Metody Marnowania Czasu: października 2014

środa, 15 października 2014

Miller & Pynchon [Leopold Maurer] [recenzja]

Brak komentarzy:

Miller i Pynchon wytyczają linie demarkacyjne. Chodzą, mierzą, przy tym dużo rozmawiają, a także przeżywają mniej lub bardziej przyjemne przygody. Na swojej drodze spotykają ludzi oraz posługujące się ludzką mową zwierzęta. Miller bardziej interesuje się kobietami, a mniej obowiązkami, za to Pynchon jest zdecydowanie oddany swojej pracy, zaś przed kontaktami z płcią przeciwną powstrzymują go ciągle żywe wspomnienia związane z jego zmarłą dziesięć lat wcześniej żoną. Można powiedzieć: taki standard. Fakt, że profesja bohaterów jest dość nietypowa, jednak ile razy spotykaliśmy historie z udziałem dwóch postaci z przeciwnych biegunów, które nie akceptują się nawzajem w stu procentach, ale muszą jakoś ze sobą żyć? 

W takich sytuacjach wiele (wszystko?) zależy od sposobu skonstruowania charakterów protagonistów i od tego, czy łączące ich relacje uda się uczynić interesującymi dla czytelnika. Na szczęście pochodzący z Austrii Leopold Maurer nie zmarnował swojego pomysłu. Zarówno Miller jak i Pynchon są bardzo wyraziści, przyciągający uwagę, zaś pomimo panującego w komiksie minimalizmu i braku rozrzutności w używaniu słów, ich rozmowy, przeszkody, jakie napotykają na swojej drodze, wspomnienia, spotkania z żywymi lub zmarłymi (!) bliskimi – wszystko to jest ciekawą opowieścią samą w sobie, ale jednocześnie można wyczuć znajdujące się pomiędzy wierszami drugie dno. Album nie jest jednoznacznie humorystyczny, depresyjny czy nostalgiczny, pokazuje smutek i radość, unikając banału. Na ostatniej stronie okładki Millera & Pynchona można przeczytać, że "niektórych rzeczy nie da się przełożyć na wykresy". Tak samo jest z historią Maurera. Część tego, co można przeżyć w czasie lektury, trudno jest przełożyć na słowa i pozostaje obronić się stwierdzeniem, że najlepiej po prostu przekonać się o tym samemu, czytając komiks. Do tego dochodzi jeszcze przejrzysta, dość oszczędna kreska - co z tego, że pozbawiona fajerwerków? Lubię takie plansze, mały format, równo po sześć kadrów na stronie, balans pomiędzy efektem gadających głów a większą ilością szczegółów. Rysunki Maurera nadają jego historii specyficzny rytm. Zarówno jeśli chodzi o scenariusz, jak i sposób ilustrowania kadrów, jest to rytm leniwy, ale paradoksalnie bardzo bogaty w oferowane odbiorcy doznania. 

Nie chcę się nad tym komiksem zbytnio rozpływać, przesadnie go chwalić. Oczywiście, że czytałem lepsze opowieści obrazkowe, a ta napisana i narysowana przez Maurera nie jest niepodważalnym przebłyskiem geniuszu. Mimo to bardzo cenię historie, które oprócz samego przeczytania, mechanicznego przewracania kartek, można także przeżywać i niekoniecznie wynika to wprost z wymyślonych przez autora wątków, zwrotów akcji czy porywających dialogów, ale z czegoś, czego nie można dotknąć. Miller & Pynchon to właśnie taki album. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

poniedziałek, 6 października 2014

Ostatni żubr [Tomasz Samojlik] [recenzja]

Brak komentarzy:

Jeśli ktoś zetknął się z innym albumami Tomasza Samojlika zanim sięgnął po niniejsze wydanie Ostatniego żubra, w czasie lektury tej historii poczuje się jak w domu. Ta sama kreska, podobne pomysły na scenariusze, identyczne podejście do tematu i zbiór ciekawostek na końcu komiksu. Niezależnie od tego, po którą z pozycji tego autora sięgnie się w pierwszej kolejności, można być usatysfakcjonowanym albo odnieść wrażenie, że Samojlik stoi w miejscu, a wręcz przestał się rozwijać – ale może już wcale nie musi? 

Tak jak w przypadku Bartnika Ignata i skarbu puszczy, w obsadzie Ostatniego żubra znalazło się sporo miejsca dla ludzi, choć ma się rozumieć, że ważną rolę odgrywają tu także zwierzęta. Miejscem akcji opowieści Samojlika jest ponownie Puszcza Białowieska, zaś głównym bohaterem tytułowy mały żubr niemający nawet imienia. Chociaż jeszcze o tym nie wie, to na jego barkach będzie spoczywał los całej puszczy, i bardzo dużo zależy od tego, czy uda mu się przeżyć. Póki co usiłuje dotrzeć do Serca Lasu, o którym usłyszał od mamy. W międzyczasie jedni ludzie chcą się go za wszelką cenę pozbyć, a inni próbują go uratować. 

To jeszcze jeden album, w którym autor łączy prostą, wyrazistą kreskę z zabawnym, pouczającym i niezwykle uniwersalnym scenariuszem. Przygody ostatniego żubra mogą śledzić z zainteresowaniem zarówno młodsi, jak i starsi odbiorcy. Tyczy się to również informacji o historii oraz mieszkańcach Puszczy Białowieskiej zamieszczonych na końcu albumu. Samojlik zaprzecza tezie, że jeśli coś jest dla wszystkich, to tak naprawdę jest dla nikogo. 

Zapoznawanie się z kolejnymi albumami twórcy Ryjówki przeznaczenia kojarzy się z lekturą nowych tomów Fistaszków Schulza – co prawda poza kilkoma nowymi wątkami powiewu świeżości tu nie uświadczymy, ale dzieło nie traci przez to na jakości. Wygląda na to, że Tomasz Samojlik już jakiś czas temu znalazł swój sprawdzony sposób na robienie komiksów i zamierza się go trzymać. Być może mógłby osiągnąć jeszcze więcej, ale nie zmienia to faktu, że jego albumom – nowszym czy starszym – nie można niczego poważnego zarzucić. Jeśli nawet pojawiają się w nich jakieś niedoróbki, to po lekturze żadna z nich nie pozostaje w pamięci, za to masa pozytywnych wrażeń – jak najbardziej.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Booklips
stat4u