Metody Marnowania Czasu: sierpnia 2013

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Za oknem świeci słońce [Anja Wicki] [recenzja]

Brak komentarzy:
Czytelnicy komiksów, którzy byli w tym roku na Ligaturze (albo widzieli relacje z wystaw gdzieś w Internecie), a potem sięgnęli po album Za oknem świeci słońce, wiedzą, że Anja Wicki, jego autorka, ma do zaprezentowania o wiele więcej niż w opowieści wydanej kilka miesięcy temu przez Centralę. Reszta będzie musiała uwierzyć na słowo, że to tylko namiastka jej umiejętności. Pytanie tylko, czy taka namiastka zachęci odbiorców do sięgnięcia po kolejne dokonania Wicki. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

niedziela, 25 sierpnia 2013

Co tam czytam? [2]

Brak komentarzy:
Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji (aczkolwiek etykieta recenzje znajdzie się w każdym z takich wpisów, żebym sztucznie zwiększył sobie statystyki, a jakże). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.

Co tam w serii Saga?

Saga to stosunkowo nowa (do tej pory ukazało się 13 zeszytów) seria pisana przez Briana K. Vaughana i rysowana przez Fionę Staples. Gdybym chciał Was do niej zachęcić, określiłbym ją jako "Gwiezdne Wojny z ruchaniem i wulgaryzmami", chociaż nie wiem, czy brzmi to jak bodziec do sięgnięcia po tę historię. Gdybym z kolei chciał Was do niej zniechęcić, nie bez złośliwości nazwałbym ją "Modą na sukces w kosmosie". Czego bym nie stwierdził, obie frazy odpowiadają faktycznemu stanowi rzeczy i wcale wzajemnie się nie wykluczają. Z jednej strony mamy tutaj rozmach i epickość tułaczki po nieprzebytej przestrzeni kosmicznej, z drugiej, banalny początek z punktem wyjścia w postaci odwiecznej wojny dwóch ras. To jeszcze nie wszystko. Zdarza się tak, że dwoje wrogo nastawionych do siebie żołnierzy, Alana i Marko, zakochuje się w sobie, dezerteruje i ma dziecko. A potem ścigają ich niemal wszyscy, począwszy od ich własnych armii, pragnących ukarać ich za zdradę i spłodzenie mieszańca, po zatrudnionych przez poszczególne frakcje, śmiertelnie groźnych najemników. Rozpoczyna się wielka ucieczka. Czytelnik nie musi zastanawiać się, czy Hazel, córka głównych bohaterów, przeżyje, ponieważ okazjonalnie pojawia się w komiksie jako dorosły narrator. Pytanie tylko, co z resztą i czy w operze mydlanej Vaughana zwyciężą dobro i miłość, czy na przykład strzelający z mechanicznej ręki robot?

Wbrew pozorom czyta się to świetnie, z uwzględnieniem faktu, że to nie jest ani Y: the Last Man ani Ex Machina. Tamte serie, napisane przez tego samego scenarzystę, zawierały (nawet jeśli tylko gdzieś w tle) poważniejsze treści, natomiast w Sadze póki co panuje czysta, niczym nieskrępowana rozrywka. Niektóre pomysły śmieszą, inne są głupie, ale mimo to Vaughan cały czas trzyma poziom. Potrafi tworzyć interesujące postacie, dodaje do tego dobre, brzmiące autentycznie dialogi, dorzuca świat, gdzie może się wydarzyć dosłownie wszystko i... wygrywa. Nie mam pojęcia, do czego to wszystko zmierza, jednak na razie świetnie się bawię. Nie trzyma mnie przy tym żadna wielka tajemnica. W Y: The Last Man chciałem wiedzieć, co było powodem zagłady mężczyzn, w jeszcze nie dokończonej przeze mnie serii Ex Machina od samego początku w powietrzu wisi katastrofa i w czasie lektury bez przerwy zastanawiałem się, jaki będzie marny koniec burmistrza. Tutaj tego nie ma. Wiem, że Hazel przeżyje, a odpowiedź na pytanie, czy to samo uda się jej rodzicom, średnio mnie interesuje. Nawet nie wiem, czy planowo ma to być zamknięty cykl, czy coś bez z góry zaplanowanej liczby zeszytów. Po prostu czytam z szerokim uśmiechem na twarzy, podziwiając przy tym świetne rysunki. Parę razy sam nie miałem pojęcia, dlaczego tracę czas na komiks, w którym bohaterowie podróżują do miejsca zwanego Rocketship Forest, skąd mają zamiar opuścić planetę dzięki rosnącej na drzewie rakiecie, albo co mnie obchodzi, że przez kilka odcinków jednym z ich największych problemów jest niezapowiedziana wizyta rodziców ojca Hazel... albo to, że Marko miał kiedyś narzeczoną, a teraz ma wściekłą, pragnącą zemsty byłą narzeczoną... ale i tak czytałem dalej, będę czytał i polecam. Bo w tym wypadku "Moda na sukces w kosmosie" wcale nie jest obraźliwym stwierdzeniem.



