Metody Marnowania Czasu: kwietnia 2016

sobota, 30 kwietnia 2016

Catwoman: Na tropie Catwoman [Ed Brubaker, Darwyn Cooke & Cameron Stewart] [recenzja]

Brak komentarzy:

Każde dziecko wie, że Ed Brubaker to świetny scenarzysta, czujący się dobrze w różnych opowieściach, ale najczęściej nietrudno doszukać się w nich przynajmniej elementów kryminału. Darwyn Cooke? Lubię jego twórczość. Mogę napisać to samo na temat ilustracji Mike'a Allreda. Cameron Stewart wydaje się być w tej chwili kojarzony głównie jako rysowanik komiksowej kontynuacji Fight Clubu Chucka Palahniuka. Może niekoniecznie da się sprowadzić wszystkich wyżej wymienionych do wspólnego mianownika o nazwie "znani i lubiani", ale mimo to trzeba przyznać, że album Na tropie Catwoman obsadę ma bardzo mocną. 

To kolejna historia z cyklu "weźmy znanego (i lubianego?) bohatera i przedstawmy go czytelnikom na nowo". Selina Kyle oficjalnie jest na tamtym świecie, jednak mimo to powraca jako Catwoman, by zrobić kolejny skok, tym razem niekoniecznie tylko z egoistycznych pobudek. To początek tego, co można nazwać metamorfozą Kobiety-Kota, która ze zwykłej złodziejki przeistacza się w kogoś na kształt superbohatera; chroni jednak przede wszystkim osoby z nizin społecznych, ofiary spoza kręgu zainteresowań stróżów prawa, takie jak dzieci z biednych dzielnic zmuszane do przemytu narkotyków czy mordowane prostytutki, które nie są priorytetem nawet dla Batmana. Jest w tym albumie trochę postaci obdarzonych nadnaturalnymi mocami, jest to jednak przede wszystkim kryminał i rzeczywiście świeże, interesujące spojrzenie na Kobietę-Kota. 

Z początku coś mi w tym komiksie "zgrzytało". Całość to historia Wielki skok Seliny, pierwsze dziewięć zeszytów z serii Catwoman oraz krótka, łącząca je opowieść Na tropie Catwoman. Wielki skok pisze i rysuje Cooke, nie przypadając mi do gustu w obu swoich rolach (a powtórzę, że lubię jego twórczość). Niektóre kadry wyglądają topornie, sprawiają wrażenie ciosanych grubą kreską (wiem, że Cooke umie inaczej). Sam scenariusz to nic specjalnego, za to irytowało i drażniło mnie coś nieuchwytnego w konstrukcji postaci głównej bohaterki, prowadzona przez nią narracja i jej postępowanie. Odnosiłem wrażenie, że wygląda to nieco pretensjonalnie i czuje się, że to historia zrobiona przez faceta, który na siłę chce pisać swój komiks z perspektywy inteligentnej, przebiegłej, sprytnej, pięknej, błyskotliwej, pokrzywdzonej przez los i targanej sprzecznościami skomplikowanej kobiety. Mimo wszystko da się to czytać, jednak wszystko zaczyna wyglądać dużo lepiej, kiedy za opowieść bierze się Brubaker, a Cooke rysuje w towarzystwie. Wtedy robi się z tego bardzo przyzwoity, ciekawy album. 

Nie jest to rzecz wybitna, jednak czyta się ją z zainteresowaniem. Intryguje relacja Catwoman z Batmanem (który jest tu zdecydowanie na drugim planie), ich odmienne spojrzenia na pewne sprawy, momentami zaskakuje poruszanie takich tematów jak wspomniane narkotyki czy prostytucja w komiksie, który pozornie może wyglądać jak lekka, łatwa i przyjemna historyjka dla młodzieży. Sprawy, jakimi zajmuje się Selina, to też miła odmiana w stosunku do standardowych komiksów o ludziach w dziwacznych strojach. Jak najbardziej można ten album polecić, o ile tylko ktoś nie nastawia się na nie wiadomo jaką rewelację. A że dobrze wygląda na półce? Tym lepiej. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

sobota, 23 kwietnia 2016

R.I.P. Best of 1985-2004 [Thmas Ott] [recenzja]

Brak komentarzy:

Gdyby ktoś nie był pewny, z jakim komiksem ma do czynienia, sięgając po najnowszy album Thomasa Otta, okładka R.I.P. Best of 1985-2004 wita go "uśmiechniętą" trupią czaszką. Czyli będzie raczej makabrycznie, choć kto wie, może i zabawnie. Nie ma natomiast wątpliwości, że wszystko będzie niesamowicie wyglądać. Nawet, jeśli ktoś nie zna twórczości autora takich albumów jak Exit czy Numer 73304-23-4153-6-96-8, szybko załapie, o co chodzi. Ott jaki jest, każdy widzi.

Zacznijmy od ilustracji: to linie wydrapywane na deskach pokrytych czarną farbą. Stylu Otta nie da się pomylić z pracami żadnego innego rysownika i choć biorąc do ręki każdy z jego albumów należy nastawić się na to samo, co wcześniej, wrażenia estetyczne płynące z przeglądania tych komiksów zamykają usta wszystkim, którzy mogliby narzekać na wtórność. Kadry w R.I.P. straszą, przygnębiają, są przytłaczające, brzydkie i straszne. Kunszt oraz konsekwencja, z jakimi autor kreuje kolejne strony swoich pokręconych opowieści zasługują na ogromny szacunek. Jest tyle historii obrazkowych nie dających możliwości wypowiedzenia się o ich warstwie graficznej, która po prostu jest i nic poza tym. Tutaj wygląda to zupełnie inaczej. 

Podobnie wygląda to ze scenariuszami Otta. Best of 1985-2004 to zbiór dziewiętnastu (niestety tylko w niewielkiej części premierowych) krótkich opowieści, połączonych makabrycznymi motywami oraz towarzyszącym lekturze uczuciem niepokoju. Owszem, bywa i zabawnie, jednak jest to humor czarny jak farba, na tle której powstają ilustracje tego autora. Nie są to wyłącznie horrory: twórca sięga także po inne gatunki lub wplata w swoje komiksy elementy na przykład kryminału czy science fiction, ale trzeba zauważyć, że zawsze jest to niemal dokładnie to samo danie, serwowane tylko w trochę inny sposób.

Ott jest oryginalny względem większości innych autorów opowieści obrazkowych i wtórny względem samego siebie. Z góry wiadomo, że każdy z jego krótkich komiksów najprawdopodobniej skończy się groteskowo, przygnębiająco i/lub makabrycznie. Ott jest przewidywalny. Jego albumy zawsze wyglądają identycznie. Jednocześnie Ott jest tak niesamowity, że aż chce się sięgać po kolejne tomy jego chorej twórczości. Ott jest świetny, co z tego, że jego historie to zawsze sprawdzona formuła i być może niewiele więcej. Tutaj nie potrzeba niczego innego i niczego nie brakuje.

Ott jaki jest, każdy widzi, ale czy to źle? Ależ skąd!

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

czwartek, 7 kwietnia 2016

Fatale: Modlitwa o deszcz [Ed Brubaker & Sean Phillips] [recenzja]

Brak komentarzy:
Fatale to świetna seria i nie zmienił tego nawet wtórny trzeci tom, Na zachód od piekła, pokazujący zmagania głównej bohaterki ze swoimi wewnętrznymi oraz dużo groźniejszymi, zewnętrznymi demonami na przestrzeni wieków. Następujący po nim zbiór Modlitwa o deszcz to, niestety, ponowne powielanie znanego z poprzednich epizodów schematu. Nie mam tu na myśli stałego, wysokiego poziomu ilustracji Seana Phillipsa, co akurat wychodzi komiksowi na dobre, ale kluczenie Brubakera, po raz kolejny pokazującego czytelnikowi, jak Josephine opanowuje umysły mężczyzn, co z pewnością doprowadzi do tragedii. Żeby to wiedzieć, nie trzeba nawet czytać kilku krótkich akapitów na ostatniej stronie okładki. Czyli klapa?

Tym razem nasza femme fatale związuje swoje losy z muzyczną kapelą mającą problemy z nagrywaniem nowych utworów, a zarazem ze zdobyciem finansów na dalsze życie. Wszystko to jest znowu przeplatane z wątkiem żyjącego w innych czasach Nicolasa Lasha, również mającego niewytłumaczalną obsesję na punkcie Josephine i przebywającego za kratami z powodu morderstwa, którego nie popełnił. Mamy więc do czynienia ze scenariuszem sprawiającym wrażenie, że był pisany od szablonu. Czy to bardzo źle? Nie bardzo, ale jednak źle. Komiks nadal jest solidną lekturą, narracja (fakt, że ciągle taka sama) jeszcze raz wciąga, mroczna atmosfera cały czas robi swoje, ale mimo wszystko liczyłem na to, że Modlitwa o deszcz będzie dla tej serii tomem przełomowym. Wiem, że nie finalnym, ale takim, w którym wspomniany schemat zostanie przełamany, bo był na to już najwyższy czas. Widocznie trzeba poczekać na Klątwę dla demona, gdzie siłą rzeczy Josephine przestanie w końcu nawiedzać różne stulecia, w każdym z nich robiąc niemal to samo.

Modlitwa o deszcz dostaje ocenę 8/10, minimalnie mniej niż poprzednie części, właśnie za powtarzalność. Co nie zmienia faktu, że to wciąż świetna seria... i nie zmienił tego nawet wtórny czwarty tom, chociaż wychodzi na to, że co za dużo, to niezdrowo, nawet jeśli danie podano z mackami.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Alei Komiksu

Sokrates. Półpies [Joann Sfar & Christophe Blain] [recenzja]

Brak komentarzy:

Nie jestem obiektywny. Uwielbiam twórczość Sfara - od Profesora Bella, kiedy to rozpoczęła się moja przygoda z tym autorem komiksów, aż do Kota Rabina, Klezmerów i jeszcze kilku innych jego dzieł. Nawet, jeśli któreś z nich odpowiadało mi mniej niż reszta (jak choćby Wampir czy – kiedyś, przy pierwszym podejściu – Mały świat Golema), i tak nie dało się zaprzeczyć, że wylewała się z nich magia. Nie do końca zrozumiała, niemożliwa do idealnego zdefiniowania, ale właśnie na tym powinno polegać obcowanie z magią. Sfar zapewnia tego rodzaju wrażenia jak mało który twórca opowieści obrazkowych. A teraz trzymam w rękach jego album Sokrates. Półpies, narysowany przez Blaina, o którym też mogę napisać sporo dobrego. Chyba stoję na z góry przegranej pozycji.

W Kocie Rabina mieliśmy filozofującego sierściucha, tym razem kolej na najlepszego przyjaciela człowieka – obdarzonego ludzkim głosem i również lubiącego zastanawiać się nad sprawami życia i śmierci, a następnie dzielić się przemyśleniami z otoczeniem. Niestety, jego panem jest nie podzielający jego skłonności, brutalny, prostacki Herakles. Pies próbuje zrobić z mitologicznego herosa kogoś bardziej okrzesanego i właśnie wokół tego tematu kręci się większość komiksu. Na swojej drodze bohaterowie spotykają jeszcze wiele innych znanych z mitów postaci, niekoniecznie przedstawianych dokładnie tak, jak ich pamiętamy. Całość podlana jest tym specyficznym sosem sfarowej mieszaniny filozofii, subtelnego humoru i wulgarności, która ponownie tworzy zadziwiająco dobrą i mimo kilku wątków względnie lekkostrawną całość. Nie jest to dzieło tej rangi co wspomniany Kot Rabina, ale – po pierwsze: raczej wcale nie miało nim być, a po drugie: w swojej kategorii Sokrates to komiks, który zapewnia świetną lekturę.

Oprawa graficzna, o jaką zatroszczył się Christophe Blain, to też kawał dobrej roboty. W pamięć zapadają zarówno całe sceny, jak i pojedyncze kadry, nie tylko dzięki samej kresce, ale i kolorystyce, którą nie w każdym z trzech zamieszczonych w komiksie albumów odpowiadał sam rysownik. Styl Blaina jest bardzo charakterystyczny i, co ważne, świetnie dopasowany do atmosfery tworzonej przez opowieść Sfara. 

Nieistotne, czy autor Profesora Bella zajmuje się ludźmi, wampirami, kotami czy psami, zapoznanie się z jego komiksami nie może być złym wyborem. W Sokratesie stworzył razem z twórcą Pirata Izaaka udany zespół, a pojawiające się na finalnej stronie słowa "Ciąg dalszy nastąpi" tylko cieszą, bo więcej komiksów opatrzonych nazwiskami Sfar i Blain to zawsze dobra wiadomość.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu
stat4u