Ze Stormem przez cały czas wygląda to tak, że czytam kolejne tomy i mam po lekturze jakieś przemyślenia, po czym sprawdzam swoje recenzje wcześniejszych albumów tego cyklu i widzę, że owe przemyślenia właściwie nie ulegają zmianie. Czyli co, historie Żyjąca planeta i Vandaal Niszczyciel to wciąż stary, dobry Storm? Tak – ale czy to dobrze?
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą don lawrence. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą don lawrence. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 18 października 2021
Storm, tom 8: Żyjąca planeta/Vandaal Niszczyciel [Martin Lodewijk & Don Lawrence] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
don lawrence,
komiksy,
kurc,
martin lodewijk,
recenzje,
storm
Posted by
Michał Misztal
Ze Stormem przez cały czas wygląda to tak, że czytam kolejne tomy i mam po lekturze jakieś przemyślenia, po czym sprawdzam swoje recenzje wcześniejszych albumów tego cyklu i widzę, że owe przemyślenia właściwie nie ulegają zmianie. Czyli co, historie Żyjąca planeta i Vandaal Niszczyciel to wciąż stary, dobry Storm? Tak – ale czy to dobrze?
niedziela, 3 września 2017
Storm, tom 5: Uśpiona śmierć/Piraci z Pandarwii [Don Lawrence & Martin Lodewijk] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
don lawrence,
komiksy,
kurc,
martin lodewijk,
recenzje,
storm
Posted by
Michał Misztal
Kto zna Storma, po lekturze piątego tomu raczej nie będzie szczególnie zaskoczony. Owszem, zmieniają się niuanse (a nawet nazwiska na okładce), ale ogólny wydźwięk serii pozostaje ten sam. Przyjemnie jest patrzeć, jak ten komiksowy cykl rozwija się i rozrasta w złożoną, wielowątkową opowieść, pytanie tylko, jak wygląda ów rozwój oraz jak długo będzie warto go śledzić?
Piąte polskie wydanie zbiorcze Storma to powrót do tego komiksu Martina Lodewijka, pomysłodawcy oraz autora drugiego albumu serii. Napisał on historię Piraci z Pandarwii – za fabułę dziewiątego tomu cyklu, czyli Uśpionej śmierci, odpowiada dotychczasowy rysownik, Don Lawrence. Mimo tych kilku zmian niełatwo jest oprzeć się wrażeniu, że czytelnik ma w Stormie do czynienia z pewnym schematem – czyżby główny bohater znowu musiał ratować Rudowłosą? Zgadliście. Czyżby po raz kolejny spotykał grupę/rasę/plemię rządzone przez czarny charakter? A jakże. Oczywiście jak zazwyczaj mamy też odkrywanie nowych terytoriów, niespotykane dotąd w serii światy, ale nawet pomimo tego coraz głośniejszy jest sygnał alarmowy dający do zrozumienia, że większość z tego gdzieś już na stronach Storma było.
Czy to znaczy, że nadszedł czas, by zrezygnować? Moim zdaniem nie, bo komiks nadal daje masę dobrej zabawy – nawet, jeśli jej źródłem jest głównie to, z jaką ramotką ma do czynienia czytelnik. Im dalej w las, tym wyraźniej widać, jak naiwne z dzisiejszej perspektywy są te historie. Czasem wywołuje to uśmiech, a czasem irytację, ale częściej to pierwsze. O ilustracjach nie wspominam, bo te w dalszym ciągu budzą ogromny podziw, szczególnie dzięki krajobrazom oraz fantastycznym stworzeniom i maszynom, jakie widzimy w kadrach. Całość wychodzi bardziej na plus, choć nie ma już we mnie tego entuzjazmu i dziecięcej radości, z jaką podchodziłem do początku serii. Mam nadzieję, że w kolejnych wydaniach zbiorczych pojawi się coś, co pozwoli na powrót tych odczuć, bo naprawdę chcę polubić Storma tak, jak lubiłem go wcześniej.
Nadal polecam, tym razem z zastrzeżeniem, że choćby coś nawet nie powtarzało cały czas identycznego schematu, ale ciągle brzmiało bardzo podobnie, trudno będzie rekomendować to w nieskończoność. Storm nie jest komiksem wybitnym, który osiągnął perfekcję i jego kolejne odcinki mogłyby podobać mi się tak samo bez wprowadzenia istotniejszych zmian.
tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu
niedziela, 27 listopada 2016
Storm, tom 3: Bitwa o Ziemię/Tajemnica fal Nitronu [Dick Matena & Don Lawrence] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
dick matena,
don lawrence,
komiksy,
kurc,
recenzje,
storm
Posted by
Michał Misztal
Storm to ten zapewniający masę zabawy, stary, świetnie narysowany komiks, co prawda cechujący się przestarzałą, nieco naiwną fabułą, ale właśnie dzięki niej mający swój urok. No i powtórzmy: te ilustracje Lawrence'a, bez których to wszystko zwyczajnie by nie działało. Tylko ile tak można?
