Metody Marnowania Czasu: 2015

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Storm: Świat na dnie/Ostatni zwycięzca [Saul Dunn, Martin Lodewijk & Don Lawrence] [recenzja]

Brak komentarzy:

Storm powraca do Polski po latach i wygląda na to, że serią wreszcie zainteresował się wydawca, który chce zaprezentować ją w całości – chronologicznie i w odpowiedniej oprawie. Pytanie tylko, czy kroniki Ziemi, z której zniknęły oceany, będące przecież już dosyć starym cyklem, przetrwały próbę czasu i mają rację bytu w 2015 roku?

Nie da się ukryć, że największą atrakcją cyklu są niezwykle realistyczne i szczegółowe ilustracje, jakie wykonał Don Lawrence. Te nie miały jak się zestarzeć i nadal robią ogromne wrażenie. Rozmach niektórych kadrów zapiera dech w piersiach, nie tylko z powodu wyglądu samych rysunków, ale również z uwagi na pomysłowość ich autora. Niezależnie od tego, czy Lawrence zajmuje się bohaterami, architekturą, pojazdami czy fantastycznymi stworzeniami, w każdym wypadku wychodzi mu to dobrze i warstwa graficzna Storma jest sama w sobie wystarczającym powodem, by mieć ten album u siebie. Nawet, jeżeli opublikowane w nim dwie historie niekoniecznie stoją na tak wysokim poziomie...

...a nie stoją. Mógłbym dodać słowo "niestety", ale nie dodam. Bo w epizodach Świat na dnie i Ostatni zwycięzca zupełnie to nie przeszkadza. Satysfakcji z lektury nie psuje nawet (wynikający ze zmiany scenarzysty i kilku innych, wyjaśnionych w dodatkach czynników) brak konsekwencji w budowaniu świata i związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy dwiema częściami opowieści. Niektóre z pomysłów są zwyczajnie naiwne i mogą śmieszyć. Mimo to nadal uważam Storma za dobrą historię. Powody są proste: po pierwsze, seria daje bardzo przyjemne poczucie obcowania ze starą, dobrą i epicką opowieścią science fiction, sugerując jednocześnie, że prawdziwy rozmach nadejdzie dopiero w kolejnych odcinkach. Po drugie, album przypomina mi wspaniałe czasy dzieciństwa (starszym czytelnikom pewnie trochę późniejszej młodości), kiedy chodziło się do biblioteki, grzebało w stosach komiksów i bezkrytycznie chłonęło albumy takich wydawnictw jak choćby Orbita. Ze Stormem było podobnie: pochłonąłem go bezkrytycznie i chcę więcej.

Na koniec należy wspomnieć o takich rzeczach jak twarda oprawa czy sporo tekstów i zdjęć prezentujących dzieje serii. Praktycznie samo dobro. To nie jest komiks idealny, ale uważam, że należy go znać i posiadać. Zwłaszcza, że Incal raczej nie ma zamiaru poprzestawać na pojedynczym strzale. Z niecierpliwością czekam na kolejne i liczę na to, że mój entuzjazm nie zmaleje. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

sobota, 21 listopada 2015

Toshiro [Jai Nitz & Janusz Pawlak] [recenzja]

Brak komentarzy:

Choć Janusz Pawlak, swego czasu tworzący pod pseudonimem Clarence Weatherspoon, pojawiał się na łamach słynnego Produktu pośród bardzo wielu mocnych nazwisk, jestem pewny, że przez spore grono czytelników to właśnie on będzie wymieniany w czołówce związanych z magazynem autorów. I trudno byłoby znaleźć argumenty świadczące o tym, że nie zasłużył na taką pozycję. Kto pamięta Produkt, musi pamiętać też serię Josephine oraz nieodżałowane do dzisiaj 9 mm. Później były jeszcze albumy i występy w zinach, ale w końcu Clarence zniknął na długie lata, pozornie już na stałe, by powrócić z Toshiro, mechanicznym samurajem, którego przygody wydaje w Stanach Zjednoczonych Dark Horse. Czy jest to powrót w wielkim stylu?

Poza (niewątpliwie) rysowaniem, Pawlakowi zawsze doskonale wychodziło jedno: kreowanie interesujących, niecodziennych światów, do których wrzucał odbiorcę w taki sposób, że czytelnik natychmiast zaczynał traktować ten świat jak swój – nawet, jeżeli nie do końca rozumiał rządzące nim zasady. Konstrukcja historii wymagała tego, by w celu ogarnięcia tych zasad uznać to, co znajduje się w kadrach za obce, ale jednocześnie całkowicie naturalne i po prostu płynąć z prądem.

Podobnie wygląda to w Toshiro. Czego tu nie ma: wiktoriańska, choć nie do końca znana z lekcji historii Anglia, tytułowy samuraj, zombie, steampunk, macki śmiertelnie niebezpiecznych, w niewielkim stopniu zbadanych meduz... i nawet jeżeli po przeczytaniu albumu wciąż nie dostaje się odpowiedzi na wszystkie pytania, najważniejsze jest to, że u Pawlaka i pomagającego mu przy scenariuszu Jaia Nitza ta pozornie losowa papka tworzy świetnie zgraną, intrygującą całość. Po latach znowu czuć tę specyficzną atmosferę opowieści Weatherspoona. 

Nie zawodzi również oprawa graficzna komiksu; kwestią indywidualnych preferencji jest to, czy ktoś będzie wolał kreskę Pawlaka w kolorze, czy w czerni i bieli. Tutaj dostaliśmy tę pierwszą wersję i trzeba przyznać, że mroczne barwy w połączeniu z wydarzeniami rozgrywającymi się bardzo często w małych, zatłoczonych pomieszczeniach, świetnie potęgują towarzyszące lekturze poczucie niepokoju i duszności. 

Toshiro to czytadło. Po napisaniu tego zdania coś mnie tknęło i sprawdziłem w słowniku, co właściwie znaczy to, dość często używane przeze mnie (a może jednak bezmyślnie?) słowo. Jest to "książka, którą się łatwo, przyjemnie czyta, ale o niewielkiej wartości literackiej". Można dyskutować o tym, czym jest "wartość literacka", tylko właściwie po co? Niech każdy ukuje sobie własną definicję, ale jaka by ona nie była, z pewnością warto przeczytać album Pawlaka i Nitza. Nawet jeśli to faktycznie czytadło, Toshiro jest czytadłem z górnej półki. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

sobota, 14 listopada 2015

Ołtsajders: Reaktywacja i Chrzest ognia [Paweł "Gierek" Gierczak] [recenzja]

Brak komentarzy:

Oczami wyobraźni widzę ludzi, którzy po przeczytaniu kilku stron którejś części Ołtsajdersów Pawła Gierczaka z niesmakiem odłożą ten komiks na półkę, nazywając go wulgarnym i skrajnie chamskim. Nie będą pozbawieni racji. Stan słownictwa bohaterów opowieści Gierka rzeczywiście jest opłakany, zaś sami bohaterowie zajmują się przede wszystkim waleniem w kocioł. Takie tam osiedlowe historie zaprezentowane bez jakichkolwiek hamulców czy finezji. Czy w ogóle warto je czytać? 

Jeżeli ktoś nastawia się właśnie na finezję, skomplikowane dialogi, przemyślany scenariusz, zwroty akcji oraz niesamowite wątki, to nie. Ucieszyć może chyba tylko szczegółowa, nieestetyczna, kojarząca się z zinową chęcią wyżycia się i naparzania do upadłego kreska. Nie jestem jednak pewny, czy ucieszy ona właśnie czytelników oczekujących finezji. Tacy mogą sobie serię Ołtsajders podarować, nie jest ona zresztą adresowana do nich.

