Metody Marnowania Czasu: września 2012

piątek, 28 września 2012

Goliat [Tom Gauld] [recenzja]

Brak komentarzy:
Na początku warto zaznaczyć, że jeżeli ktoś ma ochotę na komiks cechujący się wielowątkową fabułą i szczegółowymi kadrami, jednocześnie zapewniający kilka wieczorów czytania, może ominąć Goliata szerokim łukiem. Resztę zapraszam. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

czwartek, 27 września 2012

Blueberry 3 [Jean-Michel Charlier & Moebius] [recenzja]

Brak komentarzy:
Trzeci z wydanych w ramach cyklu "Plansze Europy" tom serii Blueberry Jeana-Michela Charliera (scenariusz) i Jeana Girauda (ilustracje), to trzy powiązane ze sobą wspólną fabułą albumy: Chihuahua Pear, Człowiek wart 500 000 $ i Trumienna ballada. Fanom westernów nie trzeba tłumaczyć, że przygody porucznika Mike'a S. Blueberry'ego to klasyka, pewnie wiedzą to nie od dziś, natomiast jeśli chodzi o resztę, zwłaszcza o czytelników nastawionych sceptycznie do historii rozgrywających się na Dzikim Zachodzie, chciałbym zapewnić, że to po prostu świetny komiks, niezależnie od tego, czy preferuje się dany gatunek, czy nie. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

niedziela, 23 września 2012

Samuel R. Delany

Brak komentarzy:

Na początku roku napisałem parę akapitów na temat opowiadań Williama Tenna, przy okazji spowiadając się z tego, że od dawna rzygam fantasy, za to ciągle dzielnie czytam science fiction, przynajmniej od czasu do czasu. Było też kilka słów o zabawnie wyglądającym panu ze zdjęcia powyżej, a imię jego Samuel R. Delany. Po nudnym i szastającym niezbyt finezyjnymi (chociaż może to i lepiej...) opisami homoseksualnego ssania kutasów Lubiewie Michała Witkiewicza... eee... Witkowskiego? W każdym razie napisał to jakiś Michał. Tak czy inaczej, po tej nudnej książce postanowiłem odświeżyć sobie czytany w wieku dwunastu lat Punkt Einsteina. Delany napisał książkę o humanoidalnej rasie, która zasiedla naszą planetę bardzo długo po tym, jak została opuszczona przez ludzi, a następnie przeżywa naszą historię na nowo. Wcześniej zrozumiałem bardzo niewiele z tej powieści, głównie z powodu licznych nawiązań do historycznych i mitologicznych postaci niekoniecznie dobrze znanych dwunastolatkowi. Mamy tu między innymi Chrystusa, Judasza, Orfeusza, Billy'ego Kida, Ringo Starra i Jean Harlow. Jako dzieciak oczywiście słyszałem o Chrystusie i nie tylko, jednak nie kojarzyłem, że dana postać z Punktu Einsteina jest jego literackim odpowiednikiem, chociaż, kończąc czytanie tej książki parę wieczorów temu, zastanawiałem się, jak mogłem tego nie zauważyć. Może byłem wyjątkowo tępym dwunastolatkiem. 

Głównym bohaterem Punktu Einsteina jest Lobey, opuszczający małą wioskę, w której się wychował, by odnaleźć swoją ukochaną Frizę, niemą kobietę zabitą przez Dziecko Śmierć. Czyli mamy Orfeusza. Mamy też radioaktywny świat, mutacje, nieobecnych ludzi oraz problemy z dużą liczbą narodzin osobników niefunkcjonalnych, skazanych na życie w klatkach i odrzuconych przez społeczeństwo. Nie wiem, ile w tym sentymentu, ale po czternastu latach Punkt Einsteina znowu czytało mi się świetnie. To bardzo krótka (157 stron) powieść, którą uważam za na swój sposób magiczną. Ma interesującą pierwszoplanową historię i dodatek w postaci drugiego dna, czyli nawiązań do historii ludzkości. Świat, jaki opisuje autor jest całkowicie nietypowy. Może kojarzyć się z postapokalipsą, w podziemiach Lobey odnajduje informacje o wzrastającym poziomie promieniowania, który mógł być przyczyną zniknięcia ludzi, ale to nie taka postapokalipsa, do jakiej przywykli fani serii Fallout. Czytelnik znajdzie tu coś zupełnie nowego, chociaż patrząc na rok wydania książki (1967) brzmi to jak herezja. Delany to kreator interesujących, niespotykanych wcześniej rzeczywistości, co udowodnił też w swoich pozostałych powieściach, które wpadły mi w ręce.


Druga to Gwiazda Imperium. Jej głównym bohaterem jest chłopiec o imieniu Kometa Jo. Na zamieszkanej przez niego satelicie rozbija się statek kosmiczny, a jedyny ocalały (nie na długo) z katastrofy prosi Kometę o dostarczenie wiadomości do tytułowej Gwiazdy Imperium, jednak nie zdradza, czym jest Gwiazda Imperium ani jak brzmi ta wiadomość. Mimo zagadkowości całej misji Kometa, zupełnie jak Lobey z Punktu Einsteina, opuszcza swoje dotychczasowe, ograniczające go miejsce zamieszkania i wyrusza w podróż, która zmieni jego życie, zaś czytelnik może przypłacić dotarcie do jej finału sporymi zawrotami głowy. Potem książkę można czytać w kółko, bez końca, i wcale nie mam na myśli tego, że jest aż tak dobra (chociaż jest), chodzi o to... zresztą, przekonajcie się sami. Gwiazda Imperium jest interesująca od samego początku, ale ostatnie strony zmieniają całe postrzeganie fabuły. Zwrot akcji z 1966 roku, ale robiący wrażenie nawet w 2012.

Poza faktem, że Lobey i Kometa Jo żyją w zamkniętych społecznościach, nie mających pojęcia o reszcie świata, przez co poznajemy wszystko razem z podróżującymi głównymi bohaterami, Gwiazda Imperium i Punkt Einsteina mają jeszcze jedną wspólną cechę. Wprowadzają podziały pozwalające klasyfikować ludzi oraz określać w ten sposób ich miejsce w społeczeństwie. W Punkcie Einsteina Delany przedstawił podział na funkcjonalnych i niefunkcjonalnych, jednocześnie pokazując niesprawiedliwość wynikającą od czasu do czasu z przydzielenia komuś nieodpowiedniego statusu, z kolei spora część Gwiazdy Imperium opiera się na wyjaśnianiu różnic pomiędzy osobnikami jednodrożnymi, dwudrożnymi oraz wielodrożnymi. Autor lubi wymyślać tego typu dziwne rzeczy, na których następnie buduje resztę fabuły, wprowadzając czytelnika w swoje nietypowe światy. W Babel-17, kolejnej przeczytanej przeze mnie powieści tego pisarza, Delany postanowił zabawić się językiem oraz jego wpływem na konflikty zbrojne.


Babel-17 wrzuca nas w sam środek trwającej od dawna i niekończącej się wojny Sojuszu i Najeźdźców. W szeregach Sojuszu dochodzi do kilku aktów sabotażu, w czasie których za każdym razem rejestrowane są transmisje w tytułowym Babel-17, nowym języku mogącym zmienić ludzki umysł. Sojusz rekrutuje Rydrę Wong, słynną poetkę i lingwistkę, by zbadała ten język oraz jego związek z działaniami zbrojnymi Najeźdźców. Czyli mamy kolejną podróż (choć tym razem główna bohaterka nie jest osobą z małej satelity czy zabitej dechami wioski) i kolejne intrygujące pomysły. Tym razem Delany oparł fabułę na języku i dobrze, że science fiction w jego wykonaniu nie sprowadza się jedynie do wymyślania nowych statków kosmicznych, obcych ras czy futurystycznych broni. To za każdym razem coś więcej, choć przyznam, że Babel-17 podoba mi się dużo mniej niż Punkt Einsteina i Gwiazda Imperium.

To chyba wszystkie książki tego autora przetłumaczone na polski. Dlaczego tylko trzy? Nie mam pojęcia. Kurt Vonnegut stwierdził: "(...) jeśli piszesz opowiadania, które mają kulawe dialogi, papierowe motywacje, kiepskie opisy i są wyprane ze zdrowego rozsądku, dorzuć tylko trochę chemii, fizyki czy nawet czarów, a potem wyślij je do czasopisma science fiction". Delany zaprzecza tej poniekąd słusznej wypowiedzi. To nadal dobra literatura, nawet jeśli są w jego powieściach rzeczy, które już dawno zdążyły się zestarzeć. Spora ich część i tak wciąż będzie nowa i zaskakująca.

sobota, 22 września 2012

Brother Ali: The Undisputed Truth [recenzja]

Brak komentarzy:

Od jakiegoś czasu nie jestem na bieżąco z rapem, nie sprawdzam wszystkiego po kolei, nie znam dat premier poszczególnych płyt i często nawet nie wiem, że jakaś ma się ukazać, ale w tej chwili czekam na dwie produkcje: Legends Never Die R. A. the Rugged Mana oraz Mourning in America and Dreaming in Color Brothera Ali. Ta druga jest już zamówiona, z niecierpliwością wypatruję listonosza, w międzyczasie odświeżając sobie The Undisputed Truth, trzecią płytę albinosa z Rhymesayers.

Brother Ali to jeden z moich ulubionych MC. Z jednej strony szanuje tradycje i korzenie muzyki, którą tworzy, z drugiej, nie powiela nikogo i nagrywa swoje, niezwykle osobiste utwory. Z jednej strony jest bardzo poetycki (ale nie w negatywnym dla mnie znaczeniu, w sensie: nie zachwyca się przez pół płyty pięknem kwiatków i nie wzdycha do słońca odbijającego się od rosy na trawie), z drugiej, nie jest miękki, przez wspomniane poetyckie wersy nie stracił pazura i nadal jest również bitewnym raperem. Czasem jest bardzo łagodny i spokojny, by po chwili zaatakować słuchacza drapieżnością swojego głosu i agresją zwrotek. Ma też własne zdanie, serce do muzyki, łeb na karku, bagaż doświadczeń w postaci wielu nieprzyjemnych przeżyć i, na szczęście, zdolność robienia z tych wszystkich składników rewelacyjnych płyt.


Brother Ali jest uniwersalny, nagrywa dobre bitewne kawałki, dobre numery o miłości, o własnym życiu, poza tym umie porwać słuchacza wciągającymi opowieściami (chociaż może lepiej byłoby napisać storytellingami, dla wszystkich matołów, którzy lajkują zamiast lubić i piją piwo na stricie zamiast w plenerze?), a co najważniejsze, słuchając jego płyt czuje się, że autor daje nam całego siebie i całą prawdę o sobie, swojej przeszłości oraz własnym światopoglądzie.

Płyta The Undisputed Truth została nagrana już po rozwodzie Brothera Ali, więc poza numerami bitewnymi, takimi jak Whatcha Got czy Listen Up mamy tu kawałki podsumowujące związek rapera z byłą żoną (Walking Away) lub opowiadające o tym, co działo się po jego zakończeniu (Ear to Ear), jest autentycznie poruszający Faheem, napisany dla czteroletniego syna Brothera Ali, są wątki autobiograficzne, na czele z utworem Freedom ain't Free oraz dość dużo polityki (Letter from the Government i Uncle Sam Goddamn), o której główny bohater albumu opowiada w przemyślany i niegłupi sposób, a wszystko to do świetnych pod każdym względem podkładów Anta z Atmosphere.


Czy czegoś tu brakuje? Mi niczego, chociaż inny rodzaj matołów, niż ci wspomniani wcześniej, może narzekać na brak stosu podwójnych, potrójnych, poczwórnych i pięciokrotnych rymów. Słuchacze siedzący przy głośnikach z kalkulatorami w rękach, liczący rymy i robiący potem statystyki czy wykresy, który MC zrymował se sobą większą liczbę słów, nie zważając na emocje włożone w muzykę, mogą nie znaleźć tu zbyt wiele dla siebie. O wielbicielach wersów spod szyldu HWDP nawet nie wspominam, bo to chyba oczywiste. Fanatyczni wyznawcy Magika, Który Patrzy z Góry i Ocenia Nasze Czyny też nie polubią Brothera Ali, więc niech zamiast niego posłuchają jeszcze trochę Magika. Pewnie znalazłoby się jeszcze parę dziwnych grup, ale mam nadzieję, że to margines, a reszta dostrzega (lub może dopiero dostrzeże) w tym MC to, co ja.

Z tego, że Brother Ali znajdzie się w czołówce moich ulubionych raperów, zdawałem sobie sprawę już w trakcie słuchania Room With a View, numeru otwierającego Shadows on the Sun, jego drugą płytę, jednocześnie pierwszą, która wpadła mi w ręce. Kolejna, The Undisputed Truth oraz czwarta, Us, to albumy, dzięki którym każdy słuchacz rapu może być dumny z tej muzyki. Brother Ali to jeden z tych raperów, co do których mam prawie stuprocentową pewność, że nigdy się na nich nie zawiodę. Czekam na Mourning in America and Dreaming in Color bez obaw, a jeśli ktoś zadaje sobie pytanie, czy Brat jest w formie, poniżej ma odpowiedź:

niedziela, 16 września 2012

Scalped: Knuckle Up [Jason Aaron & R.M. Guéra] [recenzja]

2 komentarze:
Scalped powoli się kończy. Jeszcze pięć zeszytów, ostatni, dziesiąty tom zapowiedziany jest na październik. Czekam z niecierpliwością, chociaż boję się tego finału. Nie dlatego, że biorę pod uwagę możliwość rozczarowania się Trail's End, Aaron pozbawił mnie wątpliwości, że może nie dać rady, chodzi po prostu o to, że zakończenie jego serii może mnie poruszyć i zdołować dwa razy bardziej, niż oczekuję. Bo Scalped jest bardzo poruszającą lekturą, wgryzającą się we flaki, czasem sprawiającą ból i pozostającą w pamięci na bardzo długo. Ciekawe, czy na finiszu scenarzysta przejdzie samego siebie. Przedostatnia część, Knuckle Up, znowu potwierdza jego geniusz.

Zamieszczone na okładkach cytaty chwalące dany komiks często są wyssanymi z palca bzdurami, ale w przypadku Scalped nic nie jest przesadzone. Ta seria naprawdę oferuje więcej dobrego w jednym zeszycie niż wiele innych opowieści obrazkowych w ciągu całego roku. Nie wiem, jak Aaron to robi, teoretycznie wiele rzeczy w tej serii to pomysły typowe również dla innych, podobnych opowieści, ale tutaj autentycznie interesują mnie losy bohaterów, a czytając Knuckle Up znowu nie umiałem odłożyć Scalped z powrotem na półkę, nawet kiedy miałem do załatwienia coś teoretycznie ważniejszego. Musiałem sprawdzić, co jest na kolejnej stronie, potem na kolejnej i tak aż do finałowego kadru, wywracającego wszystko do góry nogami. Na ten moment czekałem od Indian Country, pierwszego tomu, właściwie od pierwszego zeszytu, w którym czytelnik dowiadywał się, że główny bohater jest agentem FBI.
W każdym serialu o z góry zaplanowanej liczbie odcinków nadchodzi w końcu pora na zamykanie poszczególnych wątków. Knuckle Up to właśnie ten tom. Oczywiście Aaaron z niczym się nie spieszy, w końcu to jeszcze nie ostatnia część, ale powoli zabiera się do podsumowania całości. I chociaż jak na razie nie zdradza wszystkiego i nie cechuje go pośpiech, akcja po raz kolejny biegnie do przodu jak szalona, nie pozwalając czytelnikowi nawet na chwilę oddechu. Po wydarzeniach z You Gotta Sin To Get Saved odmieniony Red Crow postanawia pozbyć się pewnych rzeczy ze swojego rezerwatu. Między innymi narkotyków, co nie podoba się kilku wytwarzającym i sprzedającym je osobom, wcześniej wspieranym przez Red Crowa, nagle opuszczonych i ściganych przez jego ludzi. Niektórzy z nich nie mają zamiaru poddać się bez walki. Tymczasem Bad Horse, ciężko ranny i pozbawiony głosu w wyniku postrzału, próbuje odnaleźć Catchera, mordercę swojej matki, przy okazji mając na głowie sporo innych kłopotów, między innymi z Shunką, ochroniarzem Red Crowa. Prędzej czy później musiało dojść do ich starcia, tak samo jak do wtargnięcia FBI na teren kasyna. Reszta w Trail's End, już w... dopiero w październiku.

Nie mogę się doczekać końca, chociaż wolałbym, żeby ta seria nie kończyła się nigdy.

czwartek, 13 września 2012

Will You Still Love Me If I Wet The Bed? [Liz Prince]

2 komentarze:
Kupiłem ten komiks właściwie przypadkiem, przeglądając Allegro coś musiało przyciągnąć mnie do żółtej okładki, a może moją uwagę zwrócił bardziej dziwny tytuł? W opisie przeczytałem, że Will You Still Love Me If I Wet The Bed? było początkowo komiksowym dziennikiem Liz Prince, a później zmieniło się w jej (i tutaj wprowadził mnie w błąd cytat ze strony samego wydawcy, czyli Top Shelf) first solo graphic novel. Tak naprawdę trudno to nazwać powieścią graficzną, czytelnik ma do czynienia z liczącym jakieś 80 stron zeszycikiem o formacie 15 na 10 centymetrów, a znajdujące się w środku paski (po jednym na stronie) można przeczytać dosłownie w kwadrans. Kolejny cytat ze strony Top Shelf zapowiada połączenia Jamesa Kochalki, autora recenzowanego przeze mnie American Elf, oraz Jeffreya Browna. Pomysł jest zresztą dokładnie taki sam, jak w paskach Kochalki (z drugiej strony, jak wiele może być różnych podejść do tworzenia komiksowego dziennika?), z tą różnicą, że Liz Prince nie skupia się na wszystkim jednocześnie, a jedynie na swoim związku z Kevinem, opisując ich wspólną codzienność, dając przy tym czytelnikowi dużo radości. Na jakiś kwadrans.
Siłą tego rodzaju pasków jest często ich ilość. Czytając pierwszy tom American Elf, miałem przed sobą odcinki z około pięciu lat, po jednym za każdy dzień. W tym komiksie jest ich 71. To zdecydowanie za mało, żeby zdążyć dobrze poznać bohaterów, przyzwyczaić się do nich, wciągnąć się w ich relację. Same paski są dobre, narysowane prosto, często sprawiające wrażenie szybkich szkiców bez poprawek, co idealnie pasuje do tego rodzaju prezentacji krótkich momentów z życia Liz i Kevina, szkoda tylko, że jest ich tak niewiele. Autorka potrafi świetnie uchwycić interesujące momenty swojego związku, koncentrując się przy tym na humorze, jednak unikając wulgarności oraz prostackich żartów, Ignatz w kategorii debiut za 2005 rok wydaje się nagrodą w pełni zasłużoną (wydaje się, bo wiem tylko, co zrobiła Liz, nie mam pojęcia, jak wyglądała konkurencja), ale naprawdę chciałbym, żeby było tego więcej. Bo w takiej sytuacji trudno mi polecać Will You Still Love Me... jako osobny zakup, chociaż jeżeli zamawiacie jakieś komiksy i dorzucicie sobie te paski do koszyka, nie powinniście żałować. Bardzo lubię siłę prostoty i umiejętność pokazywania nudnych, codziennych rzeczy w interesujący sposób, a tego na pewno tu nie brakuje. Kto lubi podobne rzeczy, niech bierze przy okazji albo chociaż zajrzy na stronę autorki.

wtorek, 11 września 2012

GadKaszmatka [Dominik Szcześniak] [recenzja]

Brak komentarzy:
Kiedy Dominik Szcześniak, autor albumu GadKaszmatka, kibicował sam sobie na stronie "Ziniola", napisał, że "komiks opowiada o czterech kolesiach, którzy spotykają się po to, by prowadzić mniej lub bardziej produktywne pogawędki, wybrać się do sklepu, czy też posiedzieć na ławce. Nic szczególnego", dodając w kolejnym akapicie: "GadKaszmatka albumowa będzie moim opus magnum. Komiksem życia. Nie tylko przez wzgląd na twardą oprawę i sporą objętość". Kiedy sam scenarzysta i rysownik stwierdza, że treść jego komiksu nie jest niczym szczególnym, jednocześnie nazywając go swoim opus magnum, czytelnik może nie do końca wiedzieć, o co właściwie chodzi, zwłaszcza, jeżeli wcześniej nie czytał niczego napisanego przez redaktora naczelnego "Ziniola". Bo w moim odczuciu głównym atutem jego scenariuszy są właśnie dobre, naturalnie brzmiące dialogi, w których słychać, że autor ma ucho do wyłapywania ciekawych zwrotów i swoistego dokumentowania żywego języka. Z tego powodu zapowiedź komiksu o ławkowych pogawędkach wcale mnie nie zniechęciła, nawet pomimo użytego w ramach kibicowania zwrotu "nic szczególnego". [więcej na stronie Gildii Komiksu]

środa, 5 września 2012

Zbiornik komiksowy - Mikrokosmos [Sławomir Lewandowski] [recenzja]

Brak komentarzy:
Sławek Lewandowski był już wielokrotnie chwalony przez czytelników i recenzentów. Co prawda nie śledzę opinii na jego temat z jakąś szczególną uwagą, ale nie kojarzę jakiegokolwiek negatywnego zdania, także zaryzykuję stwierdzenie, że generalnie jest autorem cenionym. I słusznie. Te kilka krótkich zeszytów, jakie wydał własnym sumptem, i jakie wpadły mi w ręce, przekonały mnie, że mam do czynienia ze scenarzystą i rysownikiem, którego komiksy warto kupować. Jedyne, co mi przeszkadzało, to zbyt mała ilość jego twórczości oraz informacji o samym twórcy. Jakiś czas temu Lewandowski opublikował Mały zbiornik komiksowy - Mikrokosmos, i tym razem nie zrobił tego samodzielnie. Zajęła się tym Ważka, co cieszy, bo daje nadzieję, że autor między innymi Problemu i Prawdy o Dzikim Zachodzie został dostrzeżony, przynajmniej przez wydawcę. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

wtorek, 4 września 2012

Nienawidzę ludzi #3 [Łukasz Kowalczuk] [recenzja]

2 komentarze:
I bardzo dobrze, że Łukasz Kowalczuk nienawidzi ludzi. Daje upust swojej nienawiści oraz pomysłowości w swoim autorskim zinie już od kilku numerów, póki co w każdym z nich (do tej pory przeczytałem trzy z czterech dostępnych) pokazując czytelnikom coś nowego. Tym razem są to na przykład alternatywne wersje okładki czy krótka historia Prosto z pierdla napisana i narysowana z okazji akcji "komiks czterogodzinny". Całość jest ładnie wydana, przygotowana z ograniczoną do minimum ingerencją programów graficznych i z wyraźną radością tworzenia. Kowalczuk próbuje pisać różne historie, od tych nawiązujących do tytułu zina, przez rzeczy odwołujące się do między innymi nurtów science fiction, fantasy czy kryminału. Wychodzi mu to nieźle, nie nudzi, zaskakuje, z kolei jako rysownik autor musi jeszcze sporo się nauczyć, ale z drugiej strony, w ramach swoich ograniczeń radzi sobie na tyle przyzwoicie, że nie drażni oka. Jak to w tego typu komiksowych wydawnictwach, jest krótko, ale w przypadku Nienawidzę ludzi ciekawie, w dodatku z numeru na numer coraz ciekawiej. Osobiście chciałbym żeby pomimo całej różnorodności historie takie jak There must have been dozen Peters & Pauls there, Konkweror czy Noir zeszły na dalszy plan, ustępując temu, co u Kowalczuka lubię najbardziej, czyli tytułowej nienawiści do ludzi. Bo w takich komiksach jak Czego naprawdę nienawidzę czy Sceny ze sceny jest uzasadniona, zabawna i stanowi najmocniejszy punkt zina, od którego zawsze zaczynam lekturę kolejnych wydań.

niedziela, 2 września 2012

Kriss de Valnor: Wyrok Walkirii [Yves Sente & Giulio de Vita] [recenzja]

1 komentarz:
Biję się z myślami, siadając do napisania tej recenzji. Czytając w zeszłym roku, że Kriss nie zapomina o niczym, byłem rozczarowany tym, co zaproponował mi Sente, autor scenariusza. Głównie z powodu odebrania jednej z moich ulubionych komiksowych bohaterek tego, co pozostawało dla wyobraźni czytelników, a także przez wrażenie, że jeśli już chciało się opisać jej przeszłość, dałoby się zrobić to dużo lepiej. Teraz przeczytałem Wyrok Walkirii, drugi tom podserii Thorgala z Kriss de Valnor w roli głównej, i z jednej strony ucieszyłem się, że nie było aż tak źle, jak oczekiwałem, a z drugiej towarzyszyło mi uczucie, że mimo to i tak dałem się nabrać. Co z tego, że tym razem subtelniej. [więcej na stronie Gildii Komiksu]
stat4u