Metody Marnowania Czasu: listopada 2012

niedziela, 25 listopada 2012

Scalped: Trail's End [Jason Aaron & R.M. Guéra] [recenzja]

3 komentarze:
Jeśli chodzi o komiksy, ostatnie dwa lata były chyba najlepszymi w moim życiu, głównie dzięki wielokrotnie wychwalanej przeze mnie serii Scalped. Serii, która była i wciąż jest niczym objawienie, pokazujące niemal każdym epizodem, jak niemożliwe staje się możliwe. Wreszcie przeczytałem Trail's End, ostatni tom, więc teraz przyjdzie mi chwalić Scalped po raz ostatni. Z jednej strony czuję ulgę, bo ileż razy można pisać to samo, a z drugiej, wiecie, jak to jest, cykl Aarona i Guéry wiele razy dosłownie wypruwał mi flaki, odbierając możliwość porównania ich komiksu do czegokolwiek innego, tyle razy niecierpliwie czekałem na każdą kolejną część, później czytając tę serię ze szczęką leżącą gdzieś na podłodze i to były dobre uczucia. Niecierpliwość, oczekiwanie, brak wiary w to, że Scalped ciągle trzyma tak samo wysoki poziom. Czasem paradoksalnie dobre, bo w tych sześćdziesięciu zeszytach autorzy zawarli taką ilość nieprzyjemnych i dołujących wątków, że lektura bywała wręcz masochistycznym doświadczeniem. A teraz to już koniec, piękny finał godny tak niesamowitego tytułu, ale wiem, że po przeczytaniu całości czegoś zabraknie na zawsze. Chyba, że pisząc kolejne scenariusze Aaron przebije samego siebie, czego z całego serca mu życzę.
Trail's End przenosi nas w czasie o kilka miesięcy po finale Knuckle Up, czyli (jak zwykle ostrzegam tych, którzy jeszcze nie czytali wcześniejszych części, w tym wypadku dziewiątego tomu, że kolejne zdania w tym akapicie mogą zepsuć im kilka niespodzianek, więc radzę go pominąć i przejść do następnego): Red Crow siedzi w więzieniu i czeka na wyrok, całkowicie świadomy, że niemal na pewno spędzi tam resztę swojego życia, zaś rezerwat Prairie Rose powoli odbija się od dna. Dash opuszcza FBI i po nieskutecznych poszukiwaniach mordercy swojej matki staje się grzecznym, chodzącym do kościoła chłopcem. Sielanka. Czyżby? Okazuje się jednak, że nie bardzo. Ostatnie strony Knuckle Up (oraz pierwsze strony dziesiątego tomu) sugerują, że wszystko jest już jasne, a Trail's End będzie tylko spokojnym pozamykaniem niektórych wątków, ale tak naprawdę nic się jeszcze nie skończyło. Zapomnijcie o hamulcach na finiszu i sentymentalnym pożegnaniu ciągnącym się przez pięć zeszytów. Przyszłość Dasha nadal nie jest pewna, adwokat Red Crowa chce wygrać proces poprzez wyjawienie kilku czarnych wydarzeń z jego awanturniczego życia, tym samym pozbawiając byłego agenta FBI wiarygodności. Uzależnienie od heroiny, zamordowanie Diesela... trochę się tego uzbierało. Poza tym osoba, która zamordowała jego matkę, wciąż jest wolna i nie ma zamiaru poprzestać na jednym zabójstwie.
Dzieje się. Działo się właściwie przez całą serię, a niemal każdy z pomysłów scenarzysty wbijał mnie w fotel. Moim ulubionym tomem pozostał trzeci, Dead Mothers, ale cała seria jest zaskakująco równa, zaś Aaron pisze w taki sposób, że wydarzenia, które w innych komiksach byłyby tylko następną tragedią, śmiercią kolejnej postaci przyjmowaną przez czytelników najwyżej ziewnięciem, tutaj trzymają w napięciu i poruszają. Pewnie już o tym pisałem (pewnie więcej niż raz), ale wygląda to tak, jakby scenarzysta wiedział dokładnie, co zrobić i w jakiej chwili, umiał nacisnąć tak, żeby zabolało, żeby wzruszyć, przestraszyć czy rozbawić (choć akurat zabawnych elementów nie było w tej serii zbyt wiele, a jeśli już, to miały czarny kolor), a następnie wyważył całość tak, żeby każdy element idealnie ze sobą współgrał. I, chociaż chwalenie Scalped w dziewięciu poprzednich recenzjach oraz w tej, ostatniej, polegało głównie na powtarzaniu tych samych superlatyw, tak naprawdę mógłbym i chciałbym chwalić ten komiks bez końca. I będę polecał go każdemu, kto spyta, co dobrego czytałem, nieważne, czy będzie to teraz, tuż po finale całej historii, czy za kilka lat. Nie sądzę, żeby Scalped i niesamowite wrażenie, jakie pozostawiła opowieść Aarona i Guéry, kiedykolwiek się zestarzały.
Dziewięć najczęściej powalających tomów pozwoliło przypuszczać, że zakończenie będzie nie wiadomo jak niesamowite i genialne, więc czy finał na pewno spełnia oczekiwania? Moje w stu procentach, ale raczej nie należę do ludzi płaczących, że "to nie tak miało być", "chciałem, żeby wszystko skończyło się inaczej", "ten, który zginął, miał przeżyć, a tamtego, który przeżył, miała przecież spotkać zasłużona kara" i tak dalej. Nigdy nie narzekałem na zakończenie, na przykład, Kaznodziei, choć w tej kwestii słyszałem wiele głosów rozczarowania. Mógłbym napisać, że pojawiające się w tych wszystkich komiksach osoby to przecież wyłącznie bohaterowie z papieru i jakie ma znaczenie, co się z nimi stanie, ale akurat postacie ze Scalped są tak dalekie od papierowych i pozbawionych głębi, jak to tylko możliwe. Chodzi mi bardziej o to, że pomimo wyobrażeń, jakie oczywiście miałem na temat ostatnich stron serii, los Dasha i reszty leżał w rękach Aarona. Zrobił z nimi, co chciał, czasami wbrew mojej wizji, ale jak zwykle stanął na wysokości zadania. I jeśli jego bohaterowie są ludzcy, tak jak w przypadku prawdziwych ludzi nie zawsze spotyka ich to, czego się spodziewamy lub czego byśmy sobie życzyli. Ale nie chcę, żeby ten ostatni akapit brzmiał jak ukryte rozczarowanie, bo wcale tak nie jest. Po raz, niestety, ostatni, tym razem już naprawdę: Scalped jest komiksem genialnym i ocierającym się o doskonałość. Wbijałem Wam to do głowy w tych dziesięciu recenzjach nie bez przyczyny. Jeśli jeszcze nie czytaliście tego komiksu, zróbcie to. Zróbcie to jak najszybciej. Nie przychodzi mi do głowy ani jeden powód odkładania tego na później.