Zarówno Reaktywacja jak i Chrzest ognia to takie pocztówki z Radomia, w których niekoniecznie chodzi o to, by pokazać niesamowite wydarzenia (choć kilka niemal niewiarygodnych opowieści się tu znajdzie), ale bardziej o przedstawienie wspomnianego chamstwa, życia ludzi spędzających czas przede wszystkim na piciu piwa pod hurtownią – z jednej strony z dystansem, z drugiej dosłownie i bez ogródek. 

Nie ma tu dodatku w postaci przemyśleń autora czy refleksji na temat przedstawianych sytuacji; wnioski trzeba wyciągnąć sobie samemu. A jest z czego – w zeszytach zmieściło się trochę historii, również w postaci prozy. Tutaj akurat znaleźć można same dialogi ze znikomą ilością narracji, z której można dowiedzieć się głównie tego, że któraś z opisywanych wcześniej postaci już nie żyje, co zawdzięcza prowadzonemu przez siebie trybowi życia. 

Ołtsajders to nie wybitny komiks obyczajowy. Daleko cyklowi Gierczaka do Osiedla Swoboda – to pierwsza rzecz, z jaką może kojarzyć się Reaktywacja czy Chrzest ognia. Nie do końca słusznie. Autor świetnie radzi sobie na swoim własnym polu i spełnia wyznaczony sobie cel. 

Widzę to tak: w czasie spotkań ze znajomymi z innych miast czasem lubię powymieniać się slangiem, usłyszeć, kto jak mówi w swoim regionie i pchnąć dalej kilka tekstów od siebie. Gierczak robi to samo dzięki Ołtsajdersom – przedstawia swoje podwórko, nie zwracając uwagi na to, że niektórzy raczej nie chcieliby wiedzieć o jego istnieniu. 

No i dobrze.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

Co tam czytam? [7] (Tomie, tom 2; Fables #150; Locke & Key; The Names; Profanum #4)

Brak komentarzy:
Wracamy do jednego z moich starszych pomysłów. Co tam czytam? to efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych, napisanych na szybko zdań, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii, albumie lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.


Tomie, tom 2

Kontynuacja Tomie to nadal wysoki poziom, ale poza tym trzeba też przyznać, że nie za bardzo jest się nad czym rozwodzić, bo to po prostu więcej tego samego. I dobrze. Różnica jest taka, że tym razem nie dostajemy początków autora jako ilustratora, za to Junji Ito już od pierwszych stron rysuje tak, jak należy. Jest jak zwykle strasznie, makabrycznie i groteskowo, do czego czytelnicy horrorów dentysty-komiksiarza powinni być przyzwyczajeni. W głównej bohaterce tego albumu interesujące jest to, że choć historie o niej są w dużym stopniu powtarzalne i przewidywalne, scenariusze ani trochę nie nudzą. Mniej więcej wiadomo, co będzie się działo, ale mimo to mangową cegiełkę czyta się z nieustającym zaciekawieniem. Odnosi się też wrażenie, że ze swoją pomysłowością twórca mógłby tak bez końca. Teraz czekam na obdarzony intrygującą okładką album Souichi i jego głupie klątwy. Jak na razie rozczarowałem się tylko Reminą, więc zakładam, że Junji Ito po raz kolejny mnie nie zawiedzie.


Fables #150

O serii Fables pisałem na blogu Komiksofilia kilkukrotnie i z biegiem lat przechodziłem od niepohamowanego entuzjazmu przez spory sceptycyzm, aż do umiarkowanego zadowolenia. Niedawno przeczytałem 150, ostatni zeszyt Baśni. Cholera. Nie wiem, co napisać. Z jednej strony już od dawna nie darzyłem tego cyklu taką sympatią, jak na początku, i czytałem go właściwie tylko z przyzwyczajenia i z ciekawości, jak to wszystko się skończy. Z drugiej, tyle odcinków to również masa wspomnień, od wątków zawartych w kadrach do takich sytuacji, jak poznanie tej serii, kiedy byłem w Stanach, czy spacery po pracy w celu kupienia kolejnego tomu w nieistniejącym już sklepie komiksowym u mnie w mieście. I dziesiątki bohaterów, do których niejeden czytelnik, czy chciał, czy nie chciał, zdążył się przez te wszystkie lata przyzwyczaić. I choć finał to właściwie żadna rewelacja (może poza okładką), tak jak sporo wcześniejszych epizodów, całość będzie przeze mnie bardzo dobrze wspominana. W marcu 2009 napisałem: "Jeśli chodzi o mnie, serial Fables mógłby trwać wiecznie, o ile tylko Willinghamowi nie skończą się dobre pomysły". Teraz napiszę, że Baśnie to idealny przykład na to, że trzeba wiedzieć, kiedy skończyć. Ten komiks mógł być WIELKI, niestety moim zdaniem do autorów nie dotarło, że co za dużo, to niezdrowo. Co nie zmienia faktu, że do pewnego momentu to lektura obowiązkowa i jedna z lepszych pozycji "nowego", już-nie-tak-bardzo-kwasowego Vertigo.


Locke & Key

Z początku narzekałem, że co to za horror z tak cukierkowymi rysunkami, ale historia o kluczach, zamkach i demonach wydawała się ciekawa, zaś kreska Rodrigueza powoli przestawała przeszkadzać. Potem seria rozkręciła się na całego i pomniejsze wady zeszły na dalszy plan. Tym, dla których (tak jak dla mnie, a to z powodu braku znajomości czegokolwiek, co napisał Joe Hill) scenarzysta Locke & Key był tylko synem Stephena Kinga, cykl otwiera oczy i każe wypatrywać kolejnych komiksów i być może również książek tego autora. Świetnie skonstruowana opowieść, wiarygodni bohaterowie z umiejętnie rozbudowanymi charakterami, kilka zwrotów akcji, które naprawdę coś znaczą i nie polegają jedynie na tym, że ktoś miał być dobry, a tak naprawdę okazał się zły i jeszcze wiele innych fantastycznych rzeczy. Po czasie ilustracje już wcale nie drażniły - owszem, do samego końca miałem niewielkie obiekcje, ale generalnie trzeba Rodriguezowi przyznać, że mimo wszystko pasuje do horroru, który jest horrorem pełną gębą i trzyma w napięciu niemal do finalnego zeszytu. Teraz do przeczytania pozostały mi jedynie Guide to the Known Keys i Grindhouse. Jest mi naprawdę przykro, że lektura serii już właściwie za mną. Oby więcej takich komiksów!


Inne rzeczy, o jakich miałem napisać, tyle że odkładałem pisanie zbyt długo, by teraz chciało mi się wystukiwać na klawiaturze dłuższe teksty, ale o których z drugiej strony warto choćby wspomnieć, to The Names Petera Milligana, który chyba (obym się nie mylił) wraca do formy i Profanum (kilka miesięcy temu pojawił się czwarty tom). Obie rzeczy zdecydowanie warte uwagi. Milligan to może kwestia dyskusyjna, jednak uwielbiam tego scenarzystę i nie potrafię być obiektywny. Jak zwykle są tu problemy z tożsamością, wykręcone postacie i wiele typowych dla tego autora, jednocześnie wciąż oryginalnych pomysłów. Czytać The Names. Z kolei Profanum to magazyn, w którym nie ma tego, na co zawsze narzekam w magazynach, czyli krótkich opowieści, które chwilę po lekturze wylatują na zawsze z głowy. Każdy numer to kilka historii mogących równie dobrze być odrębnymi, pełnoprawnymi zeszytami lub nawet albumami, a to wszystko za śmieszne pieniądze. Czytać Profanum.

niedziela, 8 listopada 2015

Czarnobyl - Strefa [Francisco Sánchez & Natacha Bustos] [recenzja]

Brak komentarzy:

Ostatnio Centrala jakby przycichła. Kiedyś co chwilę rozpływałem się nad wieloma wydawanymi przez nich komiksami – teraz i publikacji mniej, a i rozpływanie się nie ma miejsca zbyt często. Wciąż bardzo cenię to wydawnictwo, ale nie da się ukryć, że już nie tak, jak dawniej. Może w takim razie spróbujmy to naprawić i sięgnijmy po Czarnobyl?

O czym opowiada ten album, domyśla się chyba każdy, kto spojrzy na okładkę i przeczyta tytuł. Ważne jest to, że Czarnobyl nie jest komiksem autobiograficznym, a Francisco Sánchez (scenariusz) i Natacha Bustos (rysunki) nie byli bezpośrednio zaangażowani w opisywaną przez nich tragedię. Wyszło to historii na plus. Nawet jeśli ktoś uwielbia czytać autobiografie (jak ja), po wchłonięciu zbyt wielu takich pozycji w krótkich odstępach czasu może czuć przesyt i zobojętnienie. Co z tego, że bohaterowie przeżywają ciężkie chwile, chorują czy ocierają się o śmierć. Przedstawiony z dystansu komiks o wypadku w elektrowni atomowej daje odbiorcy zupełnie inną perspektywę i sprawia, że paradoksalnie zależy mu na losach opisywanych przez Sáncheza fikcyjnych postaci. To również zasługa tego, że wszystko zostało dobrze opowiedziane. Ma się poczucie, że nikt nie gonił tu za sensacją, a celem było wyłącznie rzetelne opowiedzenie swojej historii. Czarnobyl nie jest scenariuszową perełką, ale z pewnością spełnia oczekiwania.

Z kolei czarno-biała, ponura kreska Natachy Bustos bardzo pasuje do wydarzeń przedstawianych przez scenarzystę. Niezależnie od tego, czy miejscem akcji jest wieś, pełne życia miasto czy wyludnione krajobrazy po katastrofie, ilustracje dobrze budują atmosferę radości zburzonej przez niepokój i przygnębienie. Należy też zwrócić uwagę na dbałość o szczegóły, takie jak odwzorowanie szczegółów architektonicznych lub używanego dawniej sprzętu. I znowu: choć kadry niekoniecznie rzucają na kolana, spełniają swoją rolę i nie zawodzą.

Jeśli miałbym coś Czarnobylowi zarzucić, byłoby to przewrotne obrócenie się przeciwko autorom tego, że nie gonili za sensacją, a jedynie na spokojnie (w każdym razie tak na spokojnie, jak było to możliwe w obliczu wydarzeń, o jakich mówi komiks) opowiedzieli o kilku z wielu ofiar wypadku z 1986 roku. Album zawiera jednostronicowy wstęp. Ostatni akapit opisuje dzisiejszą skażoną strefę, gdzie kontrolę nad miastem przejmuje przyroda. Pada tam zdanie: "Oto wiadomość z Czarnobyla: świat nadal będzie się obracał, kiedy wreszcie znikniecie". I to jedno, połączone z szerszym opisem historii tytułowego miejsca zdanie, może zrobić na czytelniku większe wrażenie niż niemal 200 stron komiksu. Bo historia Sáncheza i Bustos jednak nie chwyta za serca tak, jak mogłaby to robić. Niemniej to z pewnością rzecz warta przeczytania, pokazująca, że Centrala nadal działa. Mogę się z tego tylko cieszyć.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

piątek, 30 października 2015

Michał i Bartek - Bardzo źli policjanci [Michał Rzecznik] [recenzja]

Brak komentarzy:

Należący do grupy Maszin Michał Rzecznik jest na chwilę obecną uznawany za jednego z najciekawszych polskich autorów komiksów – czy to za sprawą głośnego Maczużnika, mniejszych albumów jak 88/89, S/N czy rzeczy zrobionych bardziej dla zabawy, takich jak Warszawa lub Generator 1000. Niedawno ukazał się zeszyt Żona dyplomaty do scenariusza Rzecznika, narysowany przez Leszka Wicherka, oraz Michał i Bartek – Bardzo źli policjanci, gdzie Rzecznik odpowiada za scenariusz oraz ilustracje. 

Ten niewielki objętościowo komiks to wybryk z wymienionej wcześniej kategorii albumów zrobionych bardziej dla zabawy. To niemal trzydzieści stron narysowanych skrajnie uproszczoną kreską przygód tytułowych przedstawicieli prawa, którzy sami mają niewiele wspólnego z jego przestrzeganiem. 

Panowie Michał i Bartek są rzeczywiście bardzo źli – ich bycie złymi policjantami polega głównie na strzelaniu do niewinnych ludzi, a czasem kotów. Osoby o słabych nerwach mogą być zbulwersowane ich zachowaniem, co nie zmienia faktu, że komiks ten bardzo się Rzecznikowi udał. Czytając go, choć trwało to krótko, śmiałem się niemal na każdej stronie. Ani trochę nie przeszkadza zamierzona powtarzalność żartów i przewidywalne puenty poszczególnych epizodów. Kreska bardzo dobrze współgra ze scenariuszem. 

Po dramatycznym zakończeniu, w dodatkach, udało się zmieścić odcinki, które nie zmieściły się w komiksie. Jest także protokół wydania. Może jest tam jeszcze jakieś ukryte przesłanie, ale jeśli tak, to nie zauważyłem. Chodzi przede wszystkim o to, że Michał i Bartek robią Bam! Bam! 

To bardzo zabawny zeszyt, kolejna udana pozycja w Kolekcji Maszina, oczywiście przygotowana z przymrużeniem oka. Polecam z czystym sumieniem. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

czwartek, 29 października 2015

Giacomo Supernova [Jerzy Łanuszewski i Robert Jach] [recenzja]

Brak komentarzy:
Giacomo Supernova to taka gwiazda porno znana w całym kosmosie, tyle że aby mieć status gwiazdy, nie potrzebuje kamery, nie musi grać w filmach. O jego wyczynach i tak wiedzą wszyscy. I nie przepuści nikomu, niezależnie od rasy czy płci. Nieważne, czy jest to królowa gigantów z Antaresa, czy ojciec jego przyjaciela. Główny bohater komiksu Jerzego Łanuszewskiego i Roberta Jacha (z Moniką Kołodziejczyk na tajemniczym stanowisku asystentki) czuje się ze sobą bardzo dobrze. Niestety, produkowani przez niego "na skalę przemysłową" rogacze nie podzielają tego zdania. 

