Metody Marnowania Czasu: 2008

niedziela, 7 grudnia 2008

The Exterminators: Bug Brothers [Simon Oliver & Tony Moore] [recenzja]

Brak komentarzy:

Whoa! Jeden z lepszych komiksów, jakie ostatnio czytałem, z miejsca zostaję fanem i zbieram pieniądze na kolejne Trade'y. Po zapoznaniu się z pierwszym tomem aż nie chce mi się wierzyć, że seria została anulowana z powodu niskiej sprzedaży zarówno zeszytów, jak i wydań zbiorczych. Planowano 50 numerów, ale ostatecznie komiks dokonał żywota na "The Exterminators" #30.

O czym jest ta historia? Ze wstępu Josha Olsona dowiadujemy się, że teoretycznie jest to typowy komiks opowiadający o drużynie posiadającej specjalne umiejętności, opisujący jej walkę ze złem oraz efekty tej walki. I zgadza się, tyle że tą drużyną są tępiciele pozbywający się z mieszkań niechcianych lokatorów takich jak karaluchy czy szczury. Seria jest pokręcona jak "Kaznodzieja" (chodzi mi o poziom pokręcenia, nie o jego typ - nie spodziewajcie się seksu z mięsem i odgryzania genitaliów), strasznie zabawna, a jednocześnie mroczna i tajemnicza - cały czas czujesz, że za chwilę stanie się coś strasznego. I dzieje się - mamy do czynienia z nowym rodzajem karaluchów, z dziwnym spiskiem, tajemniczym pudełkiem. Wszystko wygląda na drobiazgowo zaplanowane, odpowiedzi dostajemy bardzo powoli, a jednocześnie pojawiają się nowe zagadki. Przygody Henry'ego Jamesa, który świeżo po wyjściu z więzienia zatrudnia się w firmie ojczyma zajmującej się wyżej wymienionymi stworzeniami powinny zadowolić wielu fanów komiksu. Bardzo chciałbym zobaczyć je na polskich półkach.

Jeśli chodzi o ilustracje, też jest świetnie - ich autorem jest znany z pierwszego tomu "Żywych Trupów" Tony Moore. Tym razem mamy okazję zobaczyć jego prace w kolorze i nie ma się do czego pryzczepić (chociaż... na niektórych kadrach Henry bardzo przypomina Shane'a z "The Walking Dead", ale może to tylko moje subiektywne odczucie). Rysunki bardzo dobrze ukazują ten jednocześnie ohydny i zabawny świat pełen niebezpiecznych robaków.

Pozostaje mi rozejrzeć się za kolejnym tomem. Może trochę przesadzę z entuzjazmem, ale dla mnie to seria tak samo dobra jak "Y: The Last Man". Zobaczymy, czy to samo stwierdzę po lekturze zakończenia.

piątek, 5 grudnia 2008

The Walking Dead #54 [Robert Kirkman & Charlie Adlard] [recenzja]

Brak komentarzy:

"The Walking Dead" to zdecydowanie jeden z tych komiksów, które wolę łykać większymi partiami, podobnie jak "Y: The Last Man". Te dwadzieścia kilka stron to zdecydowanie za mało, ale co zrobić - nadrobiłem zaległości i teraz trzeba czekać na każdy kolejny zeszyt. A seria wciąż ma się dobrze, nawet mimo tego, że nie zaplanowano z góry określonej ilości odcinków, zaś Kirkman zdaje się bawić w "pociąg w nieznane". Oby udawało mu się jak najdłużej. A co znajduje się w "The Walking Dead" #54? Cóż, można powiedzieć, że to co zwykle, co wcale nie oznacza czegoś złego (wręcz przeciwnie). Dobre dialogi, trochę rozwałki, nowe postacie, tym razem brak trzymającego w napięciu zakończenia. Ale i tak czekam na kolejne zeszyty.

poniedziałek, 24 listopada 2008

Ziniol [recenzja]

Brak komentarzy:

Chciałem napisać coś na temat świeżo przeczytanej polskiej wersji "From Hell", ale doszedłem do wniosku, że to nie dla przeciętnych śmiertelników takich jak ja. Muszę się zebrać w sobie, ale i tak wątpię, czy uda mi się wnieść cokolwiek do tematu - mogę zachwycać się genialną fabułą, opowiadać o wrażeniach wyniesionych z lektury, ale i tak będzie to coś w stylu "tańca łowców mew". Zamiast tego napiszę o innym przedsięwzięciu Timofa, może nie tak doniosłym, ale wciąż bardzo ważnym.