Jak się okazuje, pisząc scenariusze do albumów Bitwa o Ziemię i Tajemnica fal Nitronu Dick Matena ani myślał rezygnować ze swojego patentu z informowaniem czytelnika o tym, co dzieje się w kadrach, za pomocą wypełnionych tekstem ramek. W pierwszym tomie było to zabawne, w drugim powoli zaczynało męczyć, teraz irytowało mnie już na całego. Bardzo rzadko trafiają się momenty, kiedy historia płynie, pozbawiając nas nadzoru niemal wszechobecnego narratora. Przechodzenie tego po raz kolejny sprawiło, że trochę męczyłem się z lekturą i nie czułem już aż takiej dzikiej radochy, która towarzyszyła mi, kiedy czytałem wcześniejsze części. Co nie znaczy, że jestem zdecydowanie zawiedziony – tylko trochę. Ale to nadal dobry komiks, w każdym razie w kategorii "fajna ramotka".
Cała historia to ciąg dalszy przygód Storma i jego towarzyszy. Warto to zaznaczyć, ponieważ jak wiedzą czytelnicy pierwszego tomu, związek przyczynowo-skutkowy nie zawsze był mocną stroną tej serii. Ziemianie walczą więc ze złymi Azurianami, choć są pozbawieni technologii dorównującej tej, którą dysponują ich przeciwnicy, a jeszcze niedawno nawet nie wiedzieli, że ich planetę zamieszkuje obca rasa. Ważna sprawa: jeśli nie chcecie dowiadywać się od razu, jak (mniej więcej) zakończy się ten konflikt, teksty z cyklu Nieodkryty Storm przeczytajcie dopiero na końcu.
Sama historia jest znowu dość naiwna, choć może kiedy była czymś nowym, wyglądało to dużo lepiej. Nie przeszkadza to jednak aż tak, jak narracja, za to trzeci tom zabrał to, czego było tak wiele w poprzednich: nieustanne odkrywanie. Mamy tu co prawda kilka nowych miejsc, jednak nie w takim stopniu, jak wcześniej. Lawrence jak zwykle oczarowuje ilustracjami. Krótko mówiąc, to wciąż to samo albo prawie to samo, tyle że akurat w tym przypadku ewidentnie co za dużo (nawet dobrego), to niezdrowo. Mimo to nadal pozostanę wiernym i wciąż zadowolonym czytelnikiem, ale od kolejnych epizodów serii oczekuję powiewu świeżości.
tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu
niedziela, 31 lipca 2016
Storm, tom 2: Dzieci pustyni/Zielone pandemonium [Dick Matena & Don Lawrence] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
dick matena,
don lawrence,
komiksy,
kurc,
recenzje,
storm
Posted by
Michał Misztal
W kontynuacji polskiej wersji przygód Storma znalazły się dwa kolejne albumy serii: Dzieci pustyni oraz Zielone pandemonium. Zmienił się (znowu) scenarzysta, tym razem jego rolę pełni Dick Matena. Rysownikiem na szczęście pozostał niesamowity Don Lawrence. Poprzednią odsłonę holenderskiego cyklu zapamiętałem jako coś na kształt pudełka pełnego dobrej zabawy, dobrej do tego stopnia, że komiksowi dało się wybaczyć nawet bardzo poważne mankamenty, jak choćby rażący brak związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy pierwszym a drugim epizodem. Kiedy więc zobaczyłem piękną, zieloną okładkę następnej części, nie mogłem się nie ucieszyć.
Nasi bohaterowie, Storm oraz jego towarzyszka, Rudowłosa, trafiają na tytułową pustynię, ale szybko przekonują się, że wszechobecny piasek oraz upał nie są jedynymi atrakcjami, jakie może zaoferować to miejsce. Jak zwykle (co zauważono zresztą nawet w dołączonych do komiksu materiałach dodatkowych) zostają uwięzieni, tym razem w kopalni sąsiadującej z laboratorium służącym do przeprowadzania eksperymentów genetycznych. Druga ze znajdujących się w albumie historii przynosi całkowitą zmianę klimatu; miejscem akcji jest ogromny, wielopoziomowy las, który ludzie muszą dzielić z wielkimi, niebezpiecznymi małpami oraz potworami. To właśnie ten epizod zdradza czytelnikowi, co tak naprawdę stało się z naszą planetą pod nieobecność Storma i dlaczego ludzkość cofnęła się do stadium barbarzyństwa.