Przedstawiony powyżej zarys fabuły to punt wyjścia dla pierwszego z jak do tej pory trzech zeszytów z przygodami Giacomo. Nasz kosmiczny zbereźnik musi uciekać przed zemstą swojego przyjaciela, który chce odegrać się za łóżkowe zabawy Supernovy z większością jego rodziny. Kontynuacja to wyprawa do klasztoru Urszulanek Ultrafioletowych w celu odbicia stamtąd wybranki druha. Dwa pierwsze epizody opierają się na tym samym rodzaju humoru i podobnych żartach. Dowcipy są przede wszystkim związane z szeroko rozumianym seksem we wszelkich możliwych odmianach. Trochę jak u Ojca Rene, ale mniej wulgarnie i bardziej subtelnie. Problem polega na tym, że bawią raczej rzadko, a jeśli już, to jest to rozbawienie połączone z zażenowaniem. Chyba, że dla kogoś to nie problem. Sam scenariusz został napisany poprawnie, bez fabularnych wpadek, ale to też najlepsze, co można o nim powiedzieć. Poza przewidywalnym, jednostajnym i – mówiąc młodzieżowo – suchym humorem, zabrakło finezji lub chociaż jakiegoś przykuwającego uwagę pomysłu, dzięki któremu dałoby się przekartkować oba zeszyty bez lekceważącego wzruszenia ramionami. 

Rysunki w serii Giacomo Supernova, nieco zbyt obficie wypełnione szarością, kojarzą się z zinowymi wprawkami z czasów, kiedy kserowane, niskonakładowe samizdaty były między innymi poligonem dla debiutujących ilustratorów. W przypadku Roberta Jacha widać, że mamy do czynienia z początkami, tyleż uroczymi, co jak na razie nieporadnymi. Autor sprawia wrażenie, że brak mu jeszcze pewności siebie. Na razie kadry spełniają swoją rolę, prezentując wizję scenarzysty, jednak trudno tu znaleźć coś godnego zapamiętania. Dopracowania wymagają głównie sceny bardziej dynamiczne. Całość jest w najlepszym wypadku akceptowalna, z kredytem zaufania na przyszłość. 

Trudna sprawa z tymi dwoma zeszytami. Wydaje mi się, że ukazały się za wcześnie: gdyby autorzy stworzyli te i jeszcze kilka podobnych opowieści wyłącznie do swoich szuflad, a efekt ciężkiej pracy opublikowali dopiero po intensywnym przećwiczeniu wszystkich elementów składających się na dobry komiks, od naprawdę wciągającego, zabawnego scenariusza, po godne podziwu rysunki, mogłoby być o wiele lepiej. Wiem, że humor jest pewnie dokładnie taki, jaki miał być, ale nawet w tej konwencji dałoby się wyciągnąć z Giacomo więcej. Na razie szału nie ma. Tragedii też nie, jest przeciętnie, nazbyt przeciętnie i z falstartem. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

piątek, 23 października 2015

Czary Zjary [Simon Hanselmann] [recenzja]

Brak komentarzy:
ę
Rekomendując znajomym polską serię Wilq Superbohater, często wspominam, że jest to jeden z nielicznych komiksów, czytając które co chwilę głośno się śmieję, nawet kiedy jestem sam w domu. To reakcja silniejsza ode mnie. Po takiej pełnej wybuchów śmiechu lekturze czuję, że nie straciłem swojego czasu, a historia była dobra i zabawna. Wyobraźcie sobie więc komiks, przy którym nie śmieję się co jakiś czas, ale właściwie bez przerwy, mając jednocześnie świadomość, że z żartów zawartych na jego stronach nie do końca wypada się śmiać. Właściwie to wcale nie wypada. Mimo to przewraca się kolejne kartki, wzruszając ramionami na myśl o przyzwoitości.

Kupiłem Czary Zjary Simona Hanselmanna w czasie ostatniego Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi. Przez kilka dni nosiłem ten album ze sobą, ale wcale go nie czytałem – robiły to inne osoby, wpadające na mnie i przeglądające moje komiksowe zakupy. Niemal każdy w jakiś naturalny sposób przysysał się do grubego, wydanego przez Timofa tomu, a potem przestawał reagować na otoczenie; tylko czytał i nie mógł przestać się śmiać. Przeglądnąłem kilka krótkich opowieści zawartych w komiksie i reagowałem podobnie, ale przekonałem się, jak działa to naprawdę dopiero w czasie powrotu pociągiem do domu: nieustanny śmiech, którego nie da się zatrzymać i zaskoczone spojrzenia ludzi wokół mnie. Odłożenie albumu na bok nie pomagało, powrót do lektury skutkował tylko tym, że kolejny wybuch śmiechu nakładał się na poprzedni, przez co mój niekontrolowany, głośny rechot zachowywał ciągłość. Do tego, żebym odłożył Czary Zjary do torby, zmusił mnie dopiero ból brzucha i to, że przecież ja też muszę czasem oddychać.

Czary Zjary są komiksem o grupce znajomych, w której znajdują się takie postacie jak czarownica Megg oraz Mogg (jej kot i jednocześnie druga połówka), Sowa i wilkołak Jones. Postacie te zajmują się głównie marnowaniem życia, zabijając czas (i pewnie siebie) wszelkiej maści narkotykami, ćpając wszystko, co tylko wpadnie im w ręce. Poza tym robią sobie kawały. Właściwie robią je głównie Sowie. Album jest naszpikowany wulgarnym słownictwem, przy jakim niektóre z epizodów Kaznodziei dałoby się czytać dzieciom na dobranoc, oraz skrajnie odrażającymi, często jednocześnie idiotycznymi zachowaniami głównych bohaterów. Brak tu wyszukanego humoru czy spektakularnych ilustracji. A jednak większość chorych opowieści zawartych w tej cegle czyta się świetnie. Można traktować to jako wyłącznie humorystyczny komiks albo jako rozciągniętą na niemal 400 stron autoterapię twórcy równie specyficznego jak historie, które tworzy. Po przeczytaniu całości i odłożeniu jej na kilka dni na półkę, do czytelnika może dotrzeć to, że niektóre scenki mają tak naprawdę gorzką wymowę. To też dobrze, bo dzięki temu Czary Zjary odbiera się na kilku poziomach. Ważne, że sprawdzają się również na tym najbardziej oczywistym, w formie szalonej komedii o ćpunach.

Album Hanselmanna wywołuje emocje i nie pozwala przejść obok siebie obojętnie. Jest też dowodem na to, że nawet do tego stopnia wulgarne opowieści mogą być pisane z finezją i że jest różnica pomiędzy wulgarnością a przezabawną wulgarnością. Dla mnie będzie to niewątpliwie jeden z najlepszych komiksów, jakie czytałem w tym roku, i coś, co uważam za obowiązkowy zakup dla każdego czytelnika historii obrazkowych.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

czwartek, 15 października 2015

Powrót Rzęsorka [Tomasz Samojlik] [recenzja]

Brak komentarzy:

Tomasz Samojlik to ktoś, kogo zdjęcie powinno znaleźć się obok definicji terminu człowiek sukcesu. Na pewno nie dotarła do mnie całość jego twórczości, ale wszystkie jego utwory, jakie trafiły w moje ręce, właściwie zawsze spełniały wszystkie oczekiwania lub (w przypadku krótszych opowieści, choćby tych z magazynu Biceps) robiły to, co powinny robić kilkuplanszowe historyjki: wywoływały uśmiech i wyróżniały się z tłumu innych podobnych komiksów. A jeśli jeszcze do tego miało się okazję wysłuchać na żywo, jak autor opowiada o swojej twórczości, jedyną słuszną reakcją była chęć regularnego dawania mu swoich pieniędzy w zamian za kolejne albumy.