czwartek, 22 listopada 2012

Runaway 2: The Dream of the Turtle [recenzja]

Brak komentarzy:

Pod koniec sierpnia postanowiłem pograć w jedną z do tej pory nieruszonych przeze mnie przygodówek. Padło na The Dig, ale z jakiegoś powodu niemal od razu odechciało mi się przy tym siedzieć, więc szukałem dalej. W końcu włączyłem drugą część gry Runaway (o pierwszej pisałem tutaj) i, swoim tempem, po kilkanaście minut dziennie (czasami z przerwami na dłużej niż tydzień) bawiłem się w rozwiązywanie kolejnych zagadek. I muszę przyznać, że bawiłem się dobrze, chociaż twórcy wcale nie usunęli z kontynuacji denerwujących mnie wad poprzedniej części.

Grafika uległa nieznacznej poprawie, ciągle stoi na wysokim poziomie, zwłaszcza jeśli chodzi o krajobrazy. Twarze bohaterów oraz animacja na szczęście przestały mnie drażnić, bo wcześniej miałem z tym spory problem. Brian, w serii Runaway postać najważniejsza, już nie jest grzecznym studentem fizyki, ale o wiele bardziej pewnym siebie gościem z nową, cwaniacką fryzurą. Jak się okazuje, znowu musi ratować Ginę, która, niestety, nadal nie dostała od autorów ciekawej osobowości. Właściwie nie dostała jakiejkolwiek osobowości. Tym razem jest kimś jeszcze bardziej nieobecnym niż w poprzedniej części. Inne postacie występujące w The Dream of the Turtle (sporo nowych, ale mamy też kilka powrotów), w przeciwieństwie do A Road Adventure zwykle nie denerwują aż tak bardzo. W kilku kwestiach jest więc poprawa, chociaż trudno tu pisać o znaczących zmianach.


Dobrze, że poprawie uległa też najważniejsza rzecz w każdej przygodówce, czyli zagadki. Są bardziej interesujące i kombinowanie, jak je rozwiązać, sprawiło mi większą przyjemność niż wcześniej. Niestety, gra nadal jest liniowa do bólu, wciąż nie można wykonać pewnych logicznych czynności, jeśli najpierw nie zrobiło się czegoś udowadniającego Brianowi, że to dobry pomysł. Przez to spędzony przy Runaway czas niepotrzebnie się przedłuża, zaś poziom trudności jest w dalszym ciągu sztucznie podnoszony. Mimo wszystko i tak jest bardzo dobrze. The Dream of the Turtle może nie zasługuje na miano arcydzieła gatunku, jednak osoby lubiące przygodówki nie powinny żałować spędzonego nad przechodzeniem kolejnych rozdziałów czasu.

O ile w poprzedniej części fabuła była raczej realistyczna, zaś elementy fantastyki naukowej dodano głównie dla jaj, tutaj w pewnej chwili dostajemy już stuprocentowe science fiction (aczkolwiek nadal z humorem), ze statkami kosmicznymi, nowoczesną technologią i całą resztą. Nie spodziewałem się tego, ale dla mnie może być. Całość została zrobiona na wysokim poziomie, przygodówka wciąga i jest zabawna. Inaczej niż w A Road Adventure, nie ma w niej zakończenia danego wątku, w finale dostajemy napis ciąg dalszy nastąpi. Czyli, żeby wreszcie uratować Ginę, trzeba zagrać w trzecią część, której póki co nie mam, więc, usatysfakcjonowany kontynuacją, odkładam to na bliżej nieokreśloną przyszłość.

środa, 21 listopada 2012

Ziniol - The Very Best OFF: Greatest Hits vol. 2 Rarities and B-Sides [recenzja]

Brak komentarzy:
Czytając drugą część antologii The Very Best OFF zacząłem się w pewnej chwili zastanawiać, czy to kwestia zamieszczonych w niej komiksów, czy to ja zmieniłem się w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy do tego stopnia, że odgrzewane fragmenty Ziniola bawią mnie dużo mniej niż ostatnio. Potem dotarłem do strony 115, na której Dominik Szcześniak, redaktor naczelny, wyjaśnia: "Faktycznie, z najlepszego materiału wyprztykaliśmy się w vol. 1. Rarytasy i kawałki ze stron B gromadzą jednak rzeczy być może stokroć ważniejsze, bo pokazujące duszę zina". Zresztą, dopisek "Rarities and B-sides" mówi sam za siebie. Więc tak, w czasie lektury rzeczywiście zadałem sobie pytanie, znowu cytując Szcześniaka, "The best of? Naprawdę?", ale z drugiej strony musiałem nastawić się na to, że najlepsze w sensie czysto komiksowym rzeczy zostały opublikowane w części pierwszej, a druga to bardziej ciekawostki, materiał może nie tak dobry, ale wartościowy w inny sposób, zwłaszcza dla fanów. Jak strony B muzycznych singli na winylach lub taśmach. Bo antologia znowu została wydana w formie przypominającej kasetę magnetofonową. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

wtorek, 20 listopada 2012

Nowe odcinki Tajemniczych Złotych Miast [recenzja]

Brak komentarzy:

Ciągle trudno mi uwierzyć, że przed chwilą obejrzałem pierwszy odcinek nowej serii Tajemniczych Złotych Miast, po trzydziestu latach od wyemitowania pierwszej części, dwie dekady po tym, jak zakochałem się w tej kreskówce jeszcze za czasów przedszkola. No i wreszcie jest. Nie powiem, żebym oczekiwał dalszego ciągu z wielką niecierpliwością (wspominałem o nim już wcześniej, ale później zupełnie wyleciało mi to z głowy), jednak skoro dotarły do mnie informacje o tym, że się pojawił, nie mogłem go przegapić. W końcu to mój ulubiony animowany serial i chyba już nic nie zdoła tego zmienić.

Rewelacji nie oczekiwałem, wiedząc, że na pewno nie uda się przebić wrażenia, jakie zrobiły na mnie Tajemnicze Złote Miasta, kiedy byłem dzieckiem. Jak jest? Inaczej i jednocześnie tak samo. Nowa historia zaczyna się kilka miesięcy po zakończeniu wątków znanych z pierwszej serii. Szukając kolejnych Złotych Miast, Esteban, Zia i Tao natrafiają na mapę prowadzącą do jednego z nich, ale do jej rozszyfrowania potrzebują Mendozy, poza tym Esteban chciałby dowiedzieć się od swojego dawnego towarzysza, czy Wielki Kapłan znany widzom z poprzednich odcinków rzeczywiście był jego ojcem. Okazuje się jednak, że Mendoza, Sancho i Pedro wcale nie cieszą się ze zdobytych wcześniej bogactw. Uwięzieni w Barcelonie przez chodzącego w zakrywającym twarz kapturze człowieka o imieniu Zares, przypuszczają, że nie uda im się odzyskać wolności, dopóki nie wyjawią mu wszystkiego, co wiedzą o kolejnych Złotych Miastach. Dzieci, jak zawsze pomysłowe i przejmujące inicjatywę, postanawiają uwolnić ich na własną rękę i tak zaczyna się nowa przygoda.


Animacja jest oczywiście lepsza niż trzy dekady temu, natomiast niekoniecznie przemawiają do mnie przerobione wizerunki głównych bohaterów. Jest nowocześniej, ale nie wiem, czy korzystniej. Wolałbym, żeby wszystko, co jest z nimi związane, zostało po staremu, ale zdaję sobie sprawę, że skoro po raz pierwszy obejrzałem tę kreskówkę dwadzieścia lat wcześniej, teraz przemawiam z perspektywy starego dziada, narzekającego, że "kiedyś było lepiej". Po pierwszym epizodzie nowej serii coś mi zgrzyta, kiedy patrzę na znane mi twarze (zwłaszcza na Tao), ale mam nadzieję, że się przyzwyczaję. Reszta, czyli wszystko, co jest nowe, wypada jak najbardziej na plus. Jeśli chodzi o muzykę, nowe motywy nie mają takiej siły oddziaływania, jak te wcześniejsze (choć czasami nawiązują do starych), jednak tu też poczekam na kolejne odcinki, osłucham się, może dam radę się przekonać. Póki co i tak jest bardzo dobrze.

