Metody Marnowania Czasu: grudnia 2009

środa, 16 grudnia 2009

Invincible: My Favorite Martian [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

2 komentarze:
Na zły początek...
Musicie mi wybaczyć tak częste pisanie o Invincible, ostatnio naprawdę nie mam czasu ani weny, a recenzowanie kolejnych TPB serii Kikrmana zabiera niewiele pierwszego, drugiego zaś nie wymaga wcale. Ogólnie przepraszam za letką zamułkę. W niedalekiej przyszłości postaram się ogarnąć, ewentualnie znów zrobię sobie blogową przerwę (tym razem o wiele krótszą niż poprzednio) w celu zebrania sił, a tymczasem...

My Favorite Martian, ósma cegiełka budująca uniwersum Marka Graysona zawiera zeszyty #36-#41 i ponownie dostarcza nam klimatu tak typowego dla tego tytułu, a jednocześnie tak unikalnego. Zaczynamy od wspomnianych ostatnio uprowadzonych bezdomnych, którzy doświadczyli bolesnego przerobienia na mordercze roboty, stanowiące spory problem nawet dla głównego bohatera. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że jednym ze stalowych oponentów jest kolega Graysona ze studiów. Po przelaniu krwi oraz przesypaniu sporej liczby śrubek problem zostaje rozwiązany, chociaż - jak to bywa u Kirkmana - wcale nie do końca; widać, że pewne postacie wrócą, a Mark jeszcze nie wie, że raczej nie powinien ufać wszystkim swoim znajomym.
Jeśli jesteś stałym czytelnikiem serii, na pewno kojarzysz wizytę syna Omni-Mana na Marsie i zdajesz sobie sprawę, że w przyszłości mieszkańcy czerwonej planety mieli odegrać ważną rolę w tym komiksie. No i odgrywają, a w międzyczasie na Ziemi trwa konkretna rozpierducha, w czasie której trup ściele się gęsto, nie tylko po stronie tych złych. Będą wizyty w szpitalu, będą też pogrzeby. I chyba nikogo nie zdziwi, że z Marsem to wciąż nie koniec, chociaż bohaterowie na razie nie mają o tym pojęcia. Ich pech.
Czy pisałem o skomplikowanych relacjach pomiędzy Markiem, Amber oraz Eve? Po lekturze My Favorite Martian wiadomo mniej więcej, w którym kierunku podąży Invincible, co nie znaczy, że obędzie się bez zaskakujących zwrotów akcji. A Oliver rośnie jak na drożdżach...

sobota, 12 grudnia 2009

Invincible: Three's Company [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

Brak komentarzy:
Three's Company, siódmy TPB mistrzowskiej serii Invincible, to po raz kolejny nagromadzenie pomysłów oraz sfinalizowanie wielu wątków rozpoczętych dużo wcześniej - o niektórych wspominałem, o innych nie było warto pisać, za to po czasie rozrosły się do kluczowych wydarzeń. Sporo epizodów kręci się wokół coraz bardziej skomplikowanych relacji pomiędzy Markiem, Amber oraz Eve, zresztą później ich znajomość pokręci się jeszcze bardziej, a każda taka zmiana wychodzi serii na dobre. Oprócz głównego wątku cały czas mamy sygnały ze strony Kirkmana, mówiące czytelnikowi "to jeszcze nie jest ważne, ale wkrótce będzie". W Three's Company do tego typu wskazówek należy zaliczyć działalność pewnego zielonego przybysza z obcej planety oraz ciągnącą się już od dłuższego czasu sprawę porywania bezdomnych, zamienianych później w śmiercionośne roboty. Najbardziej emocjonujące jest według mnie starcie głównego bohatera z Angstromem Levym, gościem, który potrafi przemieszczać się pomiędzy wymiarami (wspominałem o nim recenzując The Facts of Life). Po pierwsze, pojedynek sprawia, że Invincible jest zmuszony do odwiedzenia wielu interesujących miejsc, między innymi uniwersum The Walking Dead, a kiedy Kirkman szaleje w ten sposób, zawsze wynika z tego sporo ciekawych lub/i zabawnych sytuacji; po drugie, w wyniku walki Mark przekracza pewną cienką superbohaterską granicę, ale o tym cisza. W każdym razie nie pozostanie to bez konsekwencji, co przecież jest jednym z elementów napędzających serię; tutaj wszystko ma znaczenie i prędzej czy później wypłynie na wierzch. Końcówka pokazuje nam, co tak naprawdę knuł Robot i co kryło się w książkach ojca głównego bohatera, po czym mamy kolejny udany TPB za sobą. Streszczanie następujących tomów serii bez zdradzania zbyt wielu szczegółów stało się dla mnie jedyną metodą recenzowania Invincible, bo ileż można powtarzać, że Kirkman i Ottley kopią dupę.

wtorek, 8 grudnia 2009

Uzbrojony Ogród i Inne Opowieści [David B.] [recemzja]

5 komentarzy:
Może i nie jestem wielbicielem malarstwa, ale przyznaję, że wypowiedź "tak wyglądałyby komiksy Picassa, gdyby ten je rysował" jest sporą zachętą, nawet dla mnie. Listonosz przyniósł Uzbrojony Ogród razem z kilkoma innymi ciekawostkami, między innymi drugim komiksem wchodzącym w skład najnowszego pakietu Kultury Gniewu, Panem Naturalnym, i muszę stwierdzić, że zainwestowanie w opowieść Davida B. było bardzo dobrym posunięciem. Trzy zawarte w tym tomie historyjki mają swoją specyficzną atmosferę, coś, czego nie potrafię uchwycić lub ubrać w słowa, ale mam wrażenie, że podczas lektury niewielu czytelników nie odczuje tego, o czym piszę. Jest to komiks unikalny i, tak jak w przypadku Insekta, na mojej półce chyba nie ma pozycji, którą mógłbym nazwać podobną do Uzbrojonego Ogrodu. Oprócz samej atmosfery, skutecznie budowanej przez scenariusz i charakterystyczne ilustracje, komiks posiada jeszcze coś, coś nieuchwytnego, wyślizgującego się z rąk podczas przewracania kolejnych kartek. Po prostu wydaje mi się, że, jakkolwiek jestem bardziej niż usatysfakcjonowany, nie dostrzegłem jakiegoś drugiego dna i dotarła do mnie tylko część zawartej w tej opowieści magii. Piszę o tym ze złością, bo wszystko to sprawi na pewno, że recenzja pozostanie niekompletna, przynajmniej w moim odczuciu, ale na ten moment nic nie poradzę.

Nie bacząc na moje obawy, które być może są jedynie urojeniami, przejdę do konkretów: komiks Davida B. zawiera trzy krótkie historie: Zamaskowany Prorok, tytułowy Uzbrojony Ogród oraz Zakochany Bęben. Każda z opowieści skupia się na nieco innych wątkach, chociaż nie brak tu wspólnych cech, zwłaszcza w drugiej i trzeciej części komiksu. Całość przedstawiona została w konwencji mrocznej i brutalnej baśni, z ciekawymi pomysłami oraz przeprowadzeniem fabuły w taki sposób, że ciężko oderwać się od kolejnych stron. Autor zestawił wydarzenia historyczne, takie jak na przykład Wojny Husyckie (od razu przypomniała mi się trylogia Sapkowskiego), z mitami oraz legendami, a dopełnienie w postaci oprawy graficznej zrobiło swoje, budując ten niesamowity i upiorny klimat. Ilustracje są proste, a jednocześnie przemyślane i robiące ogromne wrażenie, od stylu rysunku po specyficzną kolorystykę, co wraz ze scenariuszem tworzy idealnie zgraną całość - jak w najlepszych komiksach.

Być może nie potrafię opisać wszystkich aspektów Uzbrojonego Ogrodu, pewnie brakuje mi wiedzy albo umiejętności potrzebnych do określenia, co przegapiłem, ale niezależnie od tego polecam przekonanie się na własne oczy co znajduje się pomiędzy okładkami tej niezbyt obszernej, ale zapadającej w pamięć pozycji. Bo chociaż czytałem wiele lepszych opowieści obrazkowych, prawdopodobnie nigdy nie czytałem czegokolwiek podobnego, a to o czymś świadczy. Unikalność jest dla mnie cechą jak najbardziej pożądaną, zresztą nie tylko jeśli chodzi o komiks, a jej zawartość w Uzbrojonym Ogrodzie jest naprawdę bardzo wysoka.

czwartek, 3 grudnia 2009

Supreme: The Story of the Year [Alan Moore & Rick Veitch] [recenzja]

Brak komentarzy:
Główny bohater tego komiksu to gość, który stał się superbohaterem zaraz po tym, jak dotknął znalezionego w lesie meteorytu. Dzięki temu potrafi latać w swoim białym stroju i czerwonej pelerynie, jest też superinteligentny, supersilny, ma swoją tajną bazę, superpsa, supersiostrę, superroboty, powracających co jakiś czas superłotrów oraz ukrytą tożsamość. I tu Was zaskoczę - w cywilu wcale nie jest reporterem pracującym dla Daily Planet. Ethan Crane, dla niektórych znany także jako Supreme, zajmuje się rysowaniem komiksów. Na początku zapomniałem dodać, że jest też superszybki, dlatego też nie zamula się nad pustą kartką i ma sporo czasu na ratowanie świata. Fascynująca postać, nieprawdaż? Pewnie nigdy nie czytaliście komiksu o kimś choćby odrobinę podobnym.

Pytanie: czemu Alan Moore, niekwestionowany geniusz, zajął się na prośbę Roba Liefelda tak szablonowym bohaterem? Odpowiedź: ponieważ potrzebował właśnie kogoś szablonowego, schematycznego aż do bólu. I chociaż The Story of the Year nie jest aż tak znaną i genialną pozycją jak na przykład Watchmen, From Hell czy V for Vendetta (sam natknąłem się na ten komiks na Allegro, nie słyszałem o nim nigdy wcześniej), nie potrafię nie być nią zachwycony i nie przyznać, że Moore wygrał po raz kolejny. Ponownie udowodnił, że jest wielki, chociaż wcale nie musiał. Ponadto Supreme, w odróżnieniu od kilku innych dzieł scenarzysty (jak choćby wspominane już From Hell czy Lost Girls), jest rozrywką lekką, łatwą i przyjemną, nie straszącą swoją monumentalnością, czyli czymś, czego potrzebowałem po trzydziestu rozdziałach szalonego porno zilustrowanego przez Melindę Gebbie.


Chociaż Moore przejął serię dopiero w #41 zeszycie, znajomość poprzednich przygód herosa nie jest do niczego potrzebna. Owszem, scenarzysta wykorzystał samą postać, zdecydował się jednak całkowicie zmienić jej historię, robiąc to w bardzo sprytny i ciekawy sposób. Na samym początku opowieści Supreme powraca na Ziemię, która wcale nie wygląda tak, jak oczekiwał - cała planeta podlega nieustannym zmianom dosłownie na oczach głównego bohatera, tak jakby się resetowała. Nasz supahiroł szybko spotyka kilka alternatywnych wersji samego siebie (włącznie z widocznym na jednej z ilustracji gościem o imieniu Supremouse... tak, wiem jak to wygląda) i zostaje zabrany do miejsca zamieszkanego wyłącznie przez ludzi w białych strojach i czerwonych pelerynach, którzy zakończyli już swoje życie. Interesujący nas Supreme jest jednak kimś szczególnym, kimś, kto trafił tam, chociaż jego historia wcale się jeszcze nie zaczęła. Ten Supreme wkracza do świeżego, zresetowanego świata, by dopiero zapoczątkować własną egzystencję. Moore robi tu coś genialnego, okazuje się bowiem, że główny bohater, dotychczas mający spore luki w pamięci, tak naprawdę istnieje zaledwie od kilku chwil. Po wkroczeniu do nowej wersji świata zyskuje tożsamość Ethana Crane'a i rozpoczyna działalność superbohatera, mając jednocześnie świadomość, że gdy wyrusza ku swojej nowej przyszłości, w tym samym momencie tworzą się jego wspomnienia, które - tak samo jak on sam - jeszcze niedawno wcale nie istniały. I to wszystko w pierwszym zeszycie, po którym już wiedziałem, że The Story of the Year to kolejny wielki komiks tego autora, dziwne, że tak nieznany, przynajmniej u nas.

Dalej jest jeszcze lepiej - Ethan odwiedza znane sobie miejsca, by "odzyskać" - a tak naprawdę po prostu stworzyć - swoje wspomnienia. I tutaj dochodzimy do ważnego pytania: czym jest Supreme? Gonzo, który też okazjonalnie pisze o wyczynach Moore'a, doszedł ostatnio do wniosku, że w każdym ze swoich dzieł Alan prezentuje własny pogląd na jakąś sprawę. Tym razem przerabia komiksowe superbohaterstwo, przygląda się roli superbohaterów w opowieściach obrazkowych na przestrzeni dekad oraz analizuje zmieniające się podejście scenarzystów do trykociarzy. Robi to, jak się być może domyślacie, w sposób genialny. Całość opiera się na retrospekcjach (co najmniej jedna w każdym odcinku) rysowanych głównie przez Ricka Veitcha (przykładowa ilustracja poniżej), który naprawdę nieźle pozamiatał. Zresztą nie tylko warstwa graficzna retrospekcji to czysty, urzekający archaizm, scenariusz jest tak samo stylizowany na ubiegłe dekady, z całą naiwnością i śmiesznością prezentowanych wątków. Zabawa w czasie lektury jest przednia, tym bardziej, że wszystko wchodzi lekko, a złożoność scenariusza (to w końcu Moore, gdzie wszystko jest dopracowane w każdym szczególe, a w pewnej chwili słychać kliknięcie i nagle wszystko wskakuje na swoje miejsce, zmuszając czytelnika do zbierania szczęki z podłogi) nie idzie w parze ze wzrastającym przerażeniem odbiorcy.


Odwołania do zmieniającej się kondycji superbohaterów widać nie tylko w retrospekcjach, ale też w wątkach przedstawiających teraźniejszość Ethana. Kiedy postacie komentują poszczególne dekady (jedna była nudna, druga wydawała się kompletnie niedorzeczna), chodzi tak naprawdę o cały zmieniający się w ciągu dziesięcioleci komiks opowiadający o paniach oraz panach w pelerynach. Są oczywiście liczne nawiązania do historii gatunku, na czele z najbardziej widocznym podobieństwem Supreme do Supermana oraz Ethana Crane'a do Clarka Kenta. Jest tego więcej, a celowa schematyczność postaci, wątków, cała otoczka (wspomniany superpies, tajna baza, roboty-sobowtóry, ukrywana tożsamość oraz fakt, że główny bohater zajmuje się rysowaniem komiksów o superbohaterach) służy czemuś więcej niż tylko puszczeniu oka do czytelnika. Różnica jest taka, że tym razem Moore stworzył coś tak lekkostrawnego, że nikt nie przerwie czytania z powodu bólu głowy.

The Story of the Year zawiera dwanaście epizodów (ostatni w wersji a i b) zilustrowanych przez dziewięciu rysowników, z których najważniejszy jest Rick Veitch, obecny w prawie każdym odcinku autor retrospekcji. Warto też wspomnieć o tym, że okładkami oraz obrazkami wrzuconymi pomiędzy poszczególne odcinki zajął się Alex Ross. Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy dali radę, ale i tak najbardziej przypadła mi do gustu stylizacja na superbohaterską prehistorię, cała reszta została przyćmiona przez scenariusz.

Na koniec dodam tylko, że chociaż nie jest to jedno z największych dzieł Moore'a, jeden z zapierających dech w piersiach komiksów, po których z wrażenia nie można zasnąć, jego wersja Supreme i tak miażdży. Inaczej, łagodniej, ale jednak.

stat4u