Kolejna powtórka, tym razem tekstu napisanego w listopadzie zeszłego roku.
Kilka lat temu (ze cztery) wpadłem na pomysł napisania krótkiego tekstu o planszówkach, których już nie mam, ale które kiedyś posiadałem albo w które miałem okazję grać. To właśnie ten tekst. Wszystko, co się w nim znalazło, to efekt grzebania w mojej pamięci, więc nie oburzajcie się, jeśli w którymkolwiek opisie traficie na coś niezgodnego z prawdą. Zapraszam do świata gier w rozwalających się, naprawianych taśmą klejącą opakowaniach i żetonów do samodzielnego wycięcia, trzymanych w pudełkach od zapałek albo po filmie fotograficznym.
Na kupienie mi wydanego przez Sferę Wampira namówiłem rodziców dlatego, że bardzo podobała mi się okładka tej gry. Nie wiem, ile miałem wtedy lat - osiem? Dziewięć? Może nawet jeszcze mniej, bo wydaje mi się, że miałem tę planszówkę wcześniej niż Magiczny Miecz. Pamiętam, że Wampir kosztował osiemdziesiąt albo sto tysięcy złotych i czekał na mnie w dziale z zabawkami w Klimczoku, miejscu, które (może nie licząc bibliotek, gdzie odnajdywałem sterty komiksów) na długo stało się moim ulubionym. A sama gra? Jako dziecku podobała mi się atmosfera horroru oraz ilustracje, ale rozgrywka nie należała do szczególnie ciekawych, nawet pomimo tego, że sam pomysł dawał radę: jeden gracz wcielał się w tytułowego krwiopijcę, reszta w ścigających go łowców. Gracze poruszali się po tych samych obszarach, ale na dwóch różnych planszach, przez co łowcy nie znali położenia swojego przeciwnika. Niby wszystko jak należy, ale przypominam sobie, że walki były nudne i mocno losowe. Z wielu powodów preferowałem swój ukochany Magiczny Miecz. Niedawno stwierdziłem, że może będąc gówniarzem grałem źle, bo na przykład nie rozumiałem części zasad, i kupiłem polską wersję Fury of Dracula (Wampira ze Sfery już dawno się pozbyłem), czyli planszówki, na której lata temu wzorowali się nasi rodzimi twórcy. Okazało się, że rozgrywka nadal nie należy do szczególnie ciekawych i Draculę spotkał ten sam los, co zakurzonego Wampira.
I znowu Sfera, tym razem nie na poważnie. Troll Football to (nie)sportowe zmagania drużyn takich jak właśnie trolle, gobliny, orki, kościotrupy, elfy, krasnoludy i tak dalej. W wersji podstawowej tępe rzucanie piłką, w wersji rozszerzonej każda grupa miała swoje unikalne cechy. Żeby było zabawniej, zawodnicy mogli się nawzajem faulować lub nawet zabijać, śmierć mogła też czekać zawodnika w wyniku przypadkowego trafienia piłką w sędziego. Sfera zapewniła typowe dla siebie podstawki pod kartoniki z wizerunkami postaci, tym razem (ze względu na liczbę "sportowców") w ilości hurtowej. Pamiętam, że lubiłem tę grę, ale jakoś nie graliśmy w nią bardzo często. Pograłbym teraz, ale niestety już nie mam jak. Czy gra Blood Bowl to pierwowzór Troll Football? Czy jest lepsza? Nie wiem. Jeśli ktoś wie i ma ochotę, niech da znać.
Gra kupiona, jakżeby inaczej, w Klimczoku. Zainteresowała mnie kosmiczna otoczka, bo większość planszówek, w które wtedy grałem, należało do gatunku fantasy. Gwiezdny Kupiec okazał się być grą ekonomiczną, której nie potrafiłem zrozumieć jako dziewięciolatek w 1995 roku, kiedy trafiła w moje ręce, a potem już nigdy nie chciało mi się do niej wracać. Z tego powodu nie jestem pewny, czy zagrałem w nią chociaż jeden raz. Tak jak z Troll Football - pograłbym, ale sprzedałem, a teraz patrzę na Allegro i widzę zestaw (co prawda nówka sztuka, z niewypchniętymi żetonami) za 120zł, więc myślę, że podziękuję. Szkoda, bo wydawała się ciekawa: statki kosmiczne, różne rodzaje towarów, agenci, popyt, podaż, kilka planet, korporacje, budowa magazynów, sabotaże... pamiętam też kartkę z miejscami na osiągnięcia i dane, którą uzupełniało się w trakcie rozgrywki. Kartkę należało samodzielnie powielić (coś raczej nie do pomyślenia w dzisiejszych planszówkach), więc widniało na niej zezwolenie na dorobienie własnych egzemplarzy. Zabrałem kiedyś Gwiezdnego Kupca na szkolną świetlicę (nie wiem po co, bo przecież nie po to, by zagrać). W tornistrze do pudełka wpadły moje kanapki, więc instrukcja pokryła się tłustymi plamami. Na początku instrukcji można było znaleźć opowiadanie science fiction, w którym pojawiło się nawet słowo "skurwysyn", przez co miałem poczucie obcowania z owocem zakazanym.