sobota, 24 sierpnia 2013

Tetrastych [Mateusz Skutnik] [recenzja]

Brak komentarzy:
Czytelnik sięgający po Tetrastych tak naprawdę nie do końca wie, co trzyma w rękach, oczywiście o ile wcześniej nie zdobył tej informacji gdzieś indziej. Widzi, że ma do czynienia ze zbiorem 52 pasków Mateusza Skutnika, jednak brakuje mi tutaj informacji, skąd wziął się pomysł na ten zbiór oraz pomysły na zamieszczone w nim krótkie formy. Są one wynikiem udziału autora w jak dotąd nieustającym konkursie Gildii na komiksowy pasek. Startujący mają tydzień na zajęcie się swoimi kadrami, po czym odbywa się głosowanie, a zwycięzca w nagrodę wymyśla temat kolejnego paska. Niektóre z tematów stanowią spore wyzwanie, co z kolei niejednokrotnie zmienia odbiór efektu pracy Skutnika – oceniając jego plansze należy wziąć pod uwagę nie tylko to, czy zrobił interesujący komiks, ale także, a może nawet przede wszystkim fakt, że Tetrastych oprócz samego pisania i rysowania pasków to również zmaganie się z koncepcjami, które zostały mu nieraz narzucone z góry i do jakich musiał się odpowiednio dopasować. Według mnie ta informacja (jeśli nie całkowicie niezbędna, to co najmniej przydatna) powinna znaleźć się pomiędzy okładkami tego zbioru. Odbiorca powinien dostać ją od wydawcy, a nie dowiadywać się o konkursie przypadkowo, ze spotkań z autorem, z innych recenzji albo po wejściu na forum Gildii. [więcej na Kopcu Kreta]

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Co tam czytam? [1]

9 komentarzy:
Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan. Jeśli ktoś jest wyjątkowo znudzony, może wyszukać gdzieś w starych wpisach podobną rzecz, a mianowicie "cykl" Po łebkach, który zmarł śmiercią naturalną po jednej odsłonie. Może tym razem będzie inaczej. Zobaczymy. Cały czas chcę pisać o komiksach, od pewnego czasu wrzucam teksty głównie na inne strony, a przecież czytam całą masę innych opowieści obrazkowych. Chcę pisać też o nich, niekoniecznie tak, jak choćby dla Gildii Komiksu. Czasami mam ochotę na skreślenie czegoś pozbawionego przemyślanych zdań, filozofii, czegoś na szybko. Czasami zamiast pisać, że coś jest świetne, wolę stwierdzić, że jest wyjebane, a tutaj nikt mi tego nie zabroni. Po to powstał ten cykl, który być może zostanie tu na dłużej.

Co tam w serii Invincible?

Jakiś czas temu przestałem pisać o tym komiksie. Trochę dlatego, że narobiłem sobie zaległości, ale ważniejszym powodem było to, że trzaskanie recenzji kolejnych tomów straciło jakikolwiek sens. I tak składałyby się głównie z szybkiego nakreślenia fabuły i akapitu poświęconego moim w pełni zasłużonym pochwałom. Zaległości nadrobione, niedawno Invincible dobił do setnego zeszytu i seria nadal jest wyjebana. W przeciwieństwie do Fables (ten cykl też muszę nadrobić, bo zdaje się, że nie ruszyłem go już od paru lat), gdzie na początku bohaterowie musieli pokonać głównego przeciwnika, po czym pojawił się po prostu kolejny, silniejszy, tutaj nie ma mowy o tak prostych i oczywistych rozwiązaniach. Po zakończeniu Viltrumite War pojawiło się tyle świetnych wątków, że w czasie lektury sam nie wiedziałem, którym zachwycać się bardziej. Ciągłe zwroty akcji robią niesamowite wrażenie i nie nudzą na zasadzie: "O, kolejna rzecz, która niby miała mnie zaskoczyć? Znowu?". Kirkman to zły człowiek, ma głęboko w dupie oczekiwania swoich czytelników. Najpierw coś zapowiada, potem okazuje się, że całkowicie świadomie kłamał, a ja i tak byłem zadowolony, bo dał mi coś jeszcze lepszego niż w zapowiedziach. I Wy też będziecie. Jednocześnie czytając Invincible ma się świadomość, że to w pełni autorski komiks, w którym scenarzysta naprawdę może zrobić, co tylko zechce. Zabicie głównego bohatera? Dlaczego nie? Zabicie wszystkich bohaterów serii? Dlaczego nie? A jeśli czyjeś odejście to tylko pozory, wyjaśnienie całej sytuacji jest przedstawione tak, że zamiast krzyczeć, że mnie oszukano, byłem jeszcze bardziej usatysfakcjonowany. W Sweet Tooth prawie zawsze było wiadomo, że jeśli ktoś jest dobry, później okaże się zły, tutaj na szczęście nic nie jest oczywiste. Raz jest zabawnie, innym razem śmiertelnie poważnie, a ja nie zawiodłem się jeszcze ani jednym zeszytem (jeśli nawet, zdążyłem już o tym zapomnieć). Dodajmy do tego niesamowitą stronę graficzną i dostajemy jedną z najlepszych serii, jakie czytałem w życiu, nie tylko tych superbohaterskich. Jeszcze nie znacie? No co Wy?

niedziela, 18 sierpnia 2013

Tej nocy dzika paprotka [Marzena Sowa i Berenika Kołomycka] [recenzja]

Brak komentarzy:
Tej nocy dzika paprotka to kolejny po Pustelniku Martina Ernstsena opublikowany przez Centralę komiks dla dzieci. O ile historia norweskiego twórcy wydawała mi się dość nieprzystępna i trudna dla najmłodszych czytelników, głównie ze względu na nieco ponurą kolorystykę, w przypadku dzieła Marzeny Sowy i Bereniki Kołomyckiej nie mam wątpliwości, że odbiorcy, do których kierowana jest opowieść dwóch autorek, już na pierwszy rzut oka będą zachęceni, by po nią sięgnąć. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

wtorek, 6 sierpnia 2013

Czerwony Pingwin musi umrzeć!, część 1 [Michał Śledziński] [recenzja]

Brak komentarzy:
Michał Śledziński to twórca, którego chyba nie trzeba przedstawiać polskim czytelnikom komiksów i raczej nie będę specjalnie oryginalny, jeśli wyrażę opinię, że to jeden z najważniejszych i najciekawszych autorów na naszym rynku. Ma on na swoim koncie osiągnięcia tak ważne, jak redagowanie magazynu „Produkt” czy stworzenie kultowej serii „Osiedle Swoboda”. Wiele z jego historii weszło do kanonu rodzimych opowieści obrazkowych, aczkolwiek w ciągu ostatnich lat „Śledziu” nie rozpieszczał odbiorców pod względem ilości wydawanych albumów. Choć zapewne wielu czytelników (włącznie ze mną) nadal czeka na finał „Na szybko spisane”, póki co autor zaproponował nam coś z zupełnie innej beczki: pierwszą część czysto rozrywkowego cyklu „Czerwony Pingwin musi umrzeć!”. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]
stat4u