Metody Marnowania Czasu: 2009

środa, 16 grudnia 2009

Invincible: My Favorite Martian [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

2 komentarze:
Na zły początek...
Musicie mi wybaczyć tak częste pisanie o Invincible, ostatnio naprawdę nie mam czasu ani weny, a recenzowanie kolejnych TPB serii Kikrmana zabiera niewiele pierwszego, drugiego zaś nie wymaga wcale. Ogólnie przepraszam za letką zamułkę. W niedalekiej przyszłości postaram się ogarnąć, ewentualnie znów zrobię sobie blogową przerwę (tym razem o wiele krótszą niż poprzednio) w celu zebrania sił, a tymczasem...

My Favorite Martian, ósma cegiełka budująca uniwersum Marka Graysona zawiera zeszyty #36-#41 i ponownie dostarcza nam klimatu tak typowego dla tego tytułu, a jednocześnie tak unikalnego. Zaczynamy od wspomnianych ostatnio uprowadzonych bezdomnych, którzy doświadczyli bolesnego przerobienia na mordercze roboty, stanowiące spory problem nawet dla głównego bohatera. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że jednym ze stalowych oponentów jest kolega Graysona ze studiów. Po przelaniu krwi oraz przesypaniu sporej liczby śrubek problem zostaje rozwiązany, chociaż - jak to bywa u Kirkmana - wcale nie do końca; widać, że pewne postacie wrócą, a Mark jeszcze nie wie, że raczej nie powinien ufać wszystkim swoim znajomym.
Jeśli jesteś stałym czytelnikiem serii, na pewno kojarzysz wizytę syna Omni-Mana na Marsie i zdajesz sobie sprawę, że w przyszłości mieszkańcy czerwonej planety mieli odegrać ważną rolę w tym komiksie. No i odgrywają, a w międzyczasie na Ziemi trwa konkretna rozpierducha, w czasie której trup ściele się gęsto, nie tylko po stronie tych złych. Będą wizyty w szpitalu, będą też pogrzeby. I chyba nikogo nie zdziwi, że z Marsem to wciąż nie koniec, chociaż bohaterowie na razie nie mają o tym pojęcia. Ich pech.
Czy pisałem o skomplikowanych relacjach pomiędzy Markiem, Amber oraz Eve? Po lekturze My Favorite Martian wiadomo mniej więcej, w którym kierunku podąży Invincible, co nie znaczy, że obędzie się bez zaskakujących zwrotów akcji. A Oliver rośnie jak na drożdżach...

sobota, 12 grudnia 2009

Invincible: Three's Company [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

Brak komentarzy:
Three's Company, siódmy TPB mistrzowskiej serii Invincible, to po raz kolejny nagromadzenie pomysłów oraz sfinalizowanie wielu wątków rozpoczętych dużo wcześniej - o niektórych wspominałem, o innych nie było warto pisać, za to po czasie rozrosły się do kluczowych wydarzeń. Sporo epizodów kręci się wokół coraz bardziej skomplikowanych relacji pomiędzy Markiem, Amber oraz Eve, zresztą później ich znajomość pokręci się jeszcze bardziej, a każda taka zmiana wychodzi serii na dobre. Oprócz głównego wątku cały czas mamy sygnały ze strony Kirkmana, mówiące czytelnikowi "to jeszcze nie jest ważne, ale wkrótce będzie". W Three's Company do tego typu wskazówek należy zaliczyć działalność pewnego zielonego przybysza z obcej planety oraz ciągnącą się już od dłuższego czasu sprawę porywania bezdomnych, zamienianych później w śmiercionośne roboty. Najbardziej emocjonujące jest według mnie starcie głównego bohatera z Angstromem Levym, gościem, który potrafi przemieszczać się pomiędzy wymiarami (wspominałem o nim recenzując The Facts of Life). Po pierwsze, pojedynek sprawia, że Invincible jest zmuszony do odwiedzenia wielu interesujących miejsc, między innymi uniwersum The Walking Dead, a kiedy Kirkman szaleje w ten sposób, zawsze wynika z tego sporo ciekawych lub/i zabawnych sytuacji; po drugie, w wyniku walki Mark przekracza pewną cienką superbohaterską granicę, ale o tym cisza. W każdym razie nie pozostanie to bez konsekwencji, co przecież jest jednym z elementów napędzających serię; tutaj wszystko ma znaczenie i prędzej czy później wypłynie na wierzch. Końcówka pokazuje nam, co tak naprawdę knuł Robot i co kryło się w książkach ojca głównego bohatera, po czym mamy kolejny udany TPB za sobą. Streszczanie następujących tomów serii bez zdradzania zbyt wielu szczegółów stało się dla mnie jedyną metodą recenzowania Invincible, bo ileż można powtarzać, że Kirkman i Ottley kopią dupę.

wtorek, 8 grudnia 2009

Uzbrojony Ogród i Inne Opowieści [David B.] [recemzja]

5 komentarzy:
Może i nie jestem wielbicielem malarstwa, ale przyznaję, że wypowiedź "tak wyglądałyby komiksy Picassa, gdyby ten je rysował" jest sporą zachętą, nawet dla mnie. Listonosz przyniósł Uzbrojony Ogród razem z kilkoma innymi ciekawostkami, między innymi drugim komiksem wchodzącym w skład najnowszego pakietu Kultury Gniewu, Panem Naturalnym, i muszę stwierdzić, że zainwestowanie w opowieść Davida B. było bardzo dobrym posunięciem. Trzy zawarte w tym tomie historyjki mają swoją specyficzną atmosferę, coś, czego nie potrafię uchwycić lub ubrać w słowa, ale mam wrażenie, że podczas lektury niewielu czytelników nie odczuje tego, o czym piszę. Jest to komiks unikalny i, tak jak w przypadku Insekta, na mojej półce chyba nie ma pozycji, którą mógłbym nazwać podobną do Uzbrojonego Ogrodu. Oprócz samej atmosfery, skutecznie budowanej przez scenariusz i charakterystyczne ilustracje, komiks posiada jeszcze coś, coś nieuchwytnego, wyślizgującego się z rąk podczas przewracania kolejnych kartek. Po prostu wydaje mi się, że, jakkolwiek jestem bardziej niż usatysfakcjonowany, nie dostrzegłem jakiegoś drugiego dna i dotarła do mnie tylko część zawartej w tej opowieści magii. Piszę o tym ze złością, bo wszystko to sprawi na pewno, że recenzja pozostanie niekompletna, przynajmniej w moim odczuciu, ale na ten moment nic nie poradzę.

Nie bacząc na moje obawy, które być może są jedynie urojeniami, przejdę do konkretów: komiks Davida B. zawiera trzy krótkie historie: Zamaskowany Prorok, tytułowy Uzbrojony Ogród oraz Zakochany Bęben. Każda z opowieści skupia się na nieco innych wątkach, chociaż nie brak tu wspólnych cech, zwłaszcza w drugiej i trzeciej części komiksu. Całość przedstawiona została w konwencji mrocznej i brutalnej baśni, z ciekawymi pomysłami oraz przeprowadzeniem fabuły w taki sposób, że ciężko oderwać się od kolejnych stron. Autor zestawił wydarzenia historyczne, takie jak na przykład Wojny Husyckie (od razu przypomniała mi się trylogia Sapkowskiego), z mitami oraz legendami, a dopełnienie w postaci oprawy graficznej zrobiło swoje, budując ten niesamowity i upiorny klimat. Ilustracje są proste, a jednocześnie przemyślane i robiące ogromne wrażenie, od stylu rysunku po specyficzną kolorystykę, co wraz ze scenariuszem tworzy idealnie zgraną całość - jak w najlepszych komiksach.

Być może nie potrafię opisać wszystkich aspektów Uzbrojonego Ogrodu, pewnie brakuje mi wiedzy albo umiejętności potrzebnych do określenia, co przegapiłem, ale niezależnie od tego polecam przekonanie się na własne oczy co znajduje się pomiędzy okładkami tej niezbyt obszernej, ale zapadającej w pamięć pozycji. Bo chociaż czytałem wiele lepszych opowieści obrazkowych, prawdopodobnie nigdy nie czytałem czegokolwiek podobnego, a to o czymś świadczy. Unikalność jest dla mnie cechą jak najbardziej pożądaną, zresztą nie tylko jeśli chodzi o komiks, a jej zawartość w Uzbrojonym Ogrodzie jest naprawdę bardzo wysoka.

czwartek, 3 grudnia 2009

Supreme: The Story of the Year [Alan Moore & Rick Veitch] [recenzja]

Brak komentarzy:
Główny bohater tego komiksu to gość, który stał się superbohaterem zaraz po tym, jak dotknął znalezionego w lesie meteorytu. Dzięki temu potrafi latać w swoim białym stroju i czerwonej pelerynie, jest też superinteligentny, supersilny, ma swoją tajną bazę, superpsa, supersiostrę, superroboty, powracających co jakiś czas superłotrów oraz ukrytą tożsamość. I tu Was zaskoczę - w cywilu wcale nie jest reporterem pracującym dla Daily Planet. Ethan Crane, dla niektórych znany także jako Supreme, zajmuje się rysowaniem komiksów. Na początku zapomniałem dodać, że jest też superszybki, dlatego też nie zamula się nad pustą kartką i ma sporo czasu na ratowanie świata. Fascynująca postać, nieprawdaż? Pewnie nigdy nie czytaliście komiksu o kimś choćby odrobinę podobnym.

Pytanie: czemu Alan Moore, niekwestionowany geniusz, zajął się na prośbę Roba Liefelda tak szablonowym bohaterem? Odpowiedź: ponieważ potrzebował właśnie kogoś szablonowego, schematycznego aż do bólu. I chociaż The Story of the Year nie jest aż tak znaną i genialną pozycją jak na przykład Watchmen, From Hell czy V for Vendetta (sam natknąłem się na ten komiks na Allegro, nie słyszałem o nim nigdy wcześniej), nie potrafię nie być nią zachwycony i nie przyznać, że Moore wygrał po raz kolejny. Ponownie udowodnił, że jest wielki, chociaż wcale nie musiał. Ponadto Supreme, w odróżnieniu od kilku innych dzieł scenarzysty (jak choćby wspominane już From Hell czy Lost Girls), jest rozrywką lekką, łatwą i przyjemną, nie straszącą swoją monumentalnością, czyli czymś, czego potrzebowałem po trzydziestu rozdziałach szalonego porno zilustrowanego przez Melindę Gebbie.


Chociaż Moore przejął serię dopiero w #41 zeszycie, znajomość poprzednich przygód herosa nie jest do niczego potrzebna. Owszem, scenarzysta wykorzystał samą postać, zdecydował się jednak całkowicie zmienić jej historię, robiąc to w bardzo sprytny i ciekawy sposób. Na samym początku opowieści Supreme powraca na Ziemię, która wcale nie wygląda tak, jak oczekiwał - cała planeta podlega nieustannym zmianom dosłownie na oczach głównego bohatera, tak jakby się resetowała. Nasz supahiroł szybko spotyka kilka alternatywnych wersji samego siebie (włącznie z widocznym na jednej z ilustracji gościem o imieniu Supremouse... tak, wiem jak to wygląda) i zostaje zabrany do miejsca zamieszkanego wyłącznie przez ludzi w białych strojach i czerwonych pelerynach, którzy zakończyli już swoje życie. Interesujący nas Supreme jest jednak kimś szczególnym, kimś, kto trafił tam, chociaż jego historia wcale się jeszcze nie zaczęła. Ten Supreme wkracza do świeżego, zresetowanego świata, by dopiero zapoczątkować własną egzystencję. Moore robi tu coś genialnego, okazuje się bowiem, że główny bohater, dotychczas mający spore luki w pamięci, tak naprawdę istnieje zaledwie od kilku chwil. Po wkroczeniu do nowej wersji świata zyskuje tożsamość Ethana Crane'a i rozpoczyna działalność superbohatera, mając jednocześnie świadomość, że gdy wyrusza ku swojej nowej przyszłości, w tym samym momencie tworzą się jego wspomnienia, które - tak samo jak on sam - jeszcze niedawno wcale nie istniały. I to wszystko w pierwszym zeszycie, po którym już wiedziałem, że The Story of the Year to kolejny wielki komiks tego autora, dziwne, że tak nieznany, przynajmniej u nas.

Dalej jest jeszcze lepiej - Ethan odwiedza znane sobie miejsca, by "odzyskać" - a tak naprawdę po prostu stworzyć - swoje wspomnienia. I tutaj dochodzimy do ważnego pytania: czym jest Supreme? Gonzo, który też okazjonalnie pisze o wyczynach Moore'a, doszedł ostatnio do wniosku, że w każdym ze swoich dzieł Alan prezentuje własny pogląd na jakąś sprawę. Tym razem przerabia komiksowe superbohaterstwo, przygląda się roli superbohaterów w opowieściach obrazkowych na przestrzeni dekad oraz analizuje zmieniające się podejście scenarzystów do trykociarzy. Robi to, jak się być może domyślacie, w sposób genialny. Całość opiera się na retrospekcjach (co najmniej jedna w każdym odcinku) rysowanych głównie przez Ricka Veitcha (przykładowa ilustracja poniżej), który naprawdę nieźle pozamiatał. Zresztą nie tylko warstwa graficzna retrospekcji to czysty, urzekający archaizm, scenariusz jest tak samo stylizowany na ubiegłe dekady, z całą naiwnością i śmiesznością prezentowanych wątków. Zabawa w czasie lektury jest przednia, tym bardziej, że wszystko wchodzi lekko, a złożoność scenariusza (to w końcu Moore, gdzie wszystko jest dopracowane w każdym szczególe, a w pewnej chwili słychać kliknięcie i nagle wszystko wskakuje na swoje miejsce, zmuszając czytelnika do zbierania szczęki z podłogi) nie idzie w parze ze wzrastającym przerażeniem odbiorcy.


Odwołania do zmieniającej się kondycji superbohaterów widać nie tylko w retrospekcjach, ale też w wątkach przedstawiających teraźniejszość Ethana. Kiedy postacie komentują poszczególne dekady (jedna była nudna, druga wydawała się kompletnie niedorzeczna), chodzi tak naprawdę o cały zmieniający się w ciągu dziesięcioleci komiks opowiadający o paniach oraz panach w pelerynach. Są oczywiście liczne nawiązania do historii gatunku, na czele z najbardziej widocznym podobieństwem Supreme do Supermana oraz Ethana Crane'a do Clarka Kenta. Jest tego więcej, a celowa schematyczność postaci, wątków, cała otoczka (wspomniany superpies, tajna baza, roboty-sobowtóry, ukrywana tożsamość oraz fakt, że główny bohater zajmuje się rysowaniem komiksów o superbohaterach) służy czemuś więcej niż tylko puszczeniu oka do czytelnika. Różnica jest taka, że tym razem Moore stworzył coś tak lekkostrawnego, że nikt nie przerwie czytania z powodu bólu głowy.

The Story of the Year zawiera dwanaście epizodów (ostatni w wersji a i b) zilustrowanych przez dziewięciu rysowników, z których najważniejszy jest Rick Veitch, obecny w prawie każdym odcinku autor retrospekcji. Warto też wspomnieć o tym, że okładkami oraz obrazkami wrzuconymi pomiędzy poszczególne odcinki zajął się Alex Ross. Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy dali radę, ale i tak najbardziej przypadła mi do gustu stylizacja na superbohaterską prehistorię, cała reszta została przyćmiona przez scenariusz.

Na koniec dodam tylko, że chociaż nie jest to jedno z największych dzieł Moore'a, jeden z zapierających dech w piersiach komiksów, po których z wrażenia nie można zasnąć, jego wersja Supreme i tak miażdży. Inaczej, łagodniej, ale jednak.

niedziela, 29 listopada 2009

Invincible: A Different World [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

2 komentarze:

Do zrecenzowania mam całkiem sporą liczbę komiksów, chciałem napisać na przykład o Face Milligana i Fegredo, Supreme Alana Moore'a... zresztą nieważne, jest tego dużo, za to ostatnio brakuje mi czasu. A więc - znowu Invincible. I tak muszę nadgonić teksty dotyczące tej serii, przeczytałem już dziesiąty TPB, widoczna wyżej okładka przedstawia szósty. Pisząc o poprzednim stwierdziłem, że na pewno nie jest najlepszy, za to A Different World (zeszyty #25-#30) to już zbiór-mistrzunio, powrót do emocji znanych z kilku początkowych tomów. Ciężko streścić ten komiks bez zepsucia komuś kilku niespodzianek, ale postaram się to zrobić. Całość kręci się wokół podróży głównego bohatera na planetę zamieszkałą przez bardzo dziwną rasę, charakteryzującą się tym, że jej przedstawiciele żyją niezwykle krótko - mniej więcej dziewięć miesięcy - więc nauczyli się zdobywać nowe umiejętności od razu w trakcie robienia czegoś po raz pierwszy. Invincible będzie musiał obronić całą ich cywilizację przed pewnymi brutalnymi i bezlitosnymi najeźdźcami (mogę nie pisać, o kogo chodzi, jednak okładka pozbawi wątpliwości chyba wszystkich stałych czytelników). Mark nie pozostanie bez pomocy, ale mimo to starcie będzie trudne i obfitujące w ofiary. Pobyt na planecie, przygotowania do walki oraz sama konfrontacja zajmują większość TPB, a wszystko - zwłaszcza nawalanka - zrobiona jest na najwyższym poziomie, pokazując, że seria nadal wciąga jak bagno. Dzieje się sporo, a z kosmicznej wyprawy Mark powróci z kimś, kto sprawi, że równowaga komiksu zostanie po raz kolejny zachwiana. Zresztą jaka równowaga, świetne jest właśnie to, że Invincible cały czas płynie, bohaterowie nie kręcą się przez wieczność w jednym miejscu i wszystko podlega nieustannym, często bardzo radykalnym zmianom. Towarzysz głównego bohatera pewnie jeszcze nie raz ustawi świat serii do góry nogami (co widać już w dalszych Trade'ach, a to przecież jeszcze nie koniec), należy też pamiętać, że na swoją kolej wciąż czekają agresorzy z planety Viltrum, którzy na pewno nie zrezygnują bez walki z panowania nad Ziemią. Konflikt ten zostanie prędzej czy później ostatecznie rozstrzygnięty (Kirkman nie będzie przecież ciągnął tego w nieskończoność), ale mam nadzieję, że tak jak rozwiązanie kwestii Adwersarza nie zepsuło Fables, tak scenarzysta Invincible wciąż będzie miał głowę pełną pomysłów nawet po tym, jak Mark obroni/nie obroni ludzkości przed atakiem.

środa, 25 listopada 2009

Lost Girls [Alan Moore & Melinda Gebbie] [recenzja]

8 komentarzy:

Pisanie o niektórych komiksach nie należy do przyjemności, a Lost Girls (z pewnych względów po prostu musiał to być #69 tekst na blogu) należy właśnie do tych bardzo trudnych tytułów. Po pierwsze dlatego, że Alan Moore to wariat (przez jakiś czas często podlinkowywano ten tekst, więc też tak zrobię - Alan Moore to wariat), a po drugie mamy do czynienia z czymś niezwykle specyficznym. Z jednej strony można określić tę opowieść jako przemyślane dzieło geniusza, ze wszystkimi typowymi dla tego scenarzysty smaczkami oraz doskonałym dopasowaniem elementów, które w odpowiednim miejscu zaczynają współgrać w sposób całkowicie zaskakujący czytelnika. Niby dla każdego, kto naprawdę skupi się na lekturze zamiast oglądać specyficzne sceny, będzie wiadomo, że jest to celowa zabawa konwencją, w pewnych momentach posuwająca się nie tylko do delikatnego prowokowania odbiorcy, ale wręcz wystawiające jego poczucie dobrego smaku na ciężką próbę. Nie można odmówić Lost Girls wartości literackiej lub przynajmniej miana niezwykłej i wciągającej opowieści (niekoniecznie i na pewno nie wyłącznie dzięki tym elementom), ale należy też pamiętać o tej drugiej stronie, przez którą pisanie o wspólnym dziele Moore'a i Melindy Gebbie sprawia tyle trudności... Druga strona wygląda tak, że czytelnik musi nastawić się na historię, w której sperma i śluz leją się strumieniami, waginy i penisy (zarówno prawdziwe jak i sztuczne) występują w ilościach hurtowych, a jeśli na kimś nie robi to wielkiego wrażenia (w końcu musiał być jakiś powód, dla którego komiks zasłużył na określenie pornograficzny), mamy też takie dodatki jak zwierzęta (bynajmniej nie stojące spokojnie w tle), mocz, kazirodztwo, ekstremalne poniżanie lub orgie, w których udział biorą zarówno dorośli jak i dzieci, ewentualnie same dzieci. Zamieszczone ilustracje są całkowicie tendencyjne - nie pokazują kwintesencji Lost Girls, ale też nie przedstawiają czegoś, czego tam nie ma i czego nie bierze się pod uwagę oceniając całość. A że o jednoznaczną opinię nie jest w tym przypadku łatwo, na razie przejdę do konkretów...


Głównymi bohaterkami Lost Girls są trzy kobiety różniące się nie tylko charakterami, ale także wiekiem oraz statusem społecznym. Pomysł kojarzy się z Ligą Niezwykłych Dżentelmenów (której jeszcze nie czytałem, niemniej kojarzy się), gdzie Moore wykorzystał postacie znane z literatury. Tutaj jest identycznie, i, chociaż ich personalia nie są podane na talerzu od samego początku, myślę, że przedstawiając je nikomu nie zepsuję zabawy (sam znałem imiona kobiet jeszcze przed sięgnięciem po komiks): są to Alicja z Alicji w Krainie Czarów, Dorothy z Czarnoksiężnika z Krainy Oz oraz Wendy z Piotrusia Pana. Osoby znające twórczość szalonego Alana domyślają się pewnie, że obecność tych bohaterek daje mu ogromne pole do popisu w kwestii zabawy z czytelnikiem oraz bardziej budzącego zainteresowanie niż irytującego popisywania się erudycją. Ułatwieniem jest fakt, że wyżej wymienione postacie powinny być znane wszystkim, choćby ze słyszenia, także każdy zanurza się w świat Lost Girls z przynajmniej podstawową wiedzą na temat występujących w opowieści osób. Moore przedstawia ich dalsze losy, jednocześnie burząc przeszłość bohaterek i przedstawiając ją na swój własny sposób - w pornograficznej konwencji. Wszystko zostaje przedefiniowane, nie zdziwcie się więc, że na przykład Blaszany Drwal nie jest już postacią zapamiętaną po przeczytaniu/obejrzeniu Czarnoksiężnika z Krainy Oz, tym razem to rosły i bezduszny ("tak jakby nie miał serca" - kojarzycie?) facet z farmy, jeden z wielu, przed którym Dorothy rozkłada nogi. Kapitan Hak jest starszym panem z ręką zakrzywioną od artretyzmu, kochającym dzieci nie tak, jak powinno się je kochać, a Moore'owski odpowiednik Królowej z Alicji w Krainie Czarów to po prostu bardzo miła pani, która bardzo lubi orgie, w czasie których dzieje się bardzo dużo brzydkich rzeczy. I, tak jak wspominałem w pierwszym akapicie, z jednej strony nie można odmówić genialności ponownemu odkrywaniu starych bohaterów, a z drugiej są momenty, kiedy właściwie nie wiadomo co myśleć o wydarzeniach rozgrywających się na kartach komiksu. Bo o ile przerobienie takiego Kapitana Haka jest świetne, to moment, w którym wyskakuje z krzaków i spuszcza się na plecy Wendy (w momencie tego wydarzenia mamy do czynienia z jej dziecięcą wersją zabawiającą się z Piotrusiem, który zna magiczny język wróżek, czyli takie słowa jak fuck lub cunt) jest po prostu niesmaczny i ciężko obrócić to w żart, nawet jeśli doskonale rozumiem, że tańczę tak jak zagrał scenarzysta, zapewne oczekujący właśnie takiej reakcji z mojej strony.


Całość kręci się wokół wspólnych rozmów trzech kobiet - wymieniają się nawzajem krótkimi opowieściami dotyczącymi ich przeszłości (komiks liczy sobie trzydzieści rozdziałów po osiem stron każdy, wszystko podzielone zostało na trzy księgi), jednocześnie posuwając się coraz bardziej w swoich bezwstydnych zabawach. Alicja została przedstawiona jako najstarsza z bohaterek, jest też najbardziej wyuzdaną i najbogatszą z nich (pochodzi z arystokracji) oraz nie kryje swojej homoseksualnej orientacji. Jej zupełnym przeciwieństwem jest Dorothy, najmłodsza z trójki i wychowana na farmie, nieokrzesana i zawsze gotowa na niezobowiązującą przygodę z jednym z lokalnych dżentelmenów. Pośrodku stoi Wendy, pozornie dystyngowana, nieco otępiała matka i żona, której przeszłość zdradza wiele zaskakujących i sprzecznych z jej obecnym zachowaniem szczegółów... a wszystko naszpikowane zostało nawiązaniami, jak zwykle u Moore'a raczej ciężkimi do wyłapania w całości. Występują też opowieści wewnątrz opowieści - bohaterowie czytają wiele książek o wiadomej tematyce - oraz szczegóły, które można przeoczyć, jeśli będzie się nieuważnie przeskakiwało z kartki na kartkę; na przykład czasem warto obserwować nie tylko postacie, ale też rzucane przez nie cienie, mogące zupełnie zmienić odbiór danej sceny. Tego typu smaczków jest mnóstwo, tak jak mnóstwo jest pierdolenia (ciężko nazwać to inaczej) pokazanego bez żadnych zahamowań. Jeśli scenarzysta chciał udowodnić, że pornografia nie musi być głupia, łatwa w odbiorze i skupiona tylko na jednym, dopiął swego. Na pewno miał też zamiar szokować i raczej trudno będzie o czytelnika, który przebrnie przez wszystkie próby ze stoickim spokojem. Sam autor daje wskazówki, jak należy odbierać Lost Girls, na przykład kiedy jeden z bohaterów komentuje czytane na głos opowiadanie przedstawiające orgię, w której udział bierze cała rodzina - matka, ojciec oraz dwójka ich dzieci (pozwolę sobie nie tłumaczyć oryginalnego tekstu): "And then these children: how outrageous! How old can they be? Eleven? Twelve? It is quite monstrous... except that they are fictions, as old as the page they appear upon, no less, no more. Fiction and fact: only madmen and magistrates cannot discriminate between them", a po chwili: "You see, if this were real, it would be horrible. Children raped by their trusted parents. Horrible. But they are fictions. They are uncontaminated by effect and consequence. Why, they are almost innocent". Zaraz po tej wypowiedzi Moore pokazuje swoją przewrotność i zaczyna droczyć się z odbiorcą, kiedy ta sama postać, autor poprzednich zdań, dodaje: "I, of course, am real, and since Helena, who I just fucked, is only thirteen, I am very guilty". Czy wspominałem coś o wystawianiu czytelnika na próbę?


Nie należy zapomnieć o ilustracjach Melindy Gebbie, obecnej żony scenarzysty, która wykonała kawał dobrej roboty. Oglądając Lost Girls ma się wrażenie, że taka oprawa graficzna bardziej pasowałaby do jakiejś książki, a nie "jedynie" do komiksu; o ile pamiętam, w żadnej przeczytanej przeze mnie opowieści obrazkowej nie spotkałem się z czymś podobnym. Widać ogrom pracy włożony w każdą ze stron oraz koncept - styl Melindy zmienia się w zależności od tego, czy swoją opowieść snuje Alice, Dorothy czy Wendy, jest też inny kiedy nie mamy do czynienia z retrospekcjami. Chociaż zabrzmi to bardzo dwuznacznie, nie da się zaprzeczyć, że w czasie poznawania wszystkich trzydziestu rozdziałów naprawdę jest na co popatrzeć.

Podsumowując, wbrew pozorom Lost Girls nie jest komiksem dla fanów masturbacji, a wartościową i złożoną opowieścią autorstwa mistrza, dodatkowo świetnie zilustrowaną. Z drugiej strony nie należy zapomnieć, że jest to mająca szokować czytelnika pornografia, do której niektórzy będą bali się podejść, inni podejdą i nie dadzą rady przejść suchą nogą przez morze spermy (cóż za przenośnia); na pewno znajdą się też ludzie negujący jakiekolwiek pozytywne strony tego komiksu i widzący w nim tylko to, co niekoniecznie jest najważniejsze. Jeśli nie należysz do żadnej z tych grup, ośmielam się polecić, z adnotacją, że to naprawdę nie jest pozycja dla każdego i nawet przy optymistycznym podejściu można zrazić się w trakcie, mimo wszystko. Nietypowy tytuł, o którym ciężko było coś napisać, choć mam cichą nadzieję, że jednak wybrnąłem.

niedziela, 22 listopada 2009

X-Force #116-#129 [Peter Milligan & Michael Allred] [recenzja]

1 komentarz:

X-Force autorstwa Petera Milligana to, mówiąc najprościej, mutanci zachowujący się tak, jak zachowywaliby się, gdyby superbohaterowie istnieli naprawdę. Zapomnijcie o szlachetnym i bezinteresownym ratowaniu niewinnych, ci goście to odpowiednik gwiazdeczek znanych z tego, że są znane, o których żaden inteligentny człowiek nie chciałby nawet słyszeć, ale doskonale wiemy, kim są i jak wyglądają, ponieważ są dosłownie wszechobecni. Także X-Force posiadają swoją własną sieć restauracji oraz tony zabawek-podobizn członków grupy i przychodzą tam, gdzie warto się pojawić, w związku z czym zdążenie na występ w popularnym talk-show bywa ważniejsze niż uratowanie kogoś przed śmiercią. Jakiekolwiek skrupuły mają nieliczni, reszta walczy wyłącznie o swoją pozycję, niejednokrotnie kopiąc dołki pod kolegami z zespołu. Witamy w świecie współczesnych mutantów, którzy, choć tak nietypowi dla komiksu, dla niemal każdego będą dziwnie znajomi - jednym będą kojarzyć się z kiepskimi (a mimo to uwielbianymi przez tłumy) muzykami, innym z występującymi wyłącznie w telenowelach aktorzynami, którzy swoją popularnością biją na głowę aktorów mających na koncie wiele wartościowych filmów... analogii jest sporo, a każda sprowadza się do bezwstydnych rzemieślników wolących bankiety i sławę od przyzwoitości i tworzenia rzeczy naprawdę wartościowych.

Oczywiście Milligan to nie nowicjusz, który wszystkich członków grupy przedstawił w jednakowy sposób - każda postać ma swoją własną przeszłość, charakter (świetnie nakreślony, jak zwykle w przypadku tego scenarzysty), marzenia i ambicje. Nie każdemu podoba się taki a nie inny profil X-Force, zespołu będącego własnością bogatego i zarozumiałego gnojka, stworzonego tylko po to, żeby zarobić jeszcze więcej pieniędzy. Tutaj nawet śmierć uczestnika ekipy jest czymś, co można świetnie sprzedać, na przykład tworząc nowy rodzaj figurek przedstawiający denata. Zmarli mutanci są zastępowani nowymi, wybieranymi na castingach, a stałym elementem działalności naszych gwiazdeczek jest branie udziału w konferencjach prasowych. Raz na jakiś czas komuś udaje się opamiętać, ktoś chce się jawnie przeciwstawić albo przynajmniej przestać brać udział w wewnątrzgrupowym wyścigu szczurów, ale w finale i tak ujrzymy kolejne obłudne oświadczenie zaprezentowane w mediach. Niektórzy mutanci nawet nie udają, że nie zależy im jedynie na rozgłosie i dobrej zabawie, wiedzą bowiem, że śmiertelność w ekipie jest przerażająco wysoka (nigdy nie wiadomo, czy dana osoba dożyje do końca odcinka), więc zamiast filozofować wykorzystują czas, jaki im został.

W praniu prezentuje się to trochę zabawnie i trochę smutno (zwłaszcza jeśli odniesiemy zachowanie bohaterów do prawdziwych gwiazd), ale niezmiennie świetnie. X-Force Milligana i Allreda to nadal stare, sensacyjne i łatwo przyswajalne przygody mutantów, zapewniające przede wszystkim świetną zabawę. Wyróżnia je to, że przedstawione zostały w całkiem nowej oprawie (choć nie graficznej, ale o tym za chwilę), moim zdaniem czyniąc wydarzenia dużo bardziej prawdopodobnymi. Podzielam pogląd Gartha Ennisa: gdyby superbohaterowie istnieli naprawdę, byliby draniami. Może nie wszyscy, tak jak nie wszyscy członkowie X-Force są godni pogardy (nie ma tu pójścia na łatwiznę i nawet największy łajdak może zaprezentować się z dobrej strony, o ile wcześniej nie wypadnie z gry), ale większość.

Z całą nowoczesnością scenariusza kontrastują rysunki, od staroszkolnych i pełnych uroku dymków na okładkach, po ilustracje w środku. Nie jest to aż taka podróż w czasie jak w Supreme: The Story of the Year Moore'a (recenzja wkrótce, choć na pierwszy ogień pójdą jego Lost Girls), ale na pewno coś, czego nie spodziewałbym się po takiej fabule. Cały ten kontrast jak najbardziej służy serii, dodając jej swoistego uroku. Nie ma graficznego silenia się na efekty specjalnie i gwiazdorstwo będące cechą bohaterów komiksu, co czyni te kilkanaście zeszytów jeszcze bardziej wyjątkowymi i godnymi polecenia.

czwartek, 19 listopada 2009

Invincible: The Facts of Life [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

Brak komentarzy:

Tak, wiem, znowu Kirkman i jego Invincible... mam nadzieję, że nikt nie przeczyta recenzji poświęconych poszczególnym TPB tej serii w jednym podejściu, bo wpisy dotyczące przygód Marka Graysona są do siebie strasznie podobne - w każdym powtarzam te same superlatywy. Obecnie jestem tuż przed finałem ósmego tomu (My Favourite Martian) i muszę powiedzieć, że każda kolejna wypowiedź związana z tą superbohaterską opowieścią staje się trudniejsza od poprzedniej. Polecam z całego serca, co zresztą już wiecie, tak więc postaram się skupić na konkretach: The Fact of Life jest raczej przejściowym Tradem, poprzedzającym kolejne zaskakujące zajścia (a będzie się działo, zresztą ponownie). Arcz z Kolorowych Zeszytów (zaglądaj codziennie) trafnie stwierdził, iż jednym z licznych atutów serii jest to, że Kirkman "czasem na wiele numerów wstecz planuje jakieś wydarzenia, rozstawia pionki, a później następuje jedno wielkie jebut" - wspominałem o tym recenzując poprzedni TPB. Piąty tom, zbierający między innymi zeszyty od #20 do #24 jest poświęcony właśnie takiemu rozstawianiu pionków - ataki dziwnych cyborgów (zainicjowane już dużo wcześniej - kolejny dowód na to, że Kirkman planuje z ogromnym wyprzedzeniem), odejście Eve od profesji superbohaterki, dalszy ciąg dziwnego zachowania Robota, Mark zaczyna dogadywać się z Amber, Allen dostaje po ryju, i to tak, że wylizanie się zajmie mu sporo czasu, a pewien pan potrafi przemieszczać się pomiędzy wymiarami i zamierza to wykorzystać... a wszystko czeka na bliższą lub dalszą konkluzję.

Podsumowując, na pewno nie jest to najlepszy TPB serii, niemniej wciąż zapewnia tony dobrej zabawy... i przygotowuje do mocnego dalszego ciągu. A Different World, kolejny tom, to powrót do głównej osi fabuły, który zapewnia, że słowo Invincible oraz określenie Zniżka Formy nie powinny występować w jednym zdaniu.

niedziela, 15 listopada 2009

Chew #2-5 [John Layman & Rob Guillory] [recenzja]

Brak komentarzy:

O pierwszym numerze tej serii pisałem jakiś czas temu i nie były to wyłącznie superlatywy - wręcz przeciwnie. Teraz, po dokończeniu pięcioczęściowej historii zatytułowanej Taster's Choice, nie jestem aż tak niezadowolony jak wcześniej, ale mimo to odpuszczę sobie lekturę kolejnych zeszytów tego komiksu. Nie przekonał mnie na tyle, żeby wskoczyć na wyższe miejsca w moim rankingu, każąc mi poświęcić historii Laymana więcej czasu.

Z Chew jest tak, że im dalej, tym lepiej - po zjadaniu twarzy z premierowego epizodu wciąż mamy niesmaczne żarty w nieśmiesznej oprawie (takie jak rzyganie sobie po twarzach w #3), ale towarzyszy temu wszystkiemu parę naprawdę zabawnych rzeczy, choćby końcówka tego samego zeszytu, w którym główny bohater entuzjastycznie przyjął na siebie czyjegoś pawia. Nadal mamy zjadanie obrzydliwych rzeczy w celu zdobycia nowych poszlak (obcięte palce, martwe psy), ale fabuła nabrała tempa, jest kilka ciekawych, choć niezbyt pomysłowych zwrotów akcji i całość wchodzi znacznie przyjemniej. Niestety, klimat serii nadal nie jest tym, czego oczekiwałem (co nie znaczy, że nie może przypaść do gustu naprawdę sporej liczbie czytelników; koniec końców ktoś może oczekiwać dokładnie czegoś takiego) - tego typu połączenie głupkowatych wątków z wydarzeniami, które mają być całkowicie poważne, powinno mieć jakiś element sprawiający, że wszystko będzie do siebie pasować. Tego czegoś zabrakło, w związku z czym przez chwilę komiks jest na serio, by za moment usiłować rozśmieszyć tanimi elementami w stylu wspomnianych wyżej rzygowin. Albo powaga, albo głupie żarty, ewentualnie zrobić z tych dwóch części bardziej zgrany zespół. Jeśli to nastąpi, chciałbym się o tym dowiedzieć i wrócić do przygody z pokręconym pożeraczem dziwnych rzeczy.

Po przeczytaniu pierwszych pięciu zeszytów ilustracje są bardziej przekonujące, chociaż wciąż nie pasują do poważnej historii, jaką momentami stara się pisać John Layman. Mimo wszystko nie da się zaprzeczyć, że oprawa graficzna jest oryginalna i zachęca do sięgnięcia po kolejne numery Chew, po które być może kiedyś sięgnę, ale póki co robię sobie przerwę. Wolę poświęcać swój wolny czas lepszym seriom, których jest naprawdę sporo.

czwartek, 12 listopada 2009

Łauma [KaeReL] [recenzja]

1 komentarz:

O Łaumie piszę ze sporym opóźnieniem, mimo tego, że komiks przeczytałem niedługo po premierze. Tak po prostu wyszło, ale chyba lepiej późno niż wcale, zwłaszcza, że jest nad czym się rozwodzić. Najnowsze wydawnictwo KaeReLa może nie było z góry skazane na sukces, ale jeszcze zanim pojawiło się w sklepach, wiele osób zapewniało, że warto, że mistrzostwo i tak dalej. A ja ostatnie dłuższe prace autora widziałem w Produkcie... shame on me. No nic, przegapiłem (bardziej z powodu połączenia niedbalstwa i niezbyt imponujących funduszy niż braku zainteresowania) sporo ciekawych tytułów z poprzednich lat, jednak wiedziałem, że Łaumę kupię, bo skojarzenia z opowieściami KaeRela były wyłącznie pozytywne, a poza tym nie dało się zignorować dobiegających zewsząd głosów zachwytu. Mówię też o zachwycie wyrażanym po przeczytaniu pierwszego rozdziału, który był dostępny w Internecie przed premierą, a którego nie przeczytałem, przynajmniej zanim komiks wylądował na mojej półce - mam wrażenie, że jako jeden z nielicznych zainteresowanych.

Łauma to jedna z tych opowieści, które na pierwszy rzut oka kierowane są do młodszych czytelników, ale ich uniwersalność sprawia, że zadowoleni będą również ci starsi. Gdybym miał na szybko przywołać kilka podobnych tytułów, wymieniłbym Koralinę Gaimana (mam na myśli książkę, komiksu nie czytałem), i Bone'a Jeffa Smitha. Ktoś wspominał o Muminkach - nie wiem, nigdy się nimi nie interesowałem. Nie zmienia to jednak faktu, że wyliczone przeze mnie tytuły to moim zdaniem świetne pozycje, na tle których Łauma wypada bardzo dobrze, chociaż tak naprawdę ciężko to porównać - komiks KaeReLa jest na tyle oryginalny, że nie ma mowy o żadnym "na tle". Autor wpadł na świetny pomysł i wykorzystał między innymi jaćwieskie wierzenia i legendy, pokazując, że do wciągnięcia czytelnika wcale nie trzeba wymyślonych albo odległych miejsc o dziwnych, obcych nazwach. Opowieść rozgrywa się w Łojmach, niewielkiej wsi w pobliżu Suwałk, ale w czasie lektury miałem wrażenie, że zanurzam się w świecie, który jest właśnie dziwny i obcy. Ten jedyny w swoim rodzaju nastrój zbudowany na fundamencie znanych nam elementów to chyba największy atut Łaumy. Podczas lektury przypomniała mi się wymieniona wyżej Koralina - zarówno książka Gaimana jak i komiks KaeRela przestraszyłyby mnie, gdybym był młodszy o trochę więcej niż dekadę. Bałbym się, ale w ten fajny sposób, którego wręcz oczekuję sięgając po tego typu historie. A nastrój grozy to nie wszystko, bo mamy tu też udane elementy humorystyczne (najbardziej rozbawiła mnie chyba zawartość posiadanego przez Ajtwara odtwarzacza mp3).

Rysunkowo też jest świetnie - oprawa graficzna na pewno zachęci młodszego czytelnika, a jednocześnie zaimponuje dorosłym. Bardzo dobre operowanie czernią i bielą, najlepiej widoczne w sekwencjach zimowych, według mnie najciekawszych w całym komiksie - całość tworzy nastrój, który chwaliłem już wyżej. Bez takich ilustracji zdecydowanie czegoś by tu brakowało.

Nie wiem, czy Łauma jest "polskim komiksem roku" (który przecież nawet się jeszcze nie skończył), bo pewnie nie przeczytałem nawet połowy rodzimych opowieści obrazkowych, które zostały wydane od stycznia, ale na pewno jest to świetny tytuł, zasługujący na wszystkie przed i popremierowe pochwały. I na kontynuację. Czytelniku: do księgarni (o ile jeszcze tego nie zrobiłeś)!

niedziela, 8 listopada 2009

Invincible: Head of the Class [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

3 komentarze:

Robert Kirkman to zły człowiek. Po prostu zły. W porządku, jego miniserię Battle Pope uważam za słabiznę, ale The Walking Dead oraz Invincible to świetne pozycje... zwłaszcza ta druga. Zgadza się, przygody Marka Graysona chyba zaczynają wyprzedzać świetną obyczajówkę z głodnymi zombiakami w tle. I co ja mam właściwie napisać o Head of the Class, czwartym TPB tej serii? Że jest świetny? To pisałem już wcześniej, ale nic nie poradzę na to, że Kirkman wciąż robi swoje z niezmiennie zadziwiającym skutkiem. W efekcie Invincible to rewelacyjny serial, do którego przywiązuję się coraz bardziej wraz z kolejnymi stronami. Właśnie dlatego nazwałem autora złym człowiekiem - nie pozwala mi napisać niczego nowego, nowe są tu tylko przedstawione w komiksie wydarzenia (cały czas świeże i zaskakujące pomysłowością), natomiast poziom nieustannie utrzymuje się na sporej wysokości.


Head of The Class zbiera odcinki od #14 do #19 numeru serii, włączając w to krótką historię z Image Comics Summer Special. Tym razem pojawia się więcej wątków niż poprzednio, opowieść nie skupia się na jednym konkretnym temacie. Kirkman lubi wprowadzać zaskakujące i jeszcze niewyjaśnione wydarzenia, jednocześnie sygnalizując, że wszystko rozwinie się w bliższej lub dalszej przyszłości. Coś dziwnego dzieje się po opuszczeniu przez głównego bohatera planety Mars, ktoś nieoczekiwanie zostaje przywódcą sporej grupy przestępców, niektóre znane nam postacie zachowują się bardzo dziwnie... czytelnik może tylko rozważać konsekwencje tego, co ma przed oczami. Mówię tu zarówno o tym TPB, jak i o następnym - The Facts of Life - który też już przeczytałem. Niejasnych wątków uzbierało się całkiem sporo, więc scenarzysta ma pole do popisu jeśli chodzi o rozwijanie pomysłów w kolejnych epizodach. Mam tylko nadzieję, że nie zagubi się w natłoku własnych niedopowiedzeń. Póki co seria jest rewelacyjna... ale to też już pisałem, prawda?

Jak wspominałem, obecnie jestem po lekturze następnego wydania zbiorczego, po którym też napiszę, że jest świetne. Bo jest. Dodam jeszcze tylko, że jako rysownik Ryan Ottley przekonał mnie już do końca, dorzucając bardzo ważną cegiełkę do całokształtu tego komiksu.

sobota, 7 listopada 2009

Haunt #1 [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

3 komentarze:

W tytule recenzji podaję najczęściej dwa najważniejsze dla komiksu nazwiska, z tym że w przypadku pierwszego numeru serii Haunt, wyróżnienie tylko dwóch osób jest czymś problematycznym. Trzeba przyznać, że komiks może poszczycić się bardzo konkretną (zaryzykuję nawet słowo gwiazdorską) obsadą: Robert Kirkman (współtwórca i scenarzysta), Greg Capullo (layouty), Ryan Ottley (rysunki) oraz Todd McFarlane (współtwórca, inker). Nieźle, jak na początek, prawda? Z każdym z tych czterech panów wiążą się jakieś pozytywne komiksowe skojarzenia, czasem bardziej (Kirkman, Ottley), a czasem mniej aktualne (McFarlane i Capullo), co nie zmienia faktu, że kwartet prezentuje się zachęcająco. I chociaż debiut w postaci dwudziestokilkustronicowej (istnieje w ogóle takie słowo? Blogspot podkreślił je na czerwono, więc chyba nie hehe) opowieści nie pozwala stwierdzić, czy seria będzie strzałem w dziesiątkę, czy upadkiem z wysokiego konia, przeczucie każe mi wybrać to pierwsze. Po prostu ufam Kirkmanowi, czytałem The Walking Dead oraz Invincible i wiem, że gość radzi sobie z komiksami z szuflady podpisanej ongoing. Wygląda na to, że jego plany dotyczące Haunt sięgają bardzo dalekiej przyszłości, zaś autor wiąże z tytułem spore nadzieje. Ja w niego wierzę.

Czym jest ta seria? Sam Kirkman określa ją trzema słowami: akcja, horror i szpiegostwo. Jej główni bohaterowie to Daniel, niezbyt oddany sprawie ksiądz oraz jego brat Kurt, facet od brudnej roboty na zlecenie, który w pierwszym odcinku zalicza dość nieprzyjemny zgon i zaczyna nawiedzać Daniela. Powraca po to, żeby ochronić bliskich przed ludźmi szukającymi pewnego przedmiotu, ich zdaniem będącego w posiadaniu Kurta lub kogoś z jego najbliższego otoczenia. W jaki sposób udało mu się powrócić i dlaczego potrafi łączyć się z Danielem, aby stworzyć istotę widoczną na zamieszczonej wyżej okładce - tego jeszcze nie wiadomo. To zresztą normalne dla pojedynczych zeszytów: jest krótko, ale w przypadku Haunta także dosyć konkretnie (choć bez rewelacji) i zachęcająco. Czekam na więcej i polecam przyjrzenie się z tej serii, bo w niedalekiej przyszłości opowieść może rozwinąć się w coś naprawdę dobrego. Rysunki Ottleya ponownie stoją na wysokim poziome, a dodatkowo są kompletnie inne niż to, co autor zaprezentował w Invincible. Krótko mówiąc, jest na co popatrzeć, oby było też co przeczytać.

sobota, 31 października 2009

Toxin [Peter Milligan & Darick Robertson] [recenzja]

2 komentarze:

Jeśli chodzi o scenariusze związane z bohaterami w maskach, Peter Milligan nie może narzekać na brak doświadczeń - stworzył ich już całkiem sporo, ale osobiście znam więcej tych, przy których mógł pozwolić sobie na całkowitą swobodę. Pisząc miniserię Toxin musiał trzymać się pewnej konwencji i nie mógł zaszaleć na całego, byłem więc ciekaw, jak z tego wybrnie. Bo trzeba przyznać, że - przynajmniej dla mnie - Milligan i postacie takie jak Spider-Man to dość dziwna mieszanka.

Czytelnicy (zwłaszcza ci pamiętający czasy TM-Semic) wiedzą zapewne, kim jest Venom, wiedzą też, że czarny symbiont zrodził jeszcze większego potwora - krwiożerczego Carnage'a, który też wydał na świat potomka - owym potomkiem jest właśnie tytułowy Toxin. Świeży, nieukształtowany i jeszcze nie tak groźny jak jego tatuś, symbiont używa ciała Pata Mulligana jako swojego nosiciela. Każdy taki pasożyt musi w kimś zamieszkać, za to nie każdy człowiek byłby z tego zadowolony. Mulligan należy do tych, którym nowa sytuacja zdecydowanie się nie uśmiecha. Przerażony całym zajściem zostawia żonę i dziecko, nie chcąc narażać ich na niebezpieczeństwo, odchodzi też z policji, do której do tej pory należał i stara się zapanować nad swoim nieproszonym gościem. Jednocześnie chęć niesienia pomocy każe mu wciąż uganiać się za przestępcami, nawet mimo pozbycia się odznaki. Tyle że kiedy Pat staje się Toxinem, jego metody działania są nieco mniej konwencjonalne niż zwykle, a i przeciwnicy do zwyczajnych nie należą.


Milligan zdecydowanie wyszedł obronną ręką i wrzucił do Toxina tyle dziwnych elementów, ile tylko zdołał. Nie jest to dzieło życia tego scenarzysty, ale warto się z nim zapoznać. Mamy tu całkiem sporo atrakcji, takich jak na przykład wciąż wałkowany (ale - jak dotąd - nigdy nudny) motyw osobowości. Pat Mulligan prowadzi liczne dialogi ze swoim symbiontem, a obie osobowości, pasożyt i nosiciel, bez przerwy próbują na siebie wpłynąć i walczą o strefy wpływu. Nasz były policjant jest dobry i prawy, z kolei Toxin jeszcze nie potrafi odróżniać dobra od zła, za to lubi sobie poszaleć. I kiedy Mulligan ma ochotę aresztować złapanego przestępcę, symbiont wolałby urwać mu głowę i wszystkie kończyny. Wzajemne objaśnianie sobie swojego podejścia do życia, pobieranie od siebie lekcji i negocjacje pomiędzy tymi osobami w jednej postaci to najlepszy element scenariusza. Pat próbuje wychować Toxina tak, jak wychowuje się niesforne dziecko, żałując jednocześnie, że opuścił własnego syna. Poza tym mamy jeszcze kilka wykręconych wątków i postaci, na czele z głównym przeciwnikiem - nie wiem, czy jego obecność należy uznać za zaletę, bo kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, nie mogłem przestać się śmiać; facet ma brzytwy zamiast rąk. Na szczęście scenarzysta sam zaprezentował to tak jak należy - jako coś niedorzecznego. Nie podobał mi się za to wątek związany z odejściem od żony: Pat Mulligan spotyka się z nią jako Larry (postać, w którą potrafi przemienić się Toxin) i zdaje się nie mieć pretensji, że Gina bardzo szybko zbliża się do nowego przyjaciela, najwyraźniej nie pamiętając o mężu. Według mnie większość ludzi byłaby na jego miejscu wściekła, ale nie - Pat jest w siódmym niebie, ponieważ może się z nią widzieć; zero pretensji. Nie wydaje mi się to zbyt wiarygodne.

Podsumowując, komiks daje radę - także rysunkowo, chociaż Robertson bardziej przypadł mi do gustu ilustrując komiks Transmetropolitan. Tutaj wykonał dobrą robotę, nic poza tym. Cała sześcioczęściowa miniseria to sprawnie opowiedziana superbohaterska historia, typowa rzecz z tymi charakterystycznymi dla Milligana udziwnieniami, za które uwielbiam wiele jego scenariuszy. I chociaż Toxin nie zalicza się do uwielbianych przeze mnie komiksów, na pewno jest jednym z tych, które polecam (ale jako psychofan Petera Milligana i tak nie jestem obiektywny).

wtorek, 27 października 2009

Opowieści z Hrabstwa Essex [Jeff Lemire] [recenzja]

6 komentarzy:

Przed przejściem do właściwej recenzji chciałem tylko napisać, że okładka oraz ilustracje nie pochodzą z polskiej wersji komiksu, ale tekst będzie dotyczył Opowieści z Hrabstwa Essex, nie zaś The Essex County Trilogy. Po prostu wrzuciłem tutaj to, co było dla mnie łatwiejsze do znalezienia w Internecie.

Osoby zaglądające tu w miarę regularnie wiedzą pewnie, że jak dotąd twórczość Jeffa Lemire'a znałem jedynie z rozpoczętej niedawno serii Sweet Tooth. Można więc spokojnie powiedzieć, że tak naprawdę nie znałem jej wcale, jednak po lekturze wydanych przez Timofa Opowieści z Hrabstwa Essex stan ten uległ znaczącej zmianie, z czego jestem bardzo, ale to bardzo zadowolony, bo komiks urzeka. Urzeka jako całość i jest spójnym, dopracowanym i chwytającym za serce dziełem, czymś więcej, niż tylko rzemieślniczą robotą i prostą rozrywką. Mimo faktu, że znaczna część historii upływa na wsi, w leniwej i bardzo spokojnej atmosferze, nie można powiedzieć, że Lemire nudzi. Wręcz przeciwnie, na fundamentach tego spokoju buduje specyficzny klimat, a Opowieści przyciągają nawet wtedy, gdy nic się nie dzieje - w takich sytuacjach chwilowo zapominamy o głównym wątku i obserwujemy genialne ilustracje autora, będące elementem jego niesamowitej umiejętności budowania nastroju.

Lemire przedstawia proste i nieskomplikowane historie, które same w sobie nie są niczym specjalnym: przygody samotnego chłopca, dla którego ucieczką od rzeczywistości jest rysowanie komiksów, losy dwóch braci, którzy z powodu pewnego incydentu stracili ze sobą kontakt na długie lata oraz dzieje miejscowej pielęgniarki. Wszystko odbywa się w fikcyjnym odpowiedniku miejsca urodzenia autora. Jestem pewien, że wielu z Was zna podobne historie, z życia własnego, bliskich lub dalszych znajomych. Rzeczywiście, niby nic oryginalnego, ale teraz rozumiem to, co Lemire napisał w pierwszym zeszycie serii Sweet Tooth: "Nie ma oklepanych opowieści, są jedynie oklepane sposoby opowiadania". Komiks, o którym piszę, wprowadza tę teorię w życie - zawarte w nim wątki zostały opowiedziane w sposób genialny. Całość składa się z trzech głównych, powiązanych ze sobą części oraz kilku mniejszych epizodów z życia mieszkańców Hrabstwa Essex; lektura może zająć kilka dłuższych chwil, ale w jej czasie nie byłem znudzony ani przez moment.

Ilustracje Lemire'a sprawiają, że jestem jeszcze bardziej zadowolony z posiadania tego opasłego tomu. Dwa przeczytane przeze mnie zeszyty komiksu Sweet Tooth nie przygotowały mnie na to, co zobaczyłem w pełnej krasie dopiero teraz - Jeff jest jednym z tych gości, którzy posiadają własny, niepowtarzalny styl, dający się rozpoznać na pierwszy rzut oka. Jego rysunki sprawdzają się w czerni i bieli chyba jeszcze lepiej, niż w kolorze - mistrzostwo. Być może mógłbym uznać za wadę to, że Lemire dał się złapać we własne sidła i jego postacie są często bardzo do siebie podobne (i nie chodzi mi tu o krewnych, w przypadku których było to zamierzone), a podobieństwa zachodzą nie tylko wewnątrz tego komiksu, ale też pomiędzy Opowieściami z Hrabstwa Essex a wspomnianym Sweet Tooth, ale jestem pod zbyt dużym wrażeniem jego prac, żeby miało mi to szczególnie przeszkadzać. Dodatkowym genialnym patentem jest wrzucenie do historii swoich własnych komiksów z dzieciństwa. Jeden z głównych bohaterów, dziesięcioletni Lester, lubi rysować, a oglądając jego "dzieła", tak naprawdę oglądamy to, co stworzył sam Lemire, kiedy był mniej więcej w jego wieku. Ciężko się nie uśmiechnąć czytając naiwne przygody Kapitana Kanady oraz innych dziecinnych bohaterów. Świetny pomysł, który mogę tylko pochwalić.

Według mnie Jeff Lemire to twórca, którego prace zwyczajnie wypada znać. Można z powodzeniem zacząć od Opowieści z Hrabstwa Essex - ja jestem już po lekturze, a teraz rozejrzę się za The Nobody i poczekam na kolejne odcinki komiksu Sweet Tooth. Już się cieszę, że mam przed sobą jeszcze kilka jego historii.

niedziela, 25 października 2009

Karton #1 [recenzja]

5 komentarzy:

Magazyn Karton mógłby być naprawdę bardzo fajną rzeczą, ale jego pierwszy numer uznaję za zmarnowanie potencjału - czuję się trochę zawiedziony. Oczekiwałem czegoś lepszego i liczę na wyciągnięcie wniosków z błędów, możliwie jak najszybciej. Nie ma rewelacji, ale debiut zachęca do dania Kartonowi co najmniej jeszcze jednej szansy.

Do nabycia magazynu zachęca jego profil, niska cena (piątak), nazwiska twórców oraz kilka z zawartych w nim historii. Przede wszystkim są to paski KRL-a, oprócz nich pojawia się parę dobrych i niezłych rzeczy, ale niestety jest z nimi tak jak z całym Kartonem - są to komiksy, które mają potencjał i w przyszłości mogą pokazać pazury, ale póki co nie jestem pod jakimś wielkim wrażeniem. Przyjemne czytadła, które nie pozostają w głowie na dłużej niż kilka minut... jeszcze. Wszystko może ulec zmianie, ale problemem jest fakt, że magazyn stawia na parę historii publikowanych w odcinkach. A skoro Karton jest kwartalnikiem, to ja nie wiem, czy takie coś ma sens. Najlepszym przykładem jest znajdujący się na ostatniej stronie okładki komiks Diogenes Przemysława Surmy - mamy jedną stronę, z której niewiele wynika i napis C.D.N. What the fuck? Moim zdaniem autorzy magazynu powinni się skupić na krótkich, zamkniętych historiach, co przy tak niewielkiej ilości stron (40) powinno sprawdzać się dużo lepiej. Na objętość nie narzekam, bo zdaję sobie sprawę, że za 5 złotych czytelnik nie może dostać opasłej cegły, ale też nie obraziłbym się na opcję "trochę drożej i trochę więcej stron".

Nie będę sztucznie przedłużał tej recenzji wymieniając każdą historię z osobna, w podsumowaniu odniosę się do ogółu: moim skromnym zdaniem Karton zaliczył średni start z całkiem niezłymi widokami na efektowny lot w przyszłości. Jeśli autorzy dobrze zakombinują, to może nawet uda im się uatrakcyjnić trochę chybioną formułę kilku seriali z jednym krótkim odcinkiem ukazującym się raz na trzy miesiące. Oby. Trzymam kciuki.

piątek, 23 października 2009

Ziniol #6 [recenzja]

Brak komentarzy:

Ziniol do pewnego momentu był z numeru na numer wyraźnie lepszy, aż do piątego wydania, kiedy moim zdaniem osiągnął swój stały i przede wszystkim wysoki poziom (co wcale nie jest jednoznaczne z tym, że przestał się rozwijać). Mimo niskiego nakładu trzyma się bardzo dobrze i nie został sezonowym magazynem komiksowym, a jakiś czas temu jego czytelnicy mogli nabyć Ziniola numer 6.

Po pierwsze, cieszę się, że wróciły recenzje - w śladowych ilościach, ale zawsze. Nie narzekam, bo szczerze mówiąc od mojego ostatniego wpisu o Ziniolu zacząłem czytać opinie o komiksach na stronie magazynu, więc ich mniejsza ilość na papierze jest mniej odczuwalna. W numerze mamy też rozmowy z Jeffem Lemire'm (Opowieści z Hrabstwa Essex przeczytane, napiszę o nich prawdopodobnie wkrótce), Brianem Bollandem, Igorem Baranko oraz Olafem Ciszakiem - wszystkie są bardzo interesujące i za wszystkie należą się Ziniolowi dwa kciuki w górę. Jeśli chodzi o pozostałe teksty, najbardziej spodobał mi się ten o Garthu Ennisie (przede wszystkim zachęcił mnie do sprawdzenia kilku jego nowszych rzeczy, na przykład serii The Boys) oraz komiksie Camelot 3000. Poza tym magazyn wymienia najciekawsze historie o Green Arrow (deem, jak to odmienić? "Green Arrowie" brzmi trochę kulawo) oraz omawia serię Torpedo.

Ziniolowe komiksy również dają radę - mamy tu między innymi zakończenie pierwszego sezonu Fotostory (trochę szkoda, że sezon nie okazał się zamkniętą historią i znów trzeba będzie czekać na ciąg dalszy), Abadzisa, Lemire'a oraz Igora Baranko. Nowością są liczne komiksy rosyjskie, zachęcające przede wszystkim bardzo udanymi rysunkami. Przy okazji, zauważyliście, że Diagnoza: Melancholia Andrija Tkalenko opiera się dokładnie na tym samym dowcipie, który wpisał do swojego dziennika Rorschach w Strażnikach?

O tym, że według mnie jest to kolejny udany numer Ziniola, wspominałem już na samym początku. Teraz napiszę tylko, że już czekam na następny, oby jeszcze lepszy (chociaż wystarczyłoby, gdyby był tylko i aż tak samo dobry).

wtorek, 20 października 2009

Invincible: Perfect Strangers [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

Brak komentarzy:

Z każdym kolejny TPB jestem coraz większym fanem tej serii. Invincible, jako inteligentna rozrywka nie wymagająca praktycznie żadnego wysiłku intelektualnego podczas lektury, sprawdza się idealnie nawet wtedy, gdy nie mam najmniejszej ochoty na jakikolwiek komiks. Choćbym był nie wiem jak padnięty, opowieść Kirkmana i Ottleya (do którego powoli się przyzwyczajam i stwierdzam, że daje radę; może odejście poprzedniego rysownika jeszcze nie wyszło temu komiksowi na dobre, ale z drugiej strony przynajmniej nie obniżyło poziomu) zawsze jest w stanie mnie przyciągnąć i rozbawić. Co prawda w Perfect Strangers jest nieco poważniej niż zwykle - wyjaśnia się wiele spraw z poprzedniego TPB, a nie są to pozytywne rzeczy - ale mimo to cała historia podlana jest swoim specyficznym sosem superbohaterskiego absurdu, który sprawia, że Invincible tak bardzo wyróżnia się z tłumu podobnych historii.

Seria od samego początku prezentuje luźną opowieść, która nietypowym podejściem do tematu oraz wysokim poziomem zmusza czytelnika do tego, żeby traktował ją poważnie. Prostota całości - od scenariusza do ilustracji - jest pozorna i nie pozostawia wątpliwości, że nie została osiągnięta przypadkowo, a jedynie dzięki profesjonalizmowi autorów. I jeśli pójdzie tak dalej, to szczerze mówiąc nie wiem, co napiszę po przeczytaniu kolejnego TPB, bo wypadałoby jeszcze raz powtórzyć wszystkie pochwały. Invincible w pełni na nie zasługuje.

niedziela, 18 października 2009

Sweet Tooth #2 [Jeff Lemire] [recenzja]

Brak komentarzy:

Opowieści z Hrabstwa Essex czekają sobie spokojnie w mojej komiksowej kolejce (już niedługo), a tymczasem ukazał się drugi zeszyt serii Sweet Tooth, również tworzonej przez Jeffa Lemire'a. Gus i Jepperd wreszcie opuszczają spokojną okolicę znaną z poprzedniego odcinka, dzięki czemu dowiadujemy się trochę więcej o postapokaliptycznym świecie i o zarazie. Trochę, bo autor nie spieszy się i buduje fabułę bardzo powoli. Epizod nie zawiera zbyt wielu wydarzeń, dlatego raczej zrezygnuję z opisywania tej serii zeszyt po zeszycie (to samo zrobię z innymi komiksami, na przykład z Greek Street), zaś kolejne notki będą dotyczyć poszczególnych Trade'ów - dla mnie obowiązkowy zakup. Sweet Tooth #2 nie robi takiego wrażenia jak pierwsza część, ale poczekam, aż opowieść bardziej się rozwinie, a każdy odcinek będzie fragmentem większej całości.

Jestem ciekaw, co zostanie zaprezentowane w kolejnych wydaniach. Stawiam na dobry pomysł związany z konstrukcją świata oraz zbudowanie interesującej relacji pomiędzy Gusem a Jepperdem (strasznie kojarzącym mi się z Clintem Eastwoodem). Zaczątki obu tych rzeczy widać już teraz, a zwłaszcza tej drugiej - bohaterowie są swoimi całkowitymi przeciwieństwami, będą więc musieli się dotrzeć. Mam nadzieję, że autor przedstawi to tak jak należy i w porywający sposób. No i te ilustracje, których nie można pomylić z żadnym innym rysownikiem...

A tymczasem: gdzie leżały moje

Opowieści z Hrabstwa Essex
?

piątek, 16 października 2009

Battle Pope [Robert Kirkman & Tony Moore] [recenzja]

1 komentarz:

Bardzo lubię scenariusze Kirkmana, chociaż miałem do czynienia jedynie z dwoma seriami jego autorstwa - z The Walking Dead jestem na bieżąco, przeczytałem też dwa pierwsze Trade'y komiksu Invincible. Jak dotąd było świetnie, niestety po raz pierwszy trafiłem na pracę twórcy Żywych Trupów, która zupełnie mi się nie spodobała. Miniseria Battle Pope, jakkolwiek potencjalnie atrakcyjna, w moich oczach okazała się męczącym niewypałem.


Pomysł był taki: mamy mało religijnego Papieża, który traktuje swoje obowiązki niezbyt poważnie, za to lubi sobie wypić, zapalić i przede wszystkim zabawić się z kobietami (najlepiej kilkoma jednocześnie). W czasie jego pontyfikatu Bóg postanawia osobiście powiedzieć ludziom, że ich porzuca, ponieważ są źli i nie zasługują na jego wsparcie, w związku z czym Ziema zostaje zaatakowana przez demony z Piekła. Papież, którego stanowisko z wiadomych przyczyn straciło na znaczeniu, wdaje się w kilka walk, umiera, a potem zostaje wskrzeszony przez Boga i obdarzony misją do wykonania oraz nadnaturalnymi mocami. Podejmuje się ukończenia zadania, nie chcąc jednocześnie rezygnować ze swoich upodobań.

Szczerze? Wydawało mi się, że ktoś taki jak Robert Kirkman da radę zrobić z takiego tematu coś naprawdę dobrego i zabawnego. Kontrowersja + dobry scenarzysta = ciekawy komiks, tak przynajmniej zakładałem. Mam dystans do spraw poruszanych w tej historii i niespecjalnie rusza mnie pomysł na wojowniczego i sprośnego Papieża - może być kontrowersyjnie, ale jednocześnie zabawnie i z zachowaniem dobrego smaku (pomysłowe przekraczanie tej granicy również nie byłoby dla mnie oburzające). Szkoda, że punkt wyjścia do żartów (czyli pijący, palący, bijący i pieprzący Papież) jest jednocześnie miejscem, w którym Battle Pope utknął - dowcipy polegają prawie wyłącznie na tym, że główny bohater pije, pali, bije demony i pieprzy właściwie wszystko co się rusza i jest przedstawicielką płci przeciwnej, niezależnie od pochodzenia i wieku, łącznie z (uwaga spoiler) Matką Boską. Poza tym bez przerwy biega za nim Jezus, tutaj przedstawiony jako - mówiąc wprost - niedorobiony frajer w hawajskiej koszuli i cierniowej koronie. Widać, że Kirkman nie chciał pokazywać środkowego palca chrześcijanom, a jedynie głupio sobie pożartować - wszystko jest tu przedstawione w miarę luźno (na tyle, na ile da się w taki sposób przedstawić wspólne zabawy Papieża i Matki Boskiej), co nie zmienia faktu, że humor stoi na żenującym poziomie - tego typu dowcipom potrzeba czegoś dodatkowego, co uczyniłoby je naprawdę zabawnymi. Czegoś, czego w moim odczuciu tutaj nie ma. Nie ma też dobrej fabuły, jedynie picie, pieprzenie i kopanie tyłków demonom. Parę razy się uśmiechnąłem, ale ogólnie - nuuuda.


O rysunkach Tony'ego Moore'a pisałem już przy okazji tekstów o The Exterminators i The Walking Dead, tutaj dodam tylko, że w przypadku Battle Pope'a prace tego bardzo dobrego ilustratora podobają mi się nieco mniej. No, może niekoniecznie same szkice, ale całość - mam wrażenie, że wina leży bardziej po stronie kolorysty. Tak czy inaczej, warstwa graficzna bije na głowę kulejącą treść.

Zdaję sobie sprawę, że Battle Pope może się spodobać i zapewne spodoba się wielu osobom, ale dla mnie ten komiks jest głupi. Nie głupi i śmieszny, co byłoby do zaakceptowania, ale zwyczajnie głupi. Nie zachęcam do lektury.

czwartek, 15 października 2009

Whatever Happened to the Man of Tomorrow [Alan Moore & Curt Swan] [recenzja]

Brak komentarzy:

Whatever Happened to the Man of Tomorrow mówi o tym, jak wyglądałby koniec Supermana, gdyby rzeczywiście miał kiedykolwiek nastąpić. Alan Moore zabrał się do scenariusza z właściwym sobie kunsztem i przemyśleniem każdego szczegółu od początku do końca, czytelnik otrzymuje więc naprawdę dobrą pozycję, nawet jeśli (tak jak ja) nie jest wielkim entuzjastą Człowieka ze Stali. Jeśli zaś nim jest, dostaje paczkę pełną wspomnień i odniesień do historii tej postaci wprost od szalonego geniusza. Moore jak zwykle napisał złożoną historię pełną smaczków, z plejadą bohaterów i antybohaterów, dodatkowo opatrzoną zaskakującym finałem. Zwykli czytelnicy powinni być bardzo zadowoleni, a fani gościa z wielką literą S na klacie mogą się nieźle wzruszyć.


Historia zilustrowana przez Curta Swana, osobę długo związaną z Supermanem, jest tak naprawdę wywiadem, jaki udziela Lois Elliot (znana kiedyś jako Lois Lane) Timowi Crane'owi, reporterowi pracującego dla The Planet. Rozmowa ma dotyczyć ostatnich dni przed zniknięciem i domniemaną śmiercią Supermana. Lois, obecnie żona Jordana Elliota, opowiada o chwilach poprzedzających to zaskakujące wydarzenie, kiedy względny spokój został przerwany niemal jednoczesnym atakiem grupy wrogów Człowieka ze Stali, na domiar złego nie zawsze działających w zwykły dla siebie sposób. Akcja goni akcję, od ataku Bizarro, poprzez ujawnienie ukrytej tożsamości Clarka Kenta (Moore celowo zrobił to w tak zabawny sposób, po którym zastanawiałem się "Ha, czemu przez tyle lat żaden z przeciwników Supermana nie wpadł na coś tak prostego?"), po którym czytamy: "It was him all the time! He just combed his hair and stuck on a pair of glasses! Ha ha ha! What a great gag!", aż do wydarzeń jeszcze gorszych w skutkach. Czytelnik dowiaduje się, co spotkało każdą z bliskich Supermanowi osób. Komiks jest krótki, ale wypełniony po brzegi wydarzeniami złożonymi w całość tak, jak tylko szalony Alan Moore potrafi. Jeśli to naprawdę miałby być koniec Supermana, nie wyobrażam sobie lepszego podsumowania jego przygód. I to mrugnięcie okiem na ostatniej stronie...


We wstępie czytamy, że kiedy Julius Schwartz spożywał śniadanie z Moorem i powiedział mu o trudnych poszukiwaniach scenarzysty do ostatniej historii o Supermanie, Moore wstał, oplótł rękami jego szyję i powiedział, że zabije Schwartza, jeśli ten nie pozwoli mu jej napisać. Widać, że Moore'owi bardzo zależało na tym komiksie, i bardzo dobrze. Żartobliwe (chociaż z takim wariatem jak autor Watchmen chyba nigdy nic nie wiadomo) karalne groźby opłaciły się, skoro między innymi w ich efekcie powstała tak dobra opowieść.

wtorek, 13 października 2009

Skin [Peter Milligan & Brendan McCarthy] [recenzja]

4 komentarze:

Skin kisił się na moim dysku twardym od bardzo dawna, czekając (mimo faktu, że został napisany przez jednego z moich ulubionych scenarzystów) na impuls każący mi go przeczytać. Tym impulsem okazało się wydanie komiksu przez Timofa. Wreszcie mamy historię Milligana w Polsce, to znaczy w formie albumu, bo oczywiście pamiętam jego Batmany publikowane u nas przez TM-Semic. Dla mnie Skin był zakupem obowiązkowym.

Celem Milligana nie było zrobienie łatwego w odbiorze komiksu, sam mówi o tym we wstępie, a poza tym czy lekka i przyjemna opowieść o ofierze Talidomidu (produkowanego w latach pięćdziesiątych w Niemczech leku uspokajającego, powodującego przerażające deformacje i uszkodzenia u dzieci, których matki zażywały Talidomid będąc w ciąży), w której postacie wypowiadają się okrągłymi zdaniami, nie byłaby czymś sztucznym? W rezultacie bohaterem Skina jest Martin Atchinson, cierpiący na fokomelię (wada rozwojowa kończyn, doskonale widoczna na okładce) młody chłopak, który nienawidzi wszystkich i wszystkiego, a kiedy otrzymuje współczucie lub kawałek szczęścia, potrafi to tylko skopać. Faktycznie, to nie bajka o "młodym Talidomidzie z Hampstead, który jest szykanowany w szkole, pisze przepiękne wiersze o swojej trudnej sytuacji i ostatecznie zwycięża ze swoim kalectwem, odnawiając naszą wiarę w niezłomną naturę człowieka". Autorzy nie pozwoliliby sobie na taki banał. Co prawda pod koniec komiksu Martin zdobywa normalne ręce (bez obaw, nie jest to żaden spoiler, choć tak właśnie wygląda) i w pewien sposób pokonuje swą ułomność, ale na pewno nie w taki, jak podejrzewacie. Głównego bohatera ciężko polubić i zrozumieć, a mimo to czytelnikowi jest go żal - to dopiero utrudnia odbiór Skina. I urealnia całą sprawę, bo przecież nie każdy kaleka jest inteligentnym i wrażliwym poetą.


Na stronie Ziniola tłumacz historii, Dominik Szcześniak (dobra i pewnie trudna robota, miejscami porównywałem polską wersję ze swoimi skanami i jestem zadowolony z przekładu - kolejna rzecz, dla której warto zainwestować w ten komiks) stwierdza, że Skin "chwyta za jaja i wykręca je". To prawda. Milligan i McCarthy nie silą się na kwieciste opisy i skomplikowane metafory, ich opowieść jest dosadna i subtelna jak kopniak w splot słoneczny. Nie ma złożonej fabuły, zaskakujących zwrotów akcji i pięknej powłoki, to żywe mięso pozbawione skóry. Historia sprowadzona do czynników pierwszych i opowiedziana w najprostszy i najbrutalniejszy sposób. Co by o niej nie mówić - robi wrażenie.

Ilustracje McCarthy'ego są żywe, bardzo malarskie i krzyczące jak opowieść, którą obrazują. W przypadku dobrych komiksów chyba za często stwierdzam, że rysunki idealnie pasują do treści, więc tym razem tego nie napiszę. I tak wiecie, co mam na myśli.


Zakup Skina polecam z kilku powodów. Po pierwsze: pokażmy wydawcy, że warto sprowadzać komiksy Milligana do Polski. Bo naprawdę warto. Po drugie: jest to dobrze przetłumaczony klasyk, który należy znać, kuszący samą krążącą wokół niego kontrowersją. Każdy powinien przekonać się, czy komiks ten oferuje coś więcej niż samą aurę zakazanej opowieści, oraz na ile Skin potrafi go zszokować. A potrafi, co jest trzecim powodem, dla którego wręcz należy mieć go na półce. Nie jest to dzieło genialne, czytałem wiele lepszych scenariuszy Milligana, ale nie da się zaprzeczyć: ten album szokuje. Może nie tak bardzo samymi perypetiami Martina, ale tematyką, którą odważył się poruszyć. To chyba jedyna wada Skina: nastawiłem się na wstrząs wywołany przez scenariusz, ale dużo bardziej przerażające są fakty dotyczące Talidomidu (ze wstępu: "Niemowlaki natomiast rodziły się bez oczu i uszu, czasami bez mózgu, z pozbawionymi członków korpusami, bez części twarzy, z zamknięciem odbytu czy też z katastrofalnymi deformacjami wewnątrz organizmu"). W obliczu tego, czego dowiadujemy się przed rozpoczęciem lektury, sam scenariusz nie jest już aż tak straszny.

Prawda szokuje bardziej niż fikcja, ale to dzięki fikcyjnej historii zaprezentowanej w komiksie ludzie mają okazję ujrzeć okropne fakty oraz rażącą niesprawiedliwość. I za to Skinowi chwała, chociaż swoim istnieniem raczej nie sprawi czytelnikowi przyjemności.

niedziela, 11 października 2009

Doom Patrol: Crawling From The Wreckage [Grant Morrison & Richard Case] [recenzja]

Brak komentarzy:

Pamiętasz, jak wszystkie inne dzieciaki uznawały Batmana i Supermana za wzory do naśladowania? Cóż, jeśli ty mogłeś identyfikować się jedynie z ludzkim mózgiem w metalowym ciele lub z gościem owiniętym bandażami, i jeśli wyrosłeś na dziwaka, witamy w domu. Jesteś wśród przyjaciół.
Grant Morrison

Dziwny, dziwniejszy, najdziwniejszy... gdybym miał opisać Doom Patrol Morrisona jednym słowem, potrzebowałbym przymiotnika znajdującego się o kilka stopni wyżej niż "najdziwniejszy". Mówiąc najprościej, Crawling From The Wreckage jest wszystkim tym, czego nie spodziewasz się po komiksie, w którym występują takie postacie jak ludzki mózg w ciele robota lub mała dziewczynka o małpiej twarzy. Osoba, która nie zbada gruntu przed sięgnięciem po tę historię, będzie nieźle zaskoczona, ponieważ Doom Patrol zdaje się krzyczeć z każdej strony (choćby z okładki), że mamy do czynienia z banalną rzeczą z serii "superbohaterowie z supermocami leją superłotrów z supermocami". Grant Morrison zburzył te ramy i postawił w ich miejsce coś zupełnie niespotykanego, świeżego nawet dziś, ponad dwie dekady po ukazywaniu się zeszytów tej serii na amerykańskim rynku.


Wspomagany głównie przez ilustracje Richarda Case'a (naturalnie warstwa graficzna zestarzała się i to bardzo, ale nie aż tak, jak choćby pierwsze odcinki Hellblazera czy Animal Mana, również pisane przez Granta; rysunki Case'a da się zdzierżyć, nie jest tak źle), szalony Morrison stworzył chory i surrealistyczny świat, z chorymi głównymi bohaterami. Nie dziwię się dzieciakom, które wolały bawić się w Batmana i Supermana, odstawiając grupę Doom Patrol do lamusa. Jej członkowie nie są kimś, kogo chce się udawać i kogo się podziwia. To banda godnych pożałowania, dysfunkcjonalnych istot, które ratują świat przed równie niedorzecznymi problemami. Gdzie im tam do umięśnionego, prawego i paradującego w wyprasowanym kostiumie Supermana.

Doom Patrol tworzą: Niles Caulder, przywódca grupy, kaleka jeżdżący na wózku inwalidzkim; Robotman, czyli ocalony z wypadku ludzki mózg znajdujący się w ciele robota; Crazy Jane, schizofreniczka mająca 64 znane osobowości; Rebis, będąca/będący połączeniem kobiety, mężczyzny oraz istoty znanej jako Negative Spirit; Dorothy Spinner, dziewczynka o niezbyt wyjściowej twarzy i zdolności ożywiania wyobrażonych przyjaciół oraz Joshua, jedyny typowy (ale czy na pewno?) superbohater, który nie chce jednak korzystać ze swych mocy, woląc wspomagać Doom Patrol wyłącznie wiedzą medyczną. Członkowie Doom Patrol są dziwni, nietypowi i niezbyt dobrze radzą sobie sami z sobą, a przecież muszą dodatkowo walczyć z równie niekonwencjonalnymi przeciwnikami. Grant Morrison zaadaptował kilka postaci ze starszych wersji komiksu, dołożył parę swoich i przedstawił całość w taki sposób, że po lekturze czułem się jak pewien duchowny, który w Crawling From The Wreckage został zmiażdżony spadającą z nieba lodówką.