Powrót Rzęsorka jest trzecim tomem serii Ryjówka Przeznaczenia. Część druga, zatytułowana Norka Zagłady, nie wprowadzała wielu zmian w stosunku do pierwszej. I nie musiała. Samojlik wydaje się twórcą kompletnym, który może co najwyżej wpaść na ciekawy pomysł związany z fabułą, ale jeśli chodzi o warsztat, zarówno rysunkowy, jak i o sposób opowiadania historii, nie potrzebuje niczego ulepszać. Obie te rzeczy wychodzą mu znakomicie. Z tego powodu finał trylogii nie zaskakuje. To rozbudowanie kilku dobrze znanych czytelnikom postaci, wprowadzenie paru nowych, a także kolejny przeciwnik, z którym zmierzy się Dobrzyk i jego drużyna: wywołany przez bezmyślnego człowieka pożar. Jest i oczywiście przepowiednia, tym razem niezbyt atrakcyjna dla jednej z ryjówek... 

Aż chciałoby się wspomnieć dla zasady czy równowagi o kilku rzeczach, które tu nie grają, które mogłyby być lepsze. Pewnie po dłuższym zastanowieniu coś by się nawet znalazło, ale nie jest to w żaden sposób odczuwalne w czasie lektury. Ten komiks po prostu nie potrzebuje lepszej kreski czy na przykład bardziej rozbudowanego scenariusza. Owszem, niektóre żarty mogę nie bawić, ktoś mógł oczekiwać więcej, dla kogoś ważne były nawiązania do innych znanych utworów, którym autor tym razem nie poświęcił aż takiej uwagi, ale są to wyłącznie rzeczy będące kwestią gustu; choć Powrót Rzęsorka nie jest przebłyskiem geniuszu, nie potrafię wytknąć temu albumowi czegoś, co niezaprzeczalnie byłoby jego rażącą wadą. 

Ostatnio ktoś z moich znajomych wspomniał, że już nikt nie robi takich komiksów dla dzieci jak Christa czy Baranowski. Stwierdziłem, nie do końca przemyślawszy swoją wypowiedź, że jest Tomasz Samojlik. W rozmowie uczestniczył też alkohol. W odpowiedzi usłyszałem, że to całkiem inne rzeczy. Oczywiście, że tak, jednak wierzę, że jeśli w dalekiej przyszłości będziemy wspominać o najważniejszych autorach komiksów dla dzieci obecnej dekady, nazwisko twórcy Ryjówki Przeznaczenia będzie w takich zestawieniach padać za każdym razem. I zawsze w czołówce. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Biceps #7 [recenzja]

Brak komentarzy:

Stara śpiewka: komiksowe magazyny w Polsce nie mają łatwo. Nie jest ich wiele i przypuszczalnie nie z powodu zbyt wielkiej liczby potencjalnych czytelników. Sporo przestało być wydawanych niekoniecznie dlatego, że były kiepskie. Wydaje mi się, iż zamiast magazynu komiksowego, większość grupy docelowej tego typu wydawnictw preferuje po prostu zakup komiksu. Do tego historie w periodykach to często krótkie, kilkustronicowe strzały, zapominane bardzo szybko po lekturze. Krótko mówiąc, nie ma lekko. Widzą to chyba też redaktorzy wyrobu zinopodobnego, jak wciąż nazywany jest Biceps. Niedawno, po naprawdę długiej przerwie, ukazał się jego siódmy numer. 

Już we wstępie Łukasz Mazur wypowiada się w pesymistycznym tonie, dając do zrozumienia, że najnowsza odsłona magazynu może być jednocześnie ostatnią. Pojawiają się takie wypowiedzi jak "Zabawa w wydawnictwo jest tyle satysfakcjonująca co i – po jakimś czasie – męcząca" oraz "(...) kolejny rok robi się tę samą rzecz". Byłoby szkoda, choć w pewnym sensie doskonale to rozumiem. Bo i numer siódmy to z grubsza to samo, co w numerach poprzednich, a nawet w poprzednich numerach innych komiksowych magazynów. Trochę krótkich komiksów i trochę publicystyki. Formuła jest przecież zawsze mniej więcej taka sama, choć trzeba przyznać, że redaktorzy Bicepsa razem z zaproszonymi twórcami radzą sobie z jej realizacją bardzo dobrze. Dlatego właśnie byłoby szkoda, gdyby już nie pojawił się kolejny numer. 

Załoga tworząca komiksy w siódmym Bicepsie to między innymi Boulet, Tomasz Samojlik, Michał Śledziński, Grzegorz Janusz, Tomasz Niewiadomski, Anna Krztoń, Bartosz Sztybor, Piotr Nowacki oraz Igor Baranko. Niewątpliwie mocna ekipa. Znane nazwiska, w tym większość, których raczej można się było spodziewać. Podobnie jest z publicystyką, w moim przypadku jak zwykle ulubionym punktem bicepsowego programu: Łukasz Mazur, Tomasz Pstrągowski (bardzo smutny tekst o końcu Komiksomanii), Szymon Holcman, Przemysław Pawełek, Daniel Gizicki, Paweł Deptuch czy Jerzy Łanuszewski napisali ciekawe rzeczy, szkoda tylko, że przy niektórych tytułach widnieje dopisek z datą powstania tekstu – okolice wakacji 2014 – co tylko przypomina o niezbyt regularnych odstępach czasu pomiędzy publikacją poszczególnych numerów magazynu. 

Jest dobrze i jednocześnie źle. Dobrze, bo Biceps to wciąż periodyk trzymający poziom. Źle, bo wygląda na to, że dołączy do tych, których już wśród nas nie ma. Źle, bo jest ogólnie źle z magazynami komiksowymi. Wiem, że się powtarzam, zresztą wspominam to przy każdej możliwej okazji, a wspominam, bo bardzo nad tym ubolewam. Oprócz samych albumów i zeszytów potrzebuję też takich wydawnictw. Liczę na to, że redakcja poczuje potrzebę zrobienia następnego numeru. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

sobota, 11 lipca 2015

Mr. Muthafuckin' eXquire: Kismet [recenzja]

Brak komentarzy:

Treat a ho like my wife, treat my wife like my bitch Money don't change who you are, amplify the shit


Murzaj w przygłupiej czapce, ze złotą nakładką na zębach, obwieszony łańcuchami, który w wywiadzie mówi, że przed wyjściem z domu bardzo długo zastanawia się, co na siebie włożyć. Skrajnie wulgarne teksty, nawet jak na standardy przyjęte w tej muzyce ("Oni mówią do podkładu, a nie śpiewają? Przecież to nie muzyka!"), wyrażające fascynację chlaniem do nieprzytomności, obraźliwe dla kobiet i wyplute na mikrofon z manierą mogącą sugerować, że raperowi się nie chce i zamiast stać w kabinie, gada sobie te swoje prymitywne zwrotki pod nosem, leżąc na kanapie po drugiej stronie studia nagraniowego. Co może być interesującego w takim MC? No przecież wszystko, co właśnie o nim napisałem!


What nigga, what I don't give a fuck Runnin' 'round the club Liquor spillin' out my cup So what, yeah, I'm drunk Pocket full of humps Any nigga front, we gonna tear the fucker up What nigga, what I don't give a fuck Stumblin' in the club Liquor spillin' out my cup So what, yeah, I'm drunk Pocket full of humps Any nigga front, we gonna tear the fucker up




Trafiłem na Kismet przypadkiem w wakacje 2013 roku i już od pierwszego numeru zatytułowanego The Cauldron wiedziałem, że nie przejdę obok tej płyty obojętnie. Teraz Mr. Muthafuckin' eXquire to nie mój ulubiony, ale zdecydowanie najczęściej słuchany przeze mnie raper. Nie bez powodu. Wszystko, co napisałem w pierwszym akapicie, jest prawdą, ale (jakby mało było zalet, co?) ten gość ma w sobie coś jeszcze. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo przypadł mi do gustu "nowy" raper oraz kiedy ostatnio słyszałem tak zadziwiającą, wiarygodną i spójną mieszankę niepoważnych tekstów o dziwkach i zaglądaniu do kieliszka z naprawdę mrocznymi, poważnymi przemyśleniami. Obie twarze twórcy nie wykluczają się, a zamiast tego wzajemnie uzupełniają. Chociaż fakt, że nie wiadomo do końca, co myśleć o raperze, który rzuca wersami takimi jak No food in my stomach and my pockets fucked up/Plus my mother still work so why should I give a fuck?/Fuck a blog, fuck a label, fuck a meeting, fuck an A&R/Fuck a co-sign, mothafucka fuck it all (to akurat nie z Kismet, ale nieważne), by po chwili rzucić czymś dużo głębszym (i nie nawiązuję tu do alkoholu), czasami wręcz poetyckim.