Moje narzekania i tak wynikają głównie z przyzwyczajenia do starej wersji, ale prawda jest taka, że oglądając początek dalszego ciągu świetnie się bawiłem i cieszę się, że jest. Podobno mają pojawić się trzy nowe serie, każda składająca się z 26 epizodów. Zobaczymy. Oby wyszło z tego coś dobrego, czekam też na wersję angielską, bo słuchanie francuskich dialogów z polskimi napisami nie jest moim wymarzonym sposobem na oglądanie Tajemniczych Złotych Miast. Jeśli ktoś chce obejrzeć pierwszy odcinek drugiej serii, zapraszam tutaj.

niedziela, 18 listopada 2012

Brother Ali: Mourning in America and Dreaming in Color [recenzja]

Brak komentarzy:

Byłem spokojny o ten album i, jak się okazało, rzeczywiście nie było się o co martwić. Brother Ali nie wygląda na jednego z tych raperów, którzy mieliby oszaleć, obrócić się o 180 stopni, po czym nagle zacząć nagrywać numery o imprezach, złotych łańcuchach i dziwkach, a Jake One, zastępujący Anta na stanowisku producenta, zrobił swoją, bardzo dobrą muzykę, jednocześnie wcale nie odbiegając od atmosfery panującej na wcześniejszych płytach albinosa. Z jednej strony można więc powiedzieć, że na Mourning in America and Dreaming in Color nie ma cudów ani wielkich niespodzianek, a z drugiej, trudno byłoby przeskoczyć swoje poprzednie dokonania w taki sposób, żeby je zdyskredytować. Brother Ali nagrywał za dobre rzeczy, by tak się stało. Po prostu dał nam kolejny bardzo udany album.

Mourning in America and Dreaming in Color to czternaście utworów. Pamiętam, że kiedy słuchałem Us, poprzedniej płyty tego rapera, początkowo czułem się trochę zawiedziony panującym w sporej liczbie numerów spokojem, woląc Brothera Ali w nieco bardziej drapieżnym wydaniu. Tak było po kilkukrotnym przesłuchaniu całości, ale później wszystko zaczęło mi się podobać o wiele bardziej, a teraz, trzy lata później, mogę powiedzieć, że nadal słucham właściwie wszystkich utworów z Us i wcale nie mam tu na myśli włączenia sobie jednego czy dwóch kawałków z tamtej płyty raz na kilka miesięcy.


Muzycznie najnowsza płyta Brothera Ali to także najczęściej spokój, ale już wyleczyłem się z moich wątpliwości, choć i tak najbardziej podobają mi się Mourning in America i Gather Round, chyba najmocniejsze numery na całym albumie. Co nie zmienia faktu, że album jest świetny jako całość. Mam go już od ponad miesiąca i ciągle nie mogę się uwolnić od znajdujących się na płycie melodii. Co chwilę przypomina mi się jakiś wers albo dźwięk, przez moment zastanawiam się, co właściwie nucę pod nosem, a po chwili wszystko jest jasne: Brother Ali, Mourning in America and Dreaming in Color. I pewnie potrwa to jeszcze bardzo długo.

Co do samego rapu, nie jest już tak spokojnie. Główny bohater płyty ma do powiedzenia wiele gorzkich słów, zarzutów i smutnych wersów, choćby o samobójstwie ojca czy o nowych, do tej pory nieznanym słuchaczom powodach, dla których rozstał się z żoną. Pamiętając numer Fresh Air z Us, gdzie wydawało się, że wszystko jest już dobrze, można się zdziwić, słuchając kilku wersów ze Stop The Press, z których wynika coś zupełnie odwrotnego. Na szczęście nie zabrakło też humoru (choćby w Need a Knot, opowieści o kilku poprzednich pracach Brothera Ali) ani optymizmu, a w każdym utworze tkwi dusza, jak zawsze u tego rapera. Czuje się, że żyje tym, o czym opowiada, zaś przekazanie potężnego ładunku emocjonalnego odbiorcom nie sprawia mu większych trudności. Nie przeszkadza mi też fakt, że zdarza mu się brzmieć jak przemawiający do tłumu kaznodzieja, bo jest to kaznodzieja z głową na karku.


Chyba najmocniej dostaje się Stanom Zjednoczonym. Bardzo mocno, ale nie bezmyślnie. Brother Ali nie ma podejścia "jebać wszystko, wszystko jest źle". To raczej: I used to think I hated this place/Couldn't wait to tell the president straight to his face/But lately I changed, nowadays I embrace it all/Beautiful ideals and amazing flaws. Raper nie tylko krytykuje, ale także stara się zrozumieć pewne sprawy, próbuje dostrzec również dobre strony w rzeczach, które mu nie odpowiadają. I nawet pozornie przesadzone osądy, jak wers It’s a very thin line between a soldier and a terrorist, są takie tylko jeżeli wyrwie się je z kontekstu. Można się z Brotherem Ali nie zgadzać, powinno się doceniać jego rozsądek i chęć zauważania czegoś więcej niż jedna strona danego zjawiska. They say they built our nation for a reason/Then they stained it with the bleeding of the slaves that never seen it/I ain’t hating I still want to believe it/And I’m not trying to leave it I just call it how I see it

Brother Ali kontynuuje to, co rozpoczął wcześniej, i cały czas robi to w wielkim stylu. Mourning in America and Dreaming in Color to kolejna świetna pozycja w jego zaskakująco równej i pełnej konsekwencji dyskografii. Dokładnie to, czego się spodziewałem. Piękne teksty, brzmienie, Jake One udowadniający, że albinos potrafi stworzyć rewelacyjny duet nie tylko z Antem. Chyba nie mogło być lepiej.



piątek, 16 listopada 2012

Kamień przeznaczenia, tom 4 [Tomasz Kleszcz] [recenzja]

Brak komentarzy:
Tomasz Kleszcz pisze we wstępie do czwartego tomu "Kamienia Przeznaczenia": "Niestety, mam dla was złą informację, mianowicie to jeszcze nie jest... koniec". Trochę przesadza z autoironią, wydaje mi się, że jednak brakuje w niej niezbędnego dystansu i momentami jest niepotrzebnie podszyta lekką, niemal niewidoczną frustracją. A przecież autor ma wiele powodów do zadowolenia z siebie, patrząc na postępy, jakie zrobił od początku publikacji swojej serii. Do jej oddanych fanów nie należę, ale muszę uczciwie przyznać, że im dalej, tym bardziej zmiejsza się ilość rzeczy, do których mogę się przyczepić. Jeśli zaś Kleszczowi pomimo wspomnianego rozwoju "dostaje się" w recenzjach trochę mocniej niż na starcie, to chyba dobrze, bo znaczy to, że, o ile w ogóle można stwierdzić, że taka sytuacja miała miejsce, przestaje być traktowany jak nieopierzony debiutant, wokół którego lepiej chodzić na palcach i spoglądać przez palce na rzeczy, które mu nie wychodzą, a zamiast tego staje się pełnoprawnym uczestnikiem sceny komiksowej. Kimś, kogo należy oceniać na takich samych prawach, jak resztę autorów i dla kogo nie ma miejsca na taryfę ulgową. Poza tym, skoro autor potrafi rozwijać się w dość szybkim tempie, większe niż dotychczas wymagania wydają się jak najbardziej uzasadnione. Kleszcz pokazał, że w jego wypadku sprostanie rosnącym oczekiwaniom nie jest niemożliwe. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

sobota, 3 listopada 2012

Comic Book Confidential [recenzja]

Brak komentarzy:
Film „Comic Book Confidential” miał premierę w 1988 roku. Ponad dwie dekady później, dzięki staraniom wydawnictwa Centrala, także polscy widzowie wreszcie mogą się z nim zapoznać. Dzieło Rona Manna, zajmującego się głównie kanadyjską i amerykańską kulturą popularną, to zaprezentowany ze sporym poślizgiem, ale za to dający możliwość spojrzenia na ówczesny komiks z dystansu dokument, który powinien znać każdy czytelnik obrazkowych opowieści. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]

stat4u