"Ziniol", bo o nim mowa, to magazyn komiksowy ukazujący się na naszym rynku od czerwca tego roku. I bardzo dobrze, bo sytuacja, w której w Polsce nie było tego typu wydawnictwa nie podobała się chyba nikomu. Choćby przez to należy wspierać "Ziniola", ale to nie jedyny i nie najważniejszy powód. Najważniejszy powód jest taki, że "Ziniol" jest po prostu dobry i rozwija się z numeru na numer. Drugi zniszczył pierwszy, a jak widziałem zapowiedzi trzeciego, to aż boję się, co (i kto) będzie w czwartym. I nie mów, że nie jarasz się, że okładkę narysował Norm Breyfogle. Pomijam fakt, że geniusz z niego żaden, ale chyba niewielu jest takich, którzy nie czują sentymentu do tych starych, śmierdzących Batmanów z TM-Semic, na tragicznym papierze i z przeciętnymi rysunkami Norma. To były komiksy!

Pewnie, są liczne wady (zwłaszcza długie, analityczne teskty), ale jeśli będą systematycznie eliminowane, to nie widzę problemu. Jeszcze nigdy nie dostrzegałem aż tak szybkich postępów jak te "Ziniola", także trzymam kciuki i głosuję portfelem. Smutne jest tylko to, że w numerze #2 nakład zmniejszył się z 1000 do 500, a cena wzrosła z 20 do 25 złotych. Mam nadzieję, że przy trójce nie będzie podobnych jaj. Nie chcę, żeby jedyny polski magazyn komiksowy (mówię oczywiście o tych "ukazujących się na papierze) zdechł z braku poparcia. Zwłaszcza, że ma potencjał.

niedziela, 26 października 2008

The Walking Dead [Robert Kirkman & Charlie Adlard] [recenzja]

Brak komentarzy:

Z początku były świetne rysunki, ale wtórny scenariusz nie pozwalał odebrać tego komiksu z entuzjazmen. Ot, świat opanowany przez Zombie, kilka osób przeżyło i próbuje utrzymać ten stan. Nie wiem jak Tobie, ale mi się to z czymś kojarzy. Poza bardzo dobrym i poruszającym zakończeniem, pierwszy Trade serii "The Walking Dead" nie zapowiadał tego, co miało nastąpić później. Obecnie "Żywe trupy" (pod tą nazwą odnajdziesz komiks w polskich księgarniach, a uwierz, że warto go pouszkać) liczą sobie 53 zeszyty, opowieść ciągle się toczy, a ja już chcę wiedzieć, co nastąpi dalej. Seria trzyma w napięciu i nie pozwala oderwać oczu od wydarzeń rozgrywających sie na mrocznych, czarno-białych rysunkach Charliego Adlarda, który po pierwszym TPB zastąpił Tony'ego Moore'a. Zdaniem niektórych zmiana ta nie wyszła "Żywym trupom" na dobre, ale nawet oni muszą przyznać, że Adlard się wyrobił i jego kreska świetnie pasuje do klimatu komiksu. Przy okazji, mała ciekawostka: polskiemu czytelnikowi rysownik znany jest z wydawanego przez TM-Semic "Z Archiwum X", chociaż gdybym o tym nie przecztał, nigdy w życiu bym się nie domyślił.


"The Walking Dead" to historia typu "kto przeżyje, kto zginie", a Kirkman potrafi sprawić, że śmierć i cierpienia bohaterów (nawet tych negatywnych, na przykład w jednej z mocniejszych scen z łyżką) nie są dla nas obojętne. Widzimy, do czego zdolni są ludzie w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa, obserwujemy ich interakcje oraz to, jak sobie radzą (bądź dużo częśćiej: jak sobie nie radzą) z otaczającym ich szaleństwem. To robi wrażenie. Całość trawi się strasznie szybko, długie dialogi oraz sceny akcji, gdzie praktycznie nie ma nic do czytania, są świetnie wyważone. Wtórność z pierwszego TPB została zastąpiona świetnymi pomysłami oraz dobrze skonstruowanymi i wiarygodnymi postaciami. Nikt nie jest bezpieczny, a czytelnik jest wielokrotnie zaskakiwany, na przykład kiedy krzywda zostaje wyrządzona osobom teoretycznie nietykalnym. Robert Kirkman zgotował swoim bohaterom prawdziwe piekło i potrafi dręczyć ich bez żadnych skrupułów. A ja muszę przyznać, że patrzę na to wszystko z fascynacją i już nie mogę doczekać się reszty. Chcę zobaczyć kolejne przeszkody i to, jak wykreowani przez scenarzystę ludzie z krwi i kości (bo właśnie takie sprawiają wrażenie) poradzą sobie z tym, co ich spotka... lub nie poradzą. Wszystko jest możliwe.

piątek, 10 października 2008

Pride of Baghdad [Brian K. Vaughan & Niko Henrichon] [recenzja]

Brak komentarzy:

Scenariusz do komiksu "Pride of Baghdad" (wydanego w Polsce przez Mucha Comics jako "Lwy z Bagdadu") napisał Brian K. Vaughan, autor omawianej przeze mnie wcześniej serii "Y : The Las Man". Serii, która jest naprawdę świetna i która zdecydowanie zachęca do sięgnięcia po pozostałe prace tego pana. No więc sięgnąłem, ale - niestety - "Pride of Baghdad" rozczarowuje. I to mimo scenariusza Vaughana oraz napisu "Vertigo" na okładce. Inwestycja w serię opowiadającą o zagładzie mężczyzn jest sto razy bardziej opłacalna.

Przy okazji pisania o "The Eaters" narzekałem na prostą fabułę. Tutaj jest jeszcze prostsza - lwy uciekają z zoo w Bagdadzie, rozmawiają, walczą, idą dalej i giną z rąk amerykańskich żołnierzy. Koniec. Może opisałem to w nazbyt złośliwy sposób. Może jestem ignorantem, ale wydaje mi się, że cała ta otoczka (to znaczy naloty na wyżej wymienione miasto, wojna, walka o wolność) to tylko przykrywka, mająca ukryć fakt, że tak naprawdę mamy do czynienia z niezbyt skomplikowaną i niezbyt ambitną historyjką. Gdyby nie dodająca powagi, oparta na prawdziwych zdarzeniach rama opowieśći (a tak przy okazji: sama uciekczka lwów oraz ich śmierć też jest oparta na faktach), pewnie niemal każdy czytelnik krzyknąłby "What the fuck?!". A tak mamy komiks poruszający niezwykle istotne tematy i nagrodę IGN za najlepszą powieść graficzną 2006 roku.

"Pride of Baghdad" należy do kategorii "przeczytać i zapomnieć". Niby nie ma się do czego przyczepić, bardzo dobre rysunki oraz kolorystyka, historia się klei, jak to u Vaughana mamy ciekawe postacie i dialogi, a mimo to... nie ma się czym zachwycać. Może gdyby był to pierwszy komiks tego autora, jaki miałem w rękach, napisałbym, że jest nieźle. Ale w porównaniu do przygód Yoricka Browna jest po prostu zbyt przeciętnie. Chwila lektury, po której opowieść o lwach odchodzi w niepamięć i właściwie nie ma czego wspominać ani o czym pisać.

niedziela, 5 października 2008

The Authority: Statki Albionu [Warren Ellis & Bryan Hitch] [recenzja]

Brak komentarzy:

Kolejna archiwalna recenzja napisana pod koniec zeszłego roku:

"Statki Albionu" podobały mi się bardziej niż "Krąg", ale wciąż mam mieszane uczucia. Przedstawiona tu historia (czyli atak alternatywnej wersji Wielkiej Brytanii na nasz świat) opiera się na ciekawym pomyśle i jest dobrze zrealizowana, niemniej oparta na tym samym schemacie, co część pierwsza. W skrócie: zmasowany atak (baaardzo podobny do tego z "Kręgu"), jakaś potyczka The Authority z wrogiem, rozpoznanie przeciwnika, a potem zebranie sił i pozbycie się go (bardzo szybko i z niewielkimi problemami). I koniec. Tak naprawdę nie czuje się zagrożenia, Jack Hawksmoor zabija głównego przeciwnika w momencie, a Doctor potrafi zatopić zamieszkiwany przez wrogów kontynent w ciągu jednej małej chwili. Apollo niby prawie umiera, ale za chwilę regeneruje siły i niszczy całą eskadrę alternatywnej Wielkiej Brytanii. Czekam na historię, w której grupa będzie miała prawdziwe kłopoty.

Czekam też na poświęcenie większej uwagi wzajemnym relacjom członków The Authority, bo właśnie to powinno być siłą tego komiksu - nie latanie, strzelanie i niszczenie. W "Statkach Albionu" nie położono zbyt wielkiego nacisku na ten aspekt, jedynie zaakcentowano kilka spraw. Mam nadzieję, że to się zmieni, bo - powtórzę to, co pisałem przy poprzedniej części - mimo moich narzekań, historia jest naprawdę dobra, tyle, że autor skupia się na tym, czego po "The Authority" nie oczekuję. To po prostu czysta rozrywka, a ja czekam na opisy mrocznych stron bycia superbohaterem, czekam na kłótnie między bohaterami. Chcę zobaczyć, jak wynikająca z ich mocy władza uderza im do głów. Czekam na ich wątpiwości. To nie miał być "Superman", a wyjątkowy komiks zmieniający spojrzenie na ludzi w pelerynach i śmiesznych kostiumach.

Rysunki wciąż są świetne i wreszcie nie mam tego wrażenia, że wszystko jest "za kolorowe". Może ilustracje są bardziej mroczne, a może po prostu moje wrażenie było błędne? Sceny zmasowanych ataków nadal niszczą.

I jeszcze jedna denerwująca rzecz, a mianowicie cenzura. Po co wykropkowywać przekleństwa? Chyba lepszym pomysłem byłby napis "Tylko dla dorosłych" na okładce. Cenzura nie jest potrzebna, zwłaszcza, że wulgaryzmów nie ma tu wiele (aż dwa), a poza tym "Krąg" jakoś radził sobie bez niej, więc po co to zmieniać?

sobota, 4 października 2008

The Authority: Krąg [Warren Ellis & Bryan Hitch] [recenzja]

Brak komentarzy:

Archiwalna recenzja, którą napisałem 27 października 2007. Moja obecna opinia byłaby pewnie nieco inna, ale...

W końcu przeczytałem pierwszy tom "The Authority". Zachęciło mnie do tego wiele pozytywnych recenzji, opinie, że to nowe spojrzenie na superbohaterów itd. Po lekturze mogę powiedzieć, że historia ma wielki potencjał, który moim zdaniem nie został do końca wykorzystany. Przedstawienie posiadających niebezpieczne moce herosów jako zwykłych, pełnych wad ludzi z codziennymi problemami to świetny pomysł, ale chciałoby się czegoś więcej, bo z recenzji można wywnioskować, że komiks jest dużo bardziej nowatorski. Owszem, miło w końcu popatrzeć, jak bohaterowie zamiast zamykać przeciwników w więzieniu (tylko po to, żeby walczyć z nimi ponownie za kilka odcinków) po prostu ich zabijają, bo w innych tego typu komiksach brakuje zdrowego rozsądku. Ale to też nie jest odkrycie Ameryki, z wrogami tak samo postępuje wiele innych komiksowych postaci.