Forty ounces at the round table Crown full of thorns made for some barbed wire cables Thoughts sharp as bar darts aiming The target is the money and ain't nobody gaming, nigga Revolutionary thoughts, Fred Hampton speeches in my iPod Can't walk a straight line, though I try hard Conflicted as Flavor Flav, gaffled in the shameless game Nine chains on my neck, you can weigh my pain




Gospodarz płyty brzmi szczerze nawet wtedy, gdy sam sobie zaprzecza. Przykładowo, kawałek Noble Drew Ali kończy słowami Can't sell records, too much complexity, ale zaraz potem Kismet przechodzi do utworu o jakże wiele mówiącym tytule I Was Drunk When I Wrote This, gdzie wspomnianej complexity jest, delikatnie mówiąc, niewiele. Ale nawet podobne rzeczy jak najbardziej mają tu rację bytu. Produkcja to w wielu wypadkach równie ważny atut albumu, co rapsy, choć o muzyce jak zwykle nie jestem w stanie rozpisać się tak bardzo, jak o słowach. Jasne, są słabsze momenty, kawałki, których słucham rzadziej, ale generalnie Kismet jest jedną z, umówmy się, dosyć niewielu rapowych płyt, które można puścić od początku do końca i nie przeskakiwać pomiędzy numerami.


Deals with Satan The same shit I was avoiding Became the same shit I turned around and deemed important I need my soul Badly eatin' at my sanity My inner sanctum's being sacrificed for vanity See, I'm forgettin' who I am Or who I planned to be And all my niggas ain't no help They just as scared as me




Mr. Muthafuckin' eXquire to żaden tam ekspert od podwójnych rymów i tym podobnych technicznych sztuczek. Rapuje na wiele sposobów, pisze w większości niesamowite teksty, nie tylko na płycie Kismet. Po tym albumie wypuścił jeszcze kilka mniej ważnych rzeczy, ale ze smutkiem przyznaję, że po upływie dwóch lat i nie licząc pojedynczych kawałków, murzaj w przygłupiej czapce nie pokazał niczego szczególnie wartego uwagi (chyba, że coś przegapiłem). Mimo to wierzę w niego jak w mało którego rapera. I choćbym się rozczarował, na zawsze pozostaje właśnie Kismet...niby nie do końca pełnoprawna płyta, niby jedynie mixtape, niby ten pan jest niepoważny, ale to i tak jedna z najbardziej godnych zapamiętania rzeczy, jakie słyszałem w rapie. A słyszałem wiele. A jeśli się nie zgadzasz, squirting urine at my adversaries, dirty nail on my middle finger as it flail!!! ...że nie wspomnę o, jak dla mnie, okładce roku. 2013, zeszłego i tego, który mamy obecnie.


I kissed her on a chubby cheek, we fell in love in three days I bit her bottom lip and bled, I licked the blood off her face Digital watch with no time on it, it's my time Her naked body, have my mind on it My naked mind fucked the soul that we ain't never touch Her ass wasn't even fat, she had a flat butt but she was cold as fuck Curly Medusa, I'm sprung, somewhat freezing up We opened the wound at least she cut, but I don't give a fuck Formless immortal, flashbacks in the puddle like a portal Girls sayin' I'm dark skinned, so I wasn't cute Ignorance is gravity, Shangri-La was found, but God gaffled me And strapped me to the ground, I'm on my damn knees Usurped then inertia, I'm drunk, now I'm rambling But if you sat and think that shit apart, it all would make sense Tomcat and Jerry, mouse will chase you 'round the house You ran in your hole, I follow right behind you when I dug you out These bitches don't deserve me, these niggas don't deserve you Ain't into the esoteric shit but you could be my Oshun Hot air balloon, you think I gassed you, it's natural Your smile's still on my face, your aura's floating 'round my room


Still lost as Holden Caulfield, The Catcher in the Rye Skull fuck her, smut, nuttin' try to catch her in the eye Big belly still take my shirt off like Nelly Rasta pasta for Footprints buy liquor out the deli and shit My pops negligence done made me rebellious Arrested Development the rest is irrelevant Fuck a throne watch the project bench covered in pigeon shit This for my nigga Los 'til we see him again Stretch a nigga like a regular tee from the outlet Hidin' my rhyme book from the grammaton clerics Mishka bear, obnoxious as Roger Klotz I plot as the clock tick tocks to make the world suck my cock Validated in every wrong decision I ever did My ex girlfriend thought I wouldn’t ever be shit Well looky here bitch my dick grew 6 inches since then Will I make it out the projects? I guess it depends, huzzah, bitch!

wtorek, 7 lipca 2015

Fatale: Diabelski interes [Ed Brubaker & Sean Phillips] [recenzja]

Brak komentarzy:
Seria Fatale wydawana w Polsce przez Muchę wreszcie powróciła wraz z drugim tomem zatytułowanym Diabelski interes. Wreszcie, choć muszę przyznać, że po ukazaniu się pierwszej części trochę przysnąłem. W międzyczasie zdążyłem przeczytać sporo komiksów i prawie zapomniałem, jak dobrą rzecz zaserwowali czytelnikom Ed Brubaker i Sean Phillips.

To dziwne, ale czytając kontynuację Fatale można odnieść wrażenie, że to tylko więcej tego samego, co wcześniej. Tylko i aż, bo to świetny cykl, ale kolejny tom wydaje się jednak trochę wtórny. Josephine wciąż sprawia kłopoty mężczyznom, z którymi splatają się jej losy, jeszcze raz mamy do czynienia z niebezpieczną sektą, powraca kilka znanych już postaci oraz ponownie czytamy o bohaterach żyjących w różnych czasach. Wtórność jest mimo wszystko wyłącznie pozorna. To nadal ta sama opowieść, ale jeszcze bardziej wciągająca i rewelacyjnie rozwinięta. 

Tym razem Josephine pomaga mającemu problemy ze wspomnianą sektą aktorowi oraz jego przyjaciółce, chociaż sama zdaje sobie sprawę, że jej pomoc często bardzie przypomina pocałunek śmierci. Ma w tym jednak także swój własny interes. Tymczasem znany z tomu Śmierć podąża za mną Nicolas Lash nadal nie ma szczęścia, zaś on sam jak i zaginiony maszynopis członka jego rodziny zdają się interesować nie tylko jego.

Całość jest fantastycznie opowiedziana i zilustrowana, zaś obie te rzeczy idealnie ze sobą współgrają. Wydawałoby się, że tak dobrze zrealizowany komiks mógłby być właściwie o czymkolwiek, ale, jakby mało było zalet, za kolejną należy uznać interesującą, mroczną tematykę w ramach połączenia kryminału z horrorem. Ciekawi bohaterowie, dobre dialogi, znakomita narracja i nastrojowe, wzmagające niepokój ilustracje. Poważnych, rzucających się w oczy wad właściwie nie ma. 

