Metody Marnowania Czasu: Szybko Znikające Gry: Scythe

wtorek, 21 marca 2017

Szybko Znikające Gry: Scythe

Szybko Znikające Gry w założeniu mają być serią tekstów o tytułach, które miałem, ale których szybko się pozbyłem (przykład tutaj). Proszę nie uznawać tych wpisów za pełnoprawne recenzje, bo wcale nie mają nimi być. Do wszystkich twardogłowych wyznawców gier, jakie będę tu przedstawiał: tak, wiem, że się nie znam i grałem za mało. Przecież jest oczywiste, że jeśli uwielbiacie ten tytuł, macie na koncie więcej partii ode mnie, z kolei skoro z jakiegoś powodu pozbyłem się danej gry, wiadomo, że nie przypadła mi do gustu na tyle, by tłuc w nią kilkanaście razy w tygodniu. To bardziej moje pierwsze wrażenia i wyjaśnienie, dlaczego dość wcześnie zrezygnowałem z dalszego zapoznawania się z grą.

Może zacznijmy od tego, że generalnie staram się nie bawić w szufladki typu ameritrashe kontra eurosuchary. Wiem, o co chodzi, rozumiem, że taki podział ma niejednokrotnie sens, ale nie uważam się za zdecydowanego zwolennika lub przeciwnika którejkolwiek opcji. Pewnie trochę bredzę, bo przecież i tak odruchowo kieruję się bardziej w jedną z tych dwóch stron, staram się jednak nie skreślać danego tytułu z góry – ciekawa gra to ciekawa gra, choćby była o szyciu kołdry.

Uważam, że obiektywnie Scythe to dobra planszówka, tyle że po pierwsze nie jest dla mnie, a po drugie "dobra" to najlepsze, co mogę o niej napisać. No... dobra i prezentująca się rewelacyjnie, trzeba to przyznać. Widać, że autorzy chcieli ją dopracować i dopięli swego. Podoba mi się to, że w instrukcji wyjaśniają graczowi, skąd wzięły się pewne pomysły i dlaczego zostały wprowadzone do gry (osobne pochwały należą się tłumaczowi używającemu terminu „odnośnie do czegoś” zamiast występującego zazwyczaj „odnośnie czegoś” – moje serce gramatycznego nazisty, który sam popełnia masę błędów, nie może radować się bardziej). Zdaję sobie sprawę, że Kosa jest taką plaszówką, jaką pewnie miała być i że wszystko lub prawie wszystko prawidłowo w niej działa. Mimo to po kilku partiach jedynym powodem, dla którego chciałbym ponownie rozłożyć ją na stole, byłyby wrażenia estetyczne.

Jakie były moje oczekiwania wobec Scythe? Przede wszystkim wyobrażałem sobie, że będzie to gra ekonomiczna z wyraźnie zarysowanym nie tyle konfliktem zbrojnym, co bardzo namacalną możliwością jego wystąpienia. Lubię gry wojenne, gdzie od początku wiadomo, że należy się tłuc, ale potrzebuję też bardziej nieoczywistych rozwiązań. Na przykład Mare Nostrum: w grze może dojść do wojny i prawdopodobne do niej dojdzie, ale wcale nie musi. Nie trzeba taplać się we krwi wrogów, żeby wygrać – to tylko jedna z możliwości. Dzięki temu nawet, kiedy nikt ze sobą nie walczy (zdarzyła nam się taka gra... raz... i było przez to dość nudno... ale zdarzyła się), i tak trzeba przygotować się na to, że nasze prowincje mogą najechać obce wojska.

Drugi przykład to Szogun. Tak na dobrą sprawę w ogóle nie trzeba ze sobą walczyć. W żadnym wypadku nie jest to planszówka wojenna. Mimo to gracze muszą mieć świadomość, że prędzej czy później ktoś pewnie spróbuje przejąć ich tereny, by zdobyć dające punkty budynki. Nie chodzi o to, żeby bić się dla bicia się (zazwyczaj nie ma to sensu), bardziej o dosłownie kilka precyzyjnych „cięć” w najbardziej odpowiednich momentach. I choćby przez całą rozgrywkę nikt nas nie atakował, i tak musimy być gotowi na wojnę. Piękna sprawa.

Jak wyszło to w Scythe? W mojej planszówkowej grupie grało się w ten tytuł dosyć beznamiętnie. Widmo najazdu przeciwnika? Nawet kiedy wróg stał u bram, niespecjalnie się tym przejmowałem. Nie tylko dlatego, że w tej grze pokonane jednostki nie giną (eurosuchar!) – bardziej przez to, że od samego początku niespecjalnie było się czym emocjonować. Kosa to, rzecz jasna trochę uogólniając, takie spokojne ciułanie surowców na zasadzie „każdy sobie”. Jakaś tam interakcja w końcu występuje, są ciekawe pomysły (na przykład na górne i dolne akcje czy to, że im więcej robotników mamy, tym więcej kosztuje nas każda produkcja), jednak walka jest dosyć przewidywalna, zaś ekonomia najczęściej sprowadza się do zamiany jednego surowca na coś innego. Są gdzieś w tym wszystkim dodatkowe niuanse, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cała rozgrywka jest cholernie zimna i mechaniczna. Do tego całość jest niedorzecznym konkursem popularności. Choć podoba mi się pomysł na wyścig po punkty oraz to, że ten, kto zdobędzie ostatnią gwiazdkę, zakończy rozgrywkę, tyle że niekoniecznie wygra cała partię... to, co przez dość długi czas robimy na planszy: produkcja surowców, handel, walki, zajmowanie kolejnych terenów... to tak naprawdę konkurs popularności? Serio?

Jest jeszcze automa do gry solo, może i ciekawa, jeśli opanuje się jej działanie trochę bardziej. Mnie wydawała się trochę zbyt nieintuicyjna, choć może to tylko pierwsze wrażenia. Kosa poszła dzisiaj w świat, więc chyba już się nie dowiem.

Z oczywistych powodów nie wypowiadam się na temat równowagi pomiędzy poszczególnymi stronnictwami. Nie chce mi się zastanawiać, czy Scythe słusznie ktoś tam nazwał sobie planszówką 4X ani czy tak oszałamiający wygląd jest czy nie jest potrzebny... gra mi się nie spodobała, więc wygląd to dla mnie za mało. Z drugiej strony, gdybym ją polubił, cieszyłbym się tym bardziej, że oprócz wciągającej mechaniki świetnie się prezentuje. Tyle – nie będę darł szat, że z warstwą graficzną jest niepotrzebnie za dobrze, choć może to faktycznie w dużej mierze dzięki niej Kosa jest w tej chwili na szóstym(!) miejscu rankingu BGG.

Na koniec powtórzę: no ciekawa gra, dobrze pomyślana, przyjemnie układa się na planszy drewno i żelazo. Nie dla mnie. Pozbyłem się jej i pomaluję sobie dzięki temu zawodników do Guild Balla, więc tak czy inaczej wygrałem.

tekst i "zdjęcie": Michał Misztal

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u