Tak czy inaczej, to dopiero początek, i to dużo lepszy, niż wynika z poprzedniego akapitu. Dobre dialogi, dobre rysunki (chociaż kolory jakoś nie przypadły mi do gustu, wszystko jest za... kolorowe. Wiem, głupio to brzmi, ale może niektórzy zrozumieją, co mam na myśli i podzielą moje zdanie, kiedy je zobaczą), świetne wydanie i przede wszystkim potencjał, który, jeśli zostanie wykorzystany w dalszych częściach (a ponoć zostanie), to ja z kolei zostanę fanem. Podobno ma być kontrowersyjnie, chociaż nie wiem, czy po "Kaznodziei" coś będzie w stanie mnie zaskoczyć. To, co ma zajść w kolejnych odcinkach między dwoma bohaterami płci męskiej (that's gay), było już na przykład w "Nowojorskich gliniarzach", ale czego niby w "Kaznodziei" nie było?

Tak więc muszę dorwać kolejną część, "Statki Albionu", i wtedy zobaczę, czy warto kontynuować swoją przygodę z "The Authority".

Y: The Last Man

Brak komentarzy:


Obiecałem podsumowanie i słowa dotrzymam, chociaż właściwie nie ma o czym pisać. Po przeczytaniu wszystkich 60 zeszytów stwierdzam, że ostatnim razem nie wyraziłem swojej opinii za wcześnie - "Y: The Last Man" jest naprawdę świetnym i dopracowanym komiksem, a zakończenie udowodniło, że również przemyślanym i zaplanowanym od początku do końca. Finał jest smutny, bo nie lubię rozstawać się z bohaterami, do których się przywiązałem. Pozostało mi sprawdzić kolejne komiksy Briana K. Vaughana (ostatnio przeczytałem "Pride of Baghdad", o czym wkrótce napiszę) i cieszyć się, że miałem okazję zapoznać się z przygodami Yoricka Browna. Ponownie zachęcam, żebyś sięgnął po ten komiks - akurat takich zachęt nigdy za wiele.

poniedziałek, 29 września 2008

The Eaters [Peter Milligan & Dean Ormston] [recenzja]

Brak komentarzy:


Uwielbiam komiksy Petera Milligana. Kiedy byłem jeszcze w podstawówce, jego historie o Batmanie (takie jak "Idiota", "Mroczny rycerz mrocznego miasta", "Biblioteka dusz" i jeszcze kilka innych, których tytuły wyleciały mi z pamięci) powodowały, że naprawdę się bałem. Potem (wiele lat później) nadszedł czas świetnego "Shade'a", niesamowitej "Enigmy" oraz równie dobrej miniserii "The Extremist". Moje uwielbienie wzrastało z każdym kolejnym zeszytem wyżej wymienionych pozycji. W kolejce czekają jeszcze takie komiksy Milligana jak "Face", "Human Target", "Skin", "The Programme", "X-Statix" oraz "Tank Girl: The Odyssey". W międzyczasie przeczytałem one-shot zatytułowany "The Eaters".

Tag along with the Quills, an average middle-class suburban family who just happen to consume human flesh, as they snack their way across America. A black comedy of disturbing appetites and terryfying consequences, THE EATERS is cooked up by Peter Milligan and Dean Ormston.

Komiks mnie nie zachwycił. Rozumiem, że w założeniu miała to być czarna komedia, ale w żaden sposób nie usprawiedliwia to głupich postaci. Może tak miało być, ale jakoś to do mnie nie przemawia. Młoda dziewczyna zakochująca się w chłopaku po kilku godzinach od poznania się (i co z tego, że dość, hmmm, namiętnych, to i tak tylko kilka godzin)? Zaręczyny po kilku dniach? Facet, który dowiaduje się, że kolacja, którą spożył będąc gościem u miłej rodziny Quillsów (tytułowi "The Eaters") to jego partner biznesowy, po czym chce zabić tych, którzy tak go nakarmili, a później... zjeść ich, jakby ludzkie mięso uzależniało bardziej od cracku? Nie wiem, jakoś nie rzuciło mnie to na kolana.

