Metody Marnowania Czasu: steven t. seagle
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą steven t. seagle. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą steven t. seagle. Pokaż wszystkie posty

sobota, 29 kwietnia 2017

American Virgin [Steven T. Seagle & Becky Cloonan] [recenzja]

Brak komentarzy:

Na początku zapowiadało się interesująco: logo Vertigo i ciekawa, dość nietypowa historia Adama Chamberlaina propagującego wstrzemięźliwość seksualną przed ślubem. Główny bohater przemawia do tłumów, zachęcając ludzi, by poszli jego śladem i wybrali czystość. Sam Bóg przemówił do niego i stwierdził, że dziewczyna Adama, Cassandra (należąca do Korpusu Pokoju i obecnie przebywająca w Afryce) jest jedyną kobietą, z którą może być, a on będzie czekał na nią choćby całą wieczność. Kiedy schodzi ze sceny, poznajemy resztę rodziny amerykańskiego prawiczka, niestety nie tak doskonałą, jak on, jednak najgorszym momentem i punktem wyjścia całej serii jest to, co główny bohater ujrzy w telewizji pod koniec pierwszego zeszytu serii: śmierć Cassandry, która została pozbawiona głowy przez terrorystów. Cały świat Adama Chamberleina obