Metody Marnowania Czasu: Blood Rage [recenzja]

wtorek, 27 września 2016

Blood Rage [recenzja]

Przeczytaj też: Blood Rage: Pierwsze wrażenia

Kiedy siadam do pisania tej recenzji, Blood Rage jest na 16 miejscu rankingu najlepszych planszówek strony BoardGameGeek, czyli całkiem wysoko. Jeżeli kojarzycie ten tytuł, co właściwie słyszeliście o tej grze? Może głosy zachwytu, na przykład zachwyt nad mechaniką albo nad figurkami? A może wręcz odwrotnie, dotarło do was, że gra jest zbyt prosta, figurki zbędne i w ogóle jak takie coś może kosztować około 300zł? 

Chciałbym napisać, że z mojego tekstu w końcu dowiecie się PRAWDY, ale nie. Poznacie tylko moją opinię.

ZACHWYT NAD MECHANIKĄ 

Lubicie wikingów? Jeśli tak, to w Blood Rage będziecie mieli okazję kierować jednym z ich Klanów, mając do dyspozycji Jarla, Wojowników, Drakkary... nie, tak naprawdę tylko jeden Drakkar, a do tego sporo różnej maści Potworów. Co ciekawe, na początku rozgrywki Klany różnią się jedynie nazwą, ich specjalne umiejętności nabywamy dopiero później, dzięki kartom zdobywanym za pomocą tak zwanego draftu – każdy gracz bierze do ręki 8 kart, wybiera jedną i podaje pozostałe graczowi po lewej, co trwa do momentu, w którym każdy będzie miał na ręce 6 kart. Ponieważ Blood Rage rozgrywa się w czasie trzech Epok (pod koniec każdej z nich liczymy Punkty Chwały – zgadliście, ten, kto po zakończeniu trzeciej Epoki ma ich najwięcej, zostaje zwycięzcą), mamy 3 okazje do zdobycia nowej puli kart, które z każdą Epoką stają się coraz silniejsze. 

Dzięki temu zabiegowi nie jesteśmy skazani na jedną specjalną zdolność naszego Klanu od początku do końca gry – wręcz przeciwnie, możemy rozbudowywać go na różnych frontach, w każdej rozgrywce zupełnie inaczej. Sposób dobierania kart w późniejszych Epokach zmusza do interesujących wyborów, takich jak zastanawianie się, czy lepiej wziąć kartę, która bardzo się nam przyda, czy lepiej taką, która jest na zbędna, za to jeśli dostanie ją jeden z naszych przeciwników, możemy mieć kłopoty. 

Po dobraniu kart rozgrywamy akcje, które w nie tak znowu dużym skrócie sprowadzają się do postawienia figurki na planszy, przeniesienia figurek do innej Prowincji, zagrania karty (rozbudowującej nasz Klan albo reprezentującej zadanie, za zrealizowanie którego dostaniemy punkty i pozwalające na zwiększenie którejś z klanowych statystyk) albo plądrowania. 

Zaraz, tylko tyle za 300zł?! Ja wiem, że w pudle znajdziemy tych figurek prawie 50, ale naprawdę mogę tylko stawiać je na planszy i przenosić z obszaru na obszar? Całe szczęście, że jest jeszcze walka – bo jest, prawda? 

No... też nie do końca. W każdej z Prowincji umieszczony jest żeton mówiący nam, co dostaniemy w zamian za jej splądrowanie. Kiedy któryś z graczy deklaruje, że chce to zrobić, inni mogą przenieść swoje figurki na obszar, gdzie podejmowana jest próba plądrowania (o ile z nim sąsiadują i jeśli zostało jeszcze dla nich miejsce), następnie gracze uczestniczący w bitwie liczą siłę swoich figurek, wszyscy zagrywają po zakrytej karcie (która zazwyczaj dodaje punkty siły), sprawdzamy, kto wygrał (zwycięzca traci zagraną kartę, przegrani dostają je z powrotem), a kto kończy w Walhalli, zwycięzca bierze punkty i, o ile to właśnie on deklarował chęć splądrowania Prowincji, również nagrodę widniejącą na wspomnianym wyżej żetonie. To wszystko. Być może ktoś wyczytał to już między wierszami: w Blood Rage nie da się walczyć z kimś „ot tak sobie”, na zasadzie prostego wejścia do Prowincji, by pozabijać swoich przeciwników. To nie ta planszówka. Tutaj ewentualne starcia mają miejsce wyłącznie w wyniku wybrania przez któregoś z graczy akcji plądrowania Prowincji. A że nie jest ich aż tak wiele (i dzięki Ragnarokowi z każdą Epoką o jedną mniej, a każdą z nich można splądrować tylko raz na Epokę), możecie się domyślić, że walka niekoniecznie jest kwintesencją tej gry. I, prawdę mówiąc, nie za bardzo rozumiem niezadowolenie z tej cechy planszówki Erica Lange'a. Jest cała masa gier polegających wyłącznie na walczeniu ze sobą – Blood Rage po prostu nie miał być jedną z nich. Ja wiem, że wikingowie, topory, gwałty i tak dalej, ale to trochę tak, jakby krytykować lodówkę za to, że nie jest zmywarką. Jeśli ktoś kupił tak drogą grę nastawiając się na nieustanną planszową rzeźnię, bo nie sprawdził wcześniej, co to za tytuł, a potem czuje się rozczarowany, może winić wyłącznie siebie. 

Ja z kolei rozczarowany się nie czuję. Zasady Blood Rage'a da się wyjaśnić w moment nawet początkującym amatorom tego rodzaju gier, natomiast sama rozgrywka jest bardzo złożona w swojej prostocie. Przy zachowaniu dziecięcej frajdy z nieskomplikowanego stawiania figurek na planszy osiągnięto zaskakującą głębię podczas właściwie każdej partii. Do zrobienia w czasie każdej Epoki mamy względnie niewiele (chociaż im dalej, tym więcej), ale jednocześnie przez cały czas miałem poczucie, że niemal każda z moich decyzji jest niezwykle istotna. Nawet do pozornie oczywistych spraw dochodzi kilka rzeczy, nad którymi trzeba się zastanowić (na przykład: „Skoro zwycięzca bitwy traci zagraną kartę, czy jest sens pozbywać się mojej dobrej karty od razu w imię pewnej wygranej, czy może lepiej zachować ją na później?”). W czasie każdej rozgrywki można poeksperymentować sobie z całkiem innym podejściem, innymi kombinacjami kart wzmacniających Klan – do tej pory nie zauważyłem, żeby którakolwiek ze strategii była wyraźnie lepsza od innej. Można wygrać będąc mocnym w bitwach albo celowo je przegrywając (dzięki kartom Lokiego, co w ogóle jest bardzo interesującym pomysłem, a dla przeciwników twardym orzechem do zgryzienia – jak poradzić sobie z graczem, który CHCE przegrywać bitwy, bo dzięki kartom będzie miał z tego większe korzyści niż z z wygrywania?), można stawiać na karty Wypraw i kosić z nich więcej punktów niż z czegokolwiek innego, można wykręcać niesamowite kombinacje kart wzmacniających Klan (i znowu: nie ma jednej zdecydowanie lepszej od innych), można to wszystko ze sobą łączyć – przy odpowiednim podejściu wszystko działa i daje ogromną satysfakcję. 

Blood Rage to jedna z tych gier, w której właściwie żaden z pojedynczych elementów mechaniki nie rzuca na kolana, za to wszystko poskładane do kupy robi niesamowite wrażenie. Całość działa pięknie i, przynajmniej w naszym gronie, bez żadnych zgrzytów. Nie jest to planszówka rewolucyjna, nie zmieni mojego życia, za to grając w nią przez cały czas nie mogę się nadziwić, jak dobrze wszystko tu do siebie pasuje. 

 ZACHWYT NAD FIGURKAMI 

Po pierwsze, odniosę się do licznych opinii, że figurki w tej grze są właściwie zbędne. Ciekawe, czy ich autorzy mówili to też przy innych tego rodzaju tytułach, przy czym pisząc o tytułach „tego rodzaju” mam na myśli właściwie KAŻDĄ planszówkę, do której dołączono figurki. Proszę o nazwy gier, do których zamiast figurek nie dałoby się wrzucić tekturowych, obniżających cenę pudła żetonów, a mimo to gra mechanicznie nadal działałaby dokładnie tak samo. Czy przypadkiem nie dałoby się tego zrobić nawet w bitewniakach? Tak, Blood Rage ma wiele (zbędnych) figurek, zgadza się, jest przez to droższy, ale to żadne odkrycie, więc jedźmy dalej. 

Zupełnie inną sprawą jest natomiast jakość tych figurek. Owszem, wyglądają fantastycznie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Szczególnie duże Potwory robią wrażenie, ale po bliższym przyjrzeniu się mniejszym figurkom widać niedoróbki – tu coś jest powyginane, tam średnio pasuje do podstawek oznaczających, do którego z graczy należy figurka. I tutaj nadchodzi pora na mój dialog z kolegą, który zobaczył Blood Rage po raz pierwszy: 

   On: Trochę kiepskie te figurki. 
   Ja: No może tak, ale można je wyprostować. 
   On: Ale zapłaciłeś za grę, dlaczego masz jeszcze coś prostować? 

Nie mogę odmówić mu racji. Podsumowując, figurki to z jednej strony kawał dobrej roboty, z drugiej, pozostawiają trochę za wiele do życzenia, żebym za tę cenę był w pełni zadowolony. Tak czy inaczej, bez nich to nie byłoby już to samo – te wielkie Potwory (i wesołe porównywanie, jakkolwiek to brzmi, kto ma większego) zamieniały nas na czas każdej rozgrywki w dzieciaki uradowane tym, że kierują Górskimi Olbrzymami czy Ognistymi Gigantami. Wychodzi więc na to, że mimo wszystko jestem zadowolony i z tego elementu gry.

Czy cała reszta prezentuje się podobnie? Główna plansza jeszcze ujdzie (niektórym nie podoba się jej ponura kolorystyka, mnie odpowiada, chociaż nie ma szału, tak samo jak z dobieranymi na rękę kartami), za to plansze Klanu, Epok i Walhalli (szczególnie ta ostatnia) to trochę smutny żart za tę cenę: w wydanym niedawno w Polsce i o wiele tańszym Impulsie te same elementy były zrobione dużo lepiej, na lepszej jakości papierze. No cóż, nie można mieć wszystkiego. 

ZACHWYT NAD POLSKIM WYDANIEM 

Wiemy już, jak wygląda gra i że wszystko jest generalnie dobrze. Można sobie trochę ponarzekać, jednak mimo to raczej nikt nie powinien być zrozpaczony widokiem tej planszówki rozłożonej na stole. A jak prezentuje się polskie tłumaczenie? 

Kiedy graliśmy w Blood Rage pierwszy raz, graliśmy źle. Dlaczego? Bo polskie tłumaczenie w przypadku paru kart nie prezentuje się najlepiej. To moim zdaniem najpoważniejsza wada tej gry. Tłumacz najwidoczniej założył, że jego wersja treści niektórych kart będzie dla wszystkich jasna i czytelna, nawet pomimo usunięcia fragmentów oryginału. Niestety tak nie jest – w niektórych przypadkach drażni to mniej, w innych woła o pomstę do nieba. Podobno Portal ma przygotować poprawione karty, zobaczymy, czy to prawda i w jakiej formie to zrobi – przy błędach w tłumaczeniu wspomnianego już Impulsu wydawnictwo Czacha Games natychmiastowo po zauważeniu problemu pokazało, jak należy rozwiązywać takie problemy (czekam na przesyłkę z nowymi kartami); mam nadzieję, że Portal też stanie na wysokości zadania. Na pewno robi to w przypadku figurek – stwierdziłem, że zignoruję powyginaną broń części Wojowników, za to mój Ognisty Gigant był w takiej stanie, że nie wytrzymałem. Na szczęście bardzo szybko dostałem dobrą wersję figurki. 

 CZY ABY NA PEWNO ZACHWYT? 

Blood Rage to bardzo udana planszówka. Żaden przełom, za to niewątpliwie dobra robota dająca masę zabawy. Jeśli tylko potencjalny gracz zdaje sobie sprawę, po co sięga, powinien być zadowolony. Tych, którym Blood Rage się nie spodobał, prosiłbym o krytykowanie tej gry za coś, czym faktycznie jest, a nie za to, czym była w ich wyobraźni. Wtedy wszystko będzie w porządku – przecież sam nie twierdzę, że jest to rzecz pozbawiona wad. Jak na razie nie widzę jednak żadnej, którą uznałbym za poważną – rozgrywka jest ciekawa, za każdym razem inna, planszówka całkiem nieźle się skaluje (daje radę nawet na dwóch i naprawdę może się wtedy podobać, w przeciwieństwie do gier, które dla takiej ilości uczestników serwują zmodyfikowane, często zabierające przyjemność z gry zasady), Blood Rage można bardzo szybko rozłożyć na stole, wyjaśnić nowym graczom (a danie ciała w pierwszej Epoce niekoniecznie z góry przekreśla wszelkie szanse na zwycięstwo) i szybko rozegrać. Przy odrobinie wysiłku elementy gry całkiem nieźle mieszczą się w pudełku. 

Jestem bardzo zadowolony, że Blood Rage wylądował na mojej półce. Ciekawi mnie, co będę myślał o tej planszówce po kilkunastu kolejnych rozgrywkach (i jak szybko będę chciał rozegrać tyle partii), a nawet po kilku latach. Czy wtedy będzie to dla mnie wielki tytuł, czy tylko jedna z wielu gier, które kiedyś tam uznałem za interesujące? Zobaczymy, na razie wygląda jednak na to, że w najbliższym czasie kierowanie klanem wikingów raczej mi się nie znudzi.

tekst: Michał Misztal

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u