Nie zrozum mnie źle, komiks jest niezły. To nie historia, którą czyta się na kiblu, a potem spuszcza razem z resztą. Ale nie zmienia to faktu, że po Peterze Milliganie spodziewałem się czegoś ciekawszego i jestem trochę zawiedziony. Zapoznałem się z "The Eaters" i założę się, że za tydzień nie będę już o tym pamiętał.

Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa (uwaga, spoilery, a właściwie streszczenie całości). Otóż rodzina Quillsów bardzo lubi żywić się ludźmi. Przez ostatnie 18 lat w okolicy zaginęło ponad 2000 osób, ale kto by tam się tym przejmował, prawda? Nasi bohaterowie otrzymują nagrodę dla najlepszej amerykańskiej rodziny, zjadają jej dostawcę, karmią nim jego partnera biznesowego (który o fakcie dowiaduje się dopiero później i rozpoczyna pościg za wesołą rodzinką) i wyruszają na spotkanie ze znajomym, z którym lata temu rozpoczęli swoją kulinarną przygodę. Po drodze córka państwa Quill, Cassandra, poznaje niezbyt inteligentnego chłopaka, z którym po czasie się zaręcza i któremu zdradza rodzinny sekret, by mogli wspólnie rozkoszować się swoją specyficzną dietą. Narzeczony szybko godzi się z sytuacją, ale w końcu czego nie robi się z miłości? Wkurzony partner biznesowy dopada Quillsów, jednak kończy jako ich obiad. Niestety, cel podróży, znajomy rodziny, jest politykiem, który nie chce, aby jego zwyczaje wyszły na jaw. Nasyła na naszych kanibali (którzy nie lubią być nazywani kanibalami ani mordercami) zabójców. Giną wszyscy oprócz Cassandry, która ucieka i decyduje się zostać wegetarianką. Piękna historia.

Nie jest aż tak strasznie, jak to przedstawiłem, ale na pewno nie będę się modlił do tego komiksu. Mogę się modlić do "Enigmy", a o "The Eaters" wkrótce zapomnę. Nawet mimo niezłych rysunków, kojarzących mi się momentami (być może niesłusznie) z "Enigmą" właśnie. A także z historią "Aliens: Labirynt". Może i bredzę - jeśli tak, to proszę, nie bij.

wtorek, 23 września 2008

Loveless [Brian Azzarello & Marcelo Frusin] [recenzja]

Brak komentarzy:


"Loveless" to kolejna seria Vertigo, wydawana od grudnia 2005 do maja 2008. Właśnie wtedy została przerwana po 24 numerach, mimo, że Brian Azzarello miał co do niej inne plany. Niedawno w Polsce ukazał się pierwszy TPB zatytułowany "Huczny powrót do domu". Trochę się dziwię, że wydawnictwo Mucha podjęło się sprowadzenia tego tytułu do naszego kraju, skoro wiadomo, że w Stanach ukazały się jedynie trzy Trade'y, po których historia się urywa. Może planowali to już przed majem, a może po 24 zeszycie historia wcale się nie urywa, poszczególne wątki zostają doprowadzone do końca, a reszta miała mieć etykietkę "new storyline". Tego nie wiem, przyznaję, że przeczytałem jedynie pięc pierwszych numerów, czyli "A Kin of Homecoming". I wcale nie jestem pewny, czy sprawdzę resztę.



Dlaczego? Ponieważ komiks "Loveless" nie powalił mnie na kolana. Historia utrzymana jest w klimacie westernu, a jej główny bohater nazywa się Wes Cutter. To człowiek, który walczył na wojnie secesyjnej po stronie Konfederacji i został pojmany. Po odsiadce w więzieniu wraca do rodzinnego Blackwater, obecnie kontrolowanego przez Unię, która zajęła jego ziemie. Wes postanawia je odzyskać.