Dalszy ciąg serii Fatale jest dla mnie czymś na kształt cichego zabójcy. Pierwszy tom, doceniony, ale jednak nieco przykurzony, czaił się w ciemności szafy, może właśnie po to, by zbiór Diabelski interes uderzył mnie ze zdwojoną siła. Od tej chwili będę miał się na baczności. Bez wątpienia dzieło (nie bójmy się tego słowa) Brubakera i Phillipsa jest komiksem, który należy znać, choćby na jego stronach nie było macek. A przecież są. Czy to nie wspaniałe?

Ocena: 9/10 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Alei Komiksu

czwartek, 2 lipca 2015

Co tam czytam? [6] (Przypadek Pana Marka)

Brak komentarzy:
Wracamy do jednego z moich starszych pomysłów. Co tam czytam? to efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych, napisanych na szybko zdań, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii, albumie lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.

Oczy mi się cieszą, kiedy widzę taką kreskę, a ręka od razu sięga do portfela. Nie potrafię tego wyjaśnić. Bardzo lubię minimalizm, nieraz udowadniający, że mniej naprawdę znaczy więcej. I nie interesuje mnie, że to, co w Przypadku pana Marka narysował Jan Mazur, na podobnym poziomie narysować mógłby ptawie każdy. Kupiłem i nie żałuję. To nie jest oczywiście komiks roku, ale sprawnie napisana, ciekawa, również minimalistyczna historia. I czy wspominałem coś o niezaprzeczalnym uroku tego rodzaju kreski? W wydanym przez Timofa niewielkim zeszycie wszystko gra, wszystko jest jak należy. Mam takie odczucie, że z powodu wyrzucenia wszelkich niepotrzebnych elementów nie ma tutaj nawet nad czym się rozpisywać. I choć nie ma też co porównywać Przypadku pana Marka do Goliata Toma Gaulda, po lekturze obu komiksów pozostaje bardzo podobna refleksja: ani jednego zbędnego słowa, ani jednej zbędnej kreski. Ciekawi mnie, czy autorowi wyszło to naturalnie, czy rzeczywiście musiał wyciąć kilka scen albo korciło go, żeby dodać coś więcej. Nawet jeśli tak, nie musiał. Polecam. Tuptuptup, szur szur.

poniedziałek, 25 maja 2015

Co tam czytam? [5] (Tomie, tom 1)

Brak komentarzy:
Wracamy do jednego z moich starszych pomysłów. Co tam czytam? to efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych, napisanych na szybko zdań, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii, albumie lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.

Pierwsza cegła z przygodami Tomie to prawie 400 stron historii poświęconej młodej dziewczynie, która jest regularnie mordowana przez kolejnych mężczyzn, ale za każdym razem wraca do życia i doprowadza do nowych katastrof. Na kartach komiksu można zaobserwować rozwój kreski autora, na początku dosyć prostej i zachowawczej, niezbyt przyciągającej uwagę, ale szybko stającej się o wiele lepszą i bardziej szczegółową. Sama opowieść to może nie Uzumaki, Gyo czy Black Paradox (Remina niespecjalnie przypadła mi do gustu), ale mój ulubiony dentysta Junji Ito jak zwykle zaserwował porządny, groteskowy i momentami obrzydliwy horror. Piszę to wszystko jako wierny fan, który kupi każdy jego komiks, jaki ukaże się w Polsce. Jak tu nie lubić kogoś, kogo głowa wypełniona jest tak niesamowitymi, chorymi pomysłami? Niektóre z nich, razem z zachowaniami części postaci, mogą wydawać się niedorzeczne, ale można wytłumaczyć to sobie odmiennością kulturową albo nie zwracać na to uwagi, bo w żadnym wypadku nie mamy do czynienia z przeszkodą obniżającą poziom jego albumów. Prawda jest taka, że Junji Ito tworzy jedne z nielicznych opowieści obrazkowych mogących naprawdę mnie przestraszyć. Nie piszę tego z pozycji znawcy komiksowego horroru ani horroru w ogóle, stwierdzam tylko fakt. Niby moje ukochane medium nie ma wielu możliwości wywołania niepokoju, w przeciwieństwie do filmu nie może podkreślać nastroju muzyką, w przeciwieństwie do książek ma ilustracje niekoniecznie dające pole do popisu wyobraźni. Mimo to pamiętam swój powrót do domu późno w nocy, w ciemności, kilka dni po lekturze Uzumaki. Nie mogłem przestać myśleć o scenie z okiem wpadającym do wnętrza głowy kobiety, rozejrzałem się, sprawdziłem, czy ktoś albo coś mnie nie obserwuje... i nagle bardzo zapragnąłem jak najszybciej znaleźć się we własnym pokoju. Tomie to mniejszy kaliber, ale niech was to nie zmyli: jest co czytać, jest na co popatrzeć i jest się czego bać. Kilka niezapomnianych pomysłów, świetnie ilustracje i drugi tom już w drodze. Co za szczęście.

niedziela, 24 maja 2015

Granice Internetu #1: Po kiego ci bierki o drugiej w nocy?! [Filip Bak] [recenzja]

Brak komentarzy:

Serce mówi: "To jest głupie i słabe, ale takie właśnie ma być", rozum podpowiada: "Może i ma takie być, ale świadomość tego nie zmienia faktu, że jest głupie i słabe". Czemu głupie, czemu słabe? I o co w ogóle chodzi z tym zinem? 

Filip Bąk, znany między innymi z prowadzenia komiksowej audycji Prosto z Kadru, a także z rysowania mniej lub bardziej poważnych rzeczy, założył jakiś czas temu stronę Granice Internetu, "najbardziej suche miejsce" na obrzeżach sieci. Wrzuca tam swoje krótkie, rysowane na szybko, humorystyczne historyjki obrazkowe. Nie skupia się na szczegółowej kresce czy wyrafinowanych żartach – po prostu idzie do przodu. Jest często oraz sucho, ale pomimo tego, choć może właśnie dzięki temu, strona dorobiła się całkiem sporej rozpoznawalności. Odcinków Granic Internetu powstało już dość dużo, autor postanowił więc zebrać jego zdaniem najlepsze, dodać kilka nowych i opublikować je w kserowanym zinku. 

Jeśli chodzi o poziom humoru, najbardziej kojarzy się on z rysunkowymi dowcipami Ojca Rene, przy czym Bąk niekoniecznie skupia się na samym seksie – mamy tu także sporą dawkę superbohaterów, czy wątki, powiedzmy, obyczajowe. Same pomysły i puenty są prymitywne, niejednokrotnie wulgarne, prawie nigdy nie zaskakują niczym poza faktem, że bywają jeszcze głupsze, niż oczekiwaliśmy. Postacie składają się z dosłownie kilku kresek; elementów krajobrazu, ani teł prawie nie ma. Najgorsze jest to, że niektóre z tych komiksów rzeczywiście bawią (na zasadzie: tak nieśmieszne, że aż śmieszne), chociaż mam dziwne wrażenie, że nie jest to coś, czym należy się chwalić. Z rzeczy takich jak Superman rozwalający głowę Lois Lane "przeklętą supersiłą i wytryskiem z prędkością początkową 300 m/s" chyba lepiej śmiać się gdzieś w piwnicy, gdzie nie ma nikogo poza odbiorcą, wpatrującym się w skserowane kadry przy skąpym świetle, a jeśli już ma jakieś towarzystwo, są to jedynie karaluchy i szczury. Być może niektóre wydają z siebie dziwne dźwięki. Spokojnie, to tylko dojadane resztki sucharów. 

Sprostowanie: w tekst wkradła się pomyłka. Oczywiście komiksy z cyklu Granice Internetu nie mogą bawić. Mnie na pewno nie bawią. Poprzedni akapit napisał ktoś inny. 

Czytając Po kiego ci bierki o drugiej w nocy?!, należy pamiętać, że wszystko jest tu świadomym wyborem twórcy. Czy wyszło to zinowi, a właściwie całej serii, na dobre? Zależy od czytelnika. Jasne, to zawsze zależy od czytelnika, jednak wydaje mi się, że w tym przypadku bardziej niż w większości innych. Podstawowa rada, jaką mogę dać nieświadomej osobie biorącej się za lekturę (spokojnie, zabierze mniej więcej trzy minuty) tego zbiorku to: nie spinaj się. To nie Monty Python, a głupie dowcipy, seks i bluzgi. Jeśli nie lubisz takich rzeczy, lepiej daj sobie spokój. W przeciwnym wypadku zaryzykuj. Może zejdź do piwnicy, ale niekoniecznie. A nuż kilka komiksów przypadnie ci do gustu i będziesz kontynuował swoją przygodę z serią Bąka w sieci. Jeśli przeczytasz tego zina i przeżyjesz, czemu nie? Już niewiele rzeczy będzie ci obcych albo groźnych. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

piątek, 24 kwietnia 2015

Catwoman: Rzymskie wakacje [Jeph Loeb & Tim Sale] [recenzja]

Brak komentarzy:

Jeśli ktoś czytał Długie Halloween lub Mroczne Zwycięstwo Jepha Loeba i Tima Sale'a, powinien wiedzieć, czego może spodziewać się po Rzymskich wakacjach, stworzonych przez tych samych autorów. Czas akcji przygód Catwoman odpowiada jej tajemniczemu zniknięciu właśnie w Mrocznym zwycięstwie, a cały album stanowi nierozerwalną całość z wymienionymi wyżej komiksami (choć pewnie możliwa jest jego lektura w oderwaniu od reszty).

Rysunków Tima Sale'a chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Tutaj co prawda nie dostajemy ich w takiej ilości, jak w pozostałych epizodach monumentalnej historii, w której udział bierze mafijna rodzina Falcone, jednak i tak jest co podziwiać. Tym razem nieco mniej tu mroku (wymógł to zresztą sam scenariusz), co spowodował również inny niż w pozostałych częściach "trylogii" kolorysta – wcześniej w obu przypadkach był to Gregory Wright, tym razem za barwy odpowiada Dave Stewart. Sam Sale nie zaskakuje, co nie znaczy, że nie jest w świetnej formie. Jak zwykle część ilustrowanych przez niego postaci prezentuje się poważnie, część została przedstawiona bardziej karykaturalnie, zaś całość to klasa sama w sobie.

Elementem, który odróżnia Rzymskie wakacje od Długiego Halloween i Mrocznego zwycięstwa, jest przede wszystkim narracja z perspektywy Catwoman. To z jednej strony duża zaleta komiksu – choć wykorzystuje wątki znane z pozostałych albumów, nie powtarza tego samego w identyczny sposób i stoi na własnych nogach – a z drugiej... czy tylko mnie Kobieta-Kot tak bardzo irytowała? Cóż, pewnie taka właśnie miała być i należą się pochwały za to, jak Loeb ukazał jej charakter. Sam scenariusz to dobra historia wyjaśniająca, co łączy główną bohaterkę z Carminem "Rzymianinem" Falcone. Nie tak wielka (pod względem zarówno samej struktury opowieści, jak i jej objętości) jak dwie wydane przez Muchę cegły, nie tak ważna, jednak będąca ciekawą lekturą. 

Rzymskie wakacje to udane uzupełnienie zakrojonej na szeroką skalę intrygi przygotowanej przez dwóch genialnych autorów. Gdybym próbował wybrać najlepszy z tych trzech komiksów, ustawiając je w kolejności od pierwszego do trzeciego, przygody Catwoman z pewnością zajęłyby ostatnie miejsce, ale wciąż byłoby to miejsce na podium, zaraz przy klasyce. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

wtorek, 24 marca 2015

Antologia 24 Hour Comics Day – Gdańsk 2012 [recenzja]

Brak komentarzy:

Po warsztatach komiksowych dość często powstają niewielkie ziny dokumentujące opowieści obrazkowe narysowane w czasie zajęć, czasem jedynie dla uczestników, innym razem dla szerszego grona odbiorców. Wydawnictwo Edu Art Media opublikowało antologię prac, które powstały w 2012 roku w ramach projektu 24 hour comics day w Pracowni Komiksowej, działającej przy Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej im. Josepha Conrada Korzeniowskiego w Gdańsku.

W skrócie: międzynarodowy projekt 24 hour comics day polega na zrobieniu, całkowicie od podstaw, liczącego 24 strony komiksu w ciągu 24 godzin. Tworzeniem historii zajmuje się jedna osoba, która nie może planować fabuły ani rysować przed rozpoczęciem całego maratonu. Tych zasad nie trzeba trzymać się ściśle: na przykład w gdańskiej antologii trafiły się komiksy stworzone przez więcej niż jednego twórcę.

W antologii umieszczono 10 opowieści obrazkowych, które łączy wspólny temat: "Piątek Trzynastego". Wśród autorów znalazło się kilka nazwisk, jakie mogą być kojarzone nie tylko przez najbardziej zagorzałych, śledzących wszelkie możliwe publikacje czytelników komiksów, jak choćby: Tomasz Grządziela, Konrad Okoński, Tomasz Mering czy Łukasz Godlewski.

Scenariusze to przede wszystkim improwizacja, chociaż w większości przypadków są proste, ale trzymające się kupy. Oczywiście nie porywają, bo przecież w całym projekcie nie do końca o to chodzi. Tego rodzaju albumy postrzegać trzeba raczej jako eksperyment, pozwalający czytelnikowi na zapoznanie się ze sposobami, w jaki autorzy poradzą sobie z zadaniem stworzenia komiksu w 24 godziny. Niektórzy wyszli z tego mniej, inni bardziej obronną ręką, nikt nie napisał czegoś wybitnego, jednak przez cały tom da się przebrnąć właściwie bez bólu. Głównym problemem tych opowieści jest to, co w przypadku większości tego typu scenariuszy: ani trochę nie zapadają w pamięć i wiem, że niedługo po lekturze nie będę ich już kojarzył.

Ilustracje tworzone pod presją upływającego czasu to również interesujący widok. Po niektórych autorach widać pośpiech czy (być może w takich sytuacjach zupełnie naturalne) rysowanie poniżej swoich możliwości. Na początku komiksu Konrada Okońskiego rysownik najpierw posługuje się bardziej szczegółową kreską, by potem nagle znacznie ją uprościć. Świetny Tomasz Grządziela pokazuje, jak wyglądają jego mniej niż zazwyczaj dopracowane kadry, ale to wszystko trudno nazwać zarzutami, a jedynie kolejnym elementem eksperymentu.

Z jednej strony gdański zbiór opowieści obrazkowych stanowi interesującą pozycję, z drugiej, dobrze wiem, że tom raczej nie zostanie zapamiętany na długo, przez co można kwestionować jego przydatność, czy wręcz sens tego typu publikacji. To sympatyczna rzecz, którą jak najbardziej można docenić, ale nie ma się czym zachwycać. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu
stat4u