Wystarczy kilka stron, aby przekonać się, że w świecie Morrisona rządzi abstrakcja i brak jakichkolwiek reguł. W omawianym TPB Doom Patrol musi zmierzyć się między innymi z inwazją Orqwith, miasta stworzonego przez grupę filozofów, którzy zapisali jego historię w pewnej książce, powołując je do życia oraz sprawiając, że ten inny świat przenika do naszego. Orqwith jest broniony przez Scissormen, istoty będące odpowiednikami inkwizycji i wycinające znaną nam rzeczywistość. Dalej mamy dziwacznego kolekcjonera motyli, Red Jacka, który uważa się za Boga, żywi bólem więzionych przez niego stworzeń, a raz na sto lat odwiedza nasz świat - czasem w celu mordowania prostytutek z Whitechapel, czasem w celu wzięcia ślubu. W odcinku podsumowującym Crawling From The Wreckage, wytwory wyobraźni Dorothy postanawiają wziąć odwet za to, że zostali przez nią zamordowani wyobrażonym pistoletem. A ponoć dalej jest jeszcze ciekawiej...

Zamiast pisać, że polecam, powiem tak: gdybym oceniał omawiane przez siebie komiksy, dałbym temu TBP 10/10, no, w najgorszym wypadku 9. Kupujcie bez dyskusji, chyba, że przedstawiony poziom abstrakcji przekracza Wasze normy. Ja jestem usatysfakcjonowany.

sobota, 10 października 2009

Millennium Fever [Nick Abadzis & Duncan Fegredo] [vertigo]

Brak komentarzy:

Głównym bohaterem czteroczęściowej miniserii Millennium Fever jest Jerome, nieśmiały i niezbyt pewny siebie siedemnastolatek. Przejmuje się między innymi problemami swoich rodziców, ale głównie tym, że (nawiązując do klasyka) nie poruchał w tym odcinku, ani w żadnym innym, podczas gdy jego najbliżsi znajomi co chwilę przechwalają się swoimi podbojami. Ciężka sprawa. Jerome ma za to pewien dar: czuje słowa jak nikt inny, słyszy je jakby były muzyką i potrafi to wykorzystać, chociaż niekoniecznie w rozmowach z dziewczynami. Akurat to nie jest jego najmocniejszą stroną. Pewnego dnia trafia jednak na ogłoszenie w gazecie, mówiące "Boy wanted by girl" i, niewiele myśląc, odpisuje. Jego pismo przypomina kształty, jakie tworzyłaby muzyka, gdyby była widoczna dla oka - dar Jerome'a. Ku jego zaskoczeniu, dostaje odpowiedź. Tak rozpoczyna się korespondencja, podczas której okazuje się, że Maiya - autorka ogłoszenia - jest właściwie bratnią duszą głównego bohatera, kimś, kto myśli i czuje to samo co on. Po pewnym czasie dochodzi do spotkania. Jerome nie ukrywa zaskoczenia, kiedy widzi, że Maiya nie tylko dobrze pisze listy, ale też dobrze wygląda, dobrze się z nią rozmawia i jest tak idealna, że aż czuje się, że coś tu musi nie grać. A ponieważ Millenium Fever to miniseria z Vertigo, wiadomo, że będzie dziwnie.

Podczas pierwszego zbliżenia dzieją się osobliwe rzeczy, jedynie zasygnalizowane czytelnikowi. Następnego dnia Jerome pamięta tylko to, że było mu dobrze, ale wszelkie szczegóły zniknęły z jego głowy. Zaczyna mieć koszmary. Nie zważając na swoje problemy, spotyka się z Maiyą ponownie, ponownie dobrze się bawią i tym razem pamięta wszystko, niestety poranek i przebudzenie u jej boku nie będzie dla niego zbyt szczęśliwy (podejrzewam, że niewiele osób cieszyłoby się na jego miejscu). Potem jest już z górki...

Tak mniej więcej wygląda fabuła Millennium Fever - zapewniam, że nie zdradziłem zbyt wielu detali i nikomu nie zepsuję zabawy. Miniseria jest bardzo dobra, opowieść Nicka Abadzisa wciąga, trzyma w napięciu i zaskakuje. Poznałem tego scenarzystę dzięki kwartalnikowi Ziniol, potem przeczytałem jego Łajkę (o której pewnie kiedyś napiszę), ale póki co te cztery narysowane przez Duncana Fegredo zeszyty to najlepsza rzecz Abadzisa, jaką znam (fakt, że nie posiadam zbyt wielu jego komiksów). Idealnie wpisuje się w ulubiony przeze mnie klimat Vertigo: jest dziwnie, mrocznie i strasznie, z porządną narracją i znakomicie poprowadzoną fabułą. Kawał dobrej roboty, bez dwóch zdań.

Duncanem Fegredo zachwycałem się już pisząc o Enigmie, teraz mogę powtórzyć każde słowo z tamtego tekstu. Mistrzowski ilustrator znów trafił na świetnego kolorystę (Nathan Eyring), oprawa graficzna wygląda więc niesamowicie. To właśnie dzięki niej sięgnąłem po Millennium Fever, nazwisko scenarzysty nie miało w tym przypadku aż takiego znaczenia, co nie znaczy, że rysunki uratowały ten komiks - wcale nie musiały tego robić. Jest inaczej niż w Enigmie - kolory są bardziej żywe i tworzą odmienną atmosferę. Opowieść naprawdę cieszy oczy.

Millennium Fever oczywiście polecam, co po przeczytaniu powyższych akapitów nikogo nie powinno dziwić.

czwartek, 8 października 2009

Możemy zostać przyjaciółmi [Mawil] [recenzja]

Brak komentarzy:

Komiks Możemy zostać przyjaciółmi przeczytałem jakoś w marcu, niedawno przeglądnąłem kilka poświęconych mu tekstów i będzie mi ciężko dodać coś odkrywczego. Sam tekst z tyłu okładki (rzecz "przywołująca wspomnienia pierwszych miłosnych porażek, które każdy kiedyś przeżył") właściwie wyczerpuje temat. Mawil opowiada tu o czymś, co mniej lub bardziej znają wszyscy, czyli o niepowodzeniach związanych z zainteresowaniem płcią przeciwną, dawniej strasznie ważnych i - z perspektywy gnojka - bolesnych, które po czasie stają się błahe i śmieszne. Nie wierzę, że ktoś nie zna tego z autopsji, więc trudno nie odnaleźć w tym komiksie cząstki samego siebie. Można uśmiechnąć się na myśl o własnych klęskach i zawodach, co kilka stron kiwając głową: "Tak, skąd ja to znam?".

Możemy zostać przyjaciółmi to bardzo lekkostrawna i luźna historia, która mimo swojej tematyki (czy ktoś może opowiedzieć nam coś interesującego o tym, co sami przeżyliśmy i doskonale znamy?) potrafi zaciekawić i sprawić przyjemność. Płynna narracja i swobodna kreska tworzą fajny klimat, zaś wydarzenia są swojskie tym bardziej, że opowieść rozgrywa się u naszych zachodnich sąsiadów; wątki takie jak wycieczki wzdłuż Bałtyku, chociaż nie odbywające się w Polsce, mimo wszystko kojarzą się (przynajmniej mi) z własnymi przeżyciami za czasów gówniarskich wakacji.

Komiks, będący pracą dyplomową Mawila obronioną z wyróżnieniem w 2002 roku, to autobiografia autora opowiadająca w ciekawy sposób także o każdym z nas. To główny plus Możemy zostać przyjaciółmi - historii nie będącej kamieniem milowym, ale dobrą rzeczą, mimo swojej lekkości nasyconą sporą ilością treści, z zapadającymi w pamięć scenami (najbardziej utkwiła mi w głowie ta odbywająca się w namiocie). Fajna, zabawna rzecz - zarówno o scenarzyście jak i o czytelnikach (mniej o czytelniczkach).

środa, 7 października 2009

Ghost Rider 2099 [Len Kaminski, Chris Bachalo, Kyle Hotz, Ashley Wood] [recenzja]

3 komentarze:

Czy to ja się zestarzałem, czy ten komiks rzeczywiście zaczyna się bardzo dobrze, a potem leci na pysk?

Pierwszy raz zetknąłem się z Ghost Riderem 2099 dzięki wydawnictwu TM-Semic, w komiksie Mega Marvel 4/96. Założę się, że prawie każdy z Was zna tę postać z dokładnie tego samego źródła. Październik 1996 roku, miałem więc dziesięć lat i, co tu dużo mówić, historia Lena Kaminskiego zrobiła na mnie spore wrażenie. Z perspektywy czasu nadal uważam ten komiks za dobry; może nie jest to klasyk na miarę innych pozycji zaprezentowanych we wspomnianym wyżej kwartalniku, jak choćby Weapon X czy Daredevil Franka Millera, ale na pewno bardzo solidna robota. Niezwykle interesujący główny bohater, Ghost Rider przyszłości, był bezczelnym buntownikiem, nie szanował władzy, mógł bez większych problemów rozpieprzyć pół miasta, kamuflował się jak Predator i miał świetne cięte riposty. Poza tym, jeśli już mowa o cięciach, obciął Jeterowi ręce i nogi, co było chyba najbrutalniejszą komiksową sceną, jaką wtedy widziałem. Rysunki Chrisa Bachalo uważałem i nadal uważam za świetne. Co do odbioru całości, przypominam ponownie, że miałem dziesięć lat...

Jakiś czas temu przeczytałem ciąg dalszy, do samego końca, czyli do #25 zeszytu. I zepsułem sobie całe wrażenie. Kolejni ilustratorzy nie spełnili moich oczekiwań, scenariusz zawiódł jeszcze bardziej i tak się zastanawiam, czy ta opowieść była kiepska od samego początku, a okres pomiędzy 1996 a 2009 rokiem zrobił swoje w kwestii mojego odbioru scenarusza, czy może pierwsze odcinki naprawdę dawały radę, a potem zaczęło się psuć.


Wątki następujące po tym, co opublikowało TM-Semic, to niby kontynuacja sprawdzonej formuły: Ghost Rider nadal rozwala, ma prawie wszystkich w dupie i poza siłą ognia, oferuje też cięty język, ale jakoś przestało to do mnie przemawiać. Nie interesuje mnie już walka głównego bohatera z systemem, a po usunięciu tej otoczki zostaje samo mordobicie. Jeśli okładanie się po mordach jest dobrze zrealizowane, to mówię "Czemu nie? Od czasu do czasu jak najbardziej", w końcu nie ma niczego złego w umiarkowanych dawkach prostej i niezbyt wymagającej rozrywki. Warunek jest tylko jeden: opowieść, nawet polegająca na ciągłej nawalance, musi być przedstawiona w interesujący sposób. A Ghost Rider 2099 zwyczajnie mnie znudził. Szkoda, bo liczyłem na kontynuację dobrej historii, a zamiast tego zacząłem krzywo patrzeć na komiks, który lubiłem w dzieciństwie. Jestem bardzo ciekaw, jak inni odebrali swego czasu Mega Marvela 4/96, zwłaszcza Ci, którzy nie byli wtedy dziesięciolatkami. W końcu wiek odbiorcy całkowicie przekształca punkt widzenia.

stat4u