Komiks jest niezły, ale nie robi jakiegoś wielkiego wrażenia. Może następne części są lepsze? Póki co najbardziej denerwującym elementem jest sposób prowadzenia narracji. Fabuła jest mało czytelna, czasem trudno się połapać, że dany fragment to wspomnienia, a nie obecna akcja, ponieważ wszystko się przeplata. Miało być nowatorsko, ale moim skromnym zdaniem efekt jest średni. Poza tym ciężko odróżnić poszczególne postacie, chociaż rysunki same w sobie są niezłe. Najbardziej zapadł mi w pamięć monolog brata Wesa, który cytuję poniżej:

"I'm gonna tell you somethin' else, an' you'll do good not to forget it, 'cause it's straight from the Bible... People are shit. Sure it reads when God created Adam, he breathed life into clay, but he'd already made the beasts of the field, an' if it's one thing you can count on them to do, is shit. So when the Lord reached down, he didn' pull up no clay... but a handful a shit. Dog shit, cow shit, horse shit, pig shit... chicken shit... don' matter... it was shit. Just shit. And he fashioned man outta it."

poniedziałek, 22 września 2008

Y: The Last Man

Brak komentarzy:


Na początek chciałem napisać kilka słów o serii "Y: The Last Man". W Stanach była publikowana przez Vertigo od września 2002 do stycznia 2008, całość liczy 60 numerów. Aktualnie jestem w okolicach czterdziestego i już mogę napisać, że dawno tak dobrze się nie bawiłem. Polecam. A jeśli nie masz dostępu do oryginalnych zeszytów/masz dostęp, ale nie jesteś w stanie czytać komiksów po angielsku, to wydawnictwo Manzoku zaczęło wydawać "Y: The Last Man" jako "Y: ostatni z mężczyzn". Tom pierwszy nosi tytuł "Zaraza" i kosztuje 29,90 zł. Słyszałem różne opinie na temat tłumaczenia, ale sam niczego nie sprawdziłem, więc się nie wypowiadam. Nie jest to zakręcona historia Vertigo w stylu miniserii "Enigma" lub "Flex Mentallo", a raczej coś bardziej przystępnego i lekkostrawnego, więc jeśli nie przepadasz za chorymi komiksami, możesz spać spokojnie.

O co chodzi? W roku 2002 plaga, której przyczyny pozostają tajemnicą, zabiła wszystkie ssaki z chromosomem Y. Na świecie pozostały jedynie kobiety i zmieniło się o wiele więcej rzeczy, niż moglibyśmy podejrzewać (choćby brak kapłanów lub znaczne uszczuplenie czy wręcz wyeliminowanie armii większości krajów - to przykłady pierwsze z brzegu). Wbrew pozorom nie jest to komiksowa wersja "Seksmisji" ani głupia, pornograficzna historyjka o tym, jak ostatni mężczyzna na świecie nie ma kłopotów z podrywaniem dziewczyn. To trzymająca w napięciu seria z wieloma zaskakującymi zwrotami akcji, a przerwa w lekturze naprawdę nie należy do przyjemności.



Ostatni mężczyzna? Zgadza się - jak wskazuje nazwa komiksu, komuś udało się przeżyć. Tym kimś jest Yorick Brown, magik-amator, niezbyt dojrzały i niezbyt odpowiedzialny młody chłopak, który musi przetrwać w nowym świecie i pogodzić się z tym, że być może jest ostatnią nadzieją ludzkości. Nadzieją, która nie jest zbyt bezpieczna, ponieważ wiele kobiet wcale nie tęskni za poprzednim stanem rzeczy, a ich naturalną reakcją na widok mężczyzny jest wyciągnięcie pistoletu. Yorick posiada małpę o imieniu Ampresand, która jest samcem i jakimś cudem przetrwała tak samo jak jej właściciel. Razem wyruszają w podróż, aby dowiedzieć się, co spowodowało zagładę i dlaczego akurat im nic się nie stało.

Po drodze przeżywają całe mnóstwo przygód... ale to powinieneś sprawdzić sam. Do czego zachęcam. A po przeczytaniu całości podsumuję swoje wrażenia.
stat4u