Nie ma co się oszukiwać, pierwsze skrzypce w Stormie nadal gra Lawrence. Po raz kolejny przygotował fenomenalne kadry, w które ma się ochotę wpatrywać niemal bez przerwy. To jeden z rysowników, który mógłby zilustrować każdy komiks, nawet taki, w którym scenariusz byłby jedynie pretekstem, a i tak przeniósłby go wyżej o kilka poziomów. Dzieci pustyni oraz Zielone pandemonium to znowu plejada cieszących oko potworów, maszyn i zadziwiających krajobrazów.
Matena zrobił swoje: Storm w jego wydaniu to wciąż nieco naiwna (przynajmniej według obecnych standardów) fantastyka, jednak mimo wszystko czytam ją z wielką radością, bo w czasie lektury zamieniam się w dziecko bezgranicznie zafascynowane przygodami rysunkowych bohaterów. To jest właśnie, działająca, przynajmniej na mnie, magia tej serii, dzięki której przyjmuję pomysły Mateny niemal bezkrytycznie. Niemal, bo autor mógłby sobie darować tak częste opisywanie dokładnie tego, co dzieje się w kadrach i jest zazwyczaj zrozumiałe samo z siebie – jestem ciekaw, czy ta maniera będzie nam towarzyszyć także w kolejnych albumach.
Wydanie, tak jak ostatnim razem, jest dobre, udało się wszystko poza tym, że korekta nie wyłapała kilku irytujących błędów. Tak czy inaczej, Storma należy przeczytać, bo to kawał dobrego komiksu, oczywiście w swojej kategorii. Jeśli podejrzewacie, że możecie być podatni na urok tego pięknego starocia, bierzcie bez wahania.
tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu
poniedziałek, 7 grudnia 2015
Storm: Świat na dnie/Ostatni zwycięzca [Saul Dunn, Martin Lodewijk & Don Lawrence] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
don lawrence,
komiksy,
kurc,
martin lodewijk,
recenzje,
saul dunn,
storm
Posted by
Michał Misztal
Storm powraca do Polski po latach i wygląda na to, że serią wreszcie zainteresował się wydawca, który chce zaprezentować ją w całości – chronologicznie i w odpowiedniej oprawie. Pytanie tylko, czy kroniki Ziemi, z której zniknęły oceany, będące przecież już dosyć starym cyklem, przetrwały próbę czasu i mają rację bytu w 2015 roku?
Nie da się ukryć, że największą atrakcją cyklu są niezwykle realistyczne i szczegółowe ilustracje, jakie wykonał Don Lawrence. Te nie miały jak się zestarzeć i nadal robią ogromne wrażenie. Rozmach niektórych kadrów zapiera dech w piersiach, nie tylko z powodu wyglądu samych rysunków, ale również z uwagi na pomysłowość ich autora. Niezależnie od tego, czy Lawrence zajmuje się bohaterami, architekturą, pojazdami czy fantastycznymi stworzeniami, w każdym wypadku wychodzi mu to dobrze i warstwa graficzna Storma jest sama w sobie wystarczającym powodem, by mieć ten album u siebie. Nawet, jeżeli opublikowane w nim dwie historie niekoniecznie stoją na tak wysokim poziomie...
...a nie stoją. Mógłbym dodać słowo "niestety", ale nie dodam. Bo w epizodach Świat na dnie i Ostatni zwycięzca zupełnie to nie przeszkadza. Satysfakcji z lektury nie psuje nawet (wynikający ze zmiany scenarzysty i kilku innych, wyjaśnionych w dodatkach czynników) brak konsekwencji w budowaniu świata i związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy dwiema częściami opowieści. Niektóre z pomysłów są zwyczajnie naiwne i mogą śmieszyć. Mimo to nadal uważam Storma za dobrą historię. Powody są proste: po pierwsze, seria daje bardzo przyjemne poczucie obcowania ze starą, dobrą i epicką opowieścią science fiction, sugerując jednocześnie, że prawdziwy rozmach nadejdzie dopiero w kolejnych odcinkach. Po drugie, album przypomina mi wspaniałe czasy dzieciństwa (starszym czytelnikom pewnie trochę późniejszej młodości), kiedy chodziło się do biblioteki, grzebało w stosach komiksów i bezkrytycznie chłonęło albumy takich wydawnictw jak choćby Orbita. Ze Stormem było podobnie: pochłonąłem go bezkrytycznie i chcę więcej.
Na koniec należy wspomnieć o takich rzeczach jak twarda oprawa czy sporo tekstów i zdjęć prezentujących dzieje serii. Praktycznie samo dobro. To nie jest komiks idealny, ale uważam, że należy go znać i posiadać. Zwłaszcza, że Incal raczej nie ma zamiaru poprzestawać na pojedynczym strzale. Z niecierpliwością czekam na kolejne i liczę na to, że mój entuzjazm nie zmaleje.
tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu
Subskrybuj:
Posty (Atom)