Kolejna "kosmiczna" gra, tym razem dla jednej osoby. Ustalało się czas ekspedycji, a potem w drogę na jedną z dostępnych na planszy planet, odkrywać nowe miejsca i gatunki, a czasem też ginąć. Może źle pamiętam, ale chyba miało się drużynę, gdzie każdy pełnił jakąś funkcję, a dodatkowo sprzęt taki jak pojazdy czy broń, a w późniejszej fazie rozgrywki technologię obcych. Było to połączenie planszówki z grą paragrafową. Teraz, kiedy już jej nie mam, kojarzy się bardzo miło ze starymi historiami science fiction. Znowu napiszę, że po latach bardzo chętnie wróciłbym do tej pozycji. Jest tak z większością opisywanych tu gier, ale myślę, że to raczej sentyment; gdybym teraz rozłożył Odkrywców na stole, mogłoby się okazać, że to jednak nic ciekawego. Kiedyś był taki wieloletni etap, że nie miałem z kim grać w planszówki (dlatego pozbyłem się znacznej części tego, co posiadałem), ale w samotne podróżowanie po planetach mogłem bawić się zawsze, a mimo to jakoś nie chciałem. Kto wie, jak byłoby dzisiaj?
Taka tam strategia fantasy, w której można było walczyć oddziałami wojsk albo bronić się w twierdzach budowanych na obszarach z lasami oraz przemieszczać się po morzu za pomocą statków. Jako dzieciaki nie ogarnialiśmy systemu walki. Wymyśliliśmy jakiś swój, uproszczony, ale gra (może właśnie z powodu tych uproszczeń) była nudna. Myślę, że przez całe życie nie zagrałem w nią zbyt wiele razy. Dla odmiany nie napiszę, że chętnie bym do niej wrócił, chyba, że pełne zrozumienie instrukcji pomogłoby coś z niej wycisnąć.
Wyobraźcie to sobie: cały czas mam te osiem-dziesięć lat i namawiam rodziców do kupienia mi, oczywiście w Klimczoku, historycznej strategii. W domu otwieram pudło, a tam plansza z tysiącami (albo ilością, która dziecku wydawała się tysiącami) heksów i kolejne tysiące żetonów, a do tego dziesiątki reguł. Nie jestem pewny, ale ze względu na odzwierciedlenie realiów tytułowej bitwy chyba należało umieszczać te żetony na konkretnych, dokładnie opisanych w instrukcji heksach. Nigdy nie chciało nam się tego robić. Parę razy rozłożyłem tę grę z kolegami, pooglądaliśmy elementy w pudełku, ale nigdy w nią nie zagraliśmy. W Klimczoku znajdowało się jeszcze kilka podobnych gier, ale kto chciałby się za to zabierać, mając obok magiczne miecze czy statki kosmiczne? Myślę, że już nigdy w życiu nie zagrałbym w takie coś, nawet teraz, kiedy prawdopodobnie byłbym w stanie zrozumieć zasady.
Nie będę rozpisywał się o Eurobusinessie, bo chyba każdy w to grał. My graliśmy w pierwszych latach podstawówki na szkolnej świetlicy i, jak okazało się po ponad dwóch dekadach, nigdy nie graliśmy tak, jak należało (nikt nigdy nie przeczytał instrukcji, grało się tak, jak mówili koledzy). Zagranie tak, jak należało, jakoś nie sprawiło, że planszówka stała się lepsza. Na tej samej świetlicy były jeszcze Zysk i Kapitał, ale prawie nie pamiętam tych gier. Wydaje mi się, że Kapitał miał fajną planszę, żetony i możliwości awansowania w firmie, oczywiście fajne z perspektywy zdaje się siedmiolatka, kiedy nie przeszkadzały takie mankamenty jak na przykład losowość. Coś jeszcze? Robin Hood ze Sfery! Wyglądał dobrze, ale nudził. Chodziło chyba o zdobycie jakichś mieczy (Robin Hood i miecze?), dało się zastawiać pułapki na planszy, ale wszystko to nudziło - albo byliśmy za bardzo pod wpływem naszego wspaniałego Magicznego Miecza (gdzie po wejściu na większość obszarów ciągnęło się kartę zdarzenia, przez co każda rozgrywka była inna, choć losowa do granic możliwości) i nie przemawiała do nas plansza, na której nie dało się za wiele zrobić, albo... albo to faktycznie była słaba gra. Na koniec ostatnia rzecz, którą pamiętam z tamtych lat, czyli Srebrna flota wydawnictwa No1 Novina. Miał ją kolega i przyniósł ją na świetlicę jeden jedyny raz. Gra robiła wrażenie z powodu wielu statków, które chyba najpierw trzeba było samodzielnie złożyć. Kolega wyjaśniał zasady na bieżąco, nie wiem, czy dobrze, a poza tym i tak niczego z nich nie pamiętam. W tę planszówkę BARDZO chciałbym zagrać. Może kiedyś.
Ze sklepowej półki kojarzę jeszcze takie gry jak Moce Albionu, Diabelski Krąg, W imieniu Ziemi, Bitwa na polach Pelennoru czy Wojna o Pierścień, ale nigdy nie udało mi się w nie zagrać, nie mówiąc o wielu innych planszówkach z tamtych lat, które mnie ominęły. Może kiedyś nadrobię zaległości, tylko pytanie, czy w przypadku części z nich w ogóle warto?
tekst: Michał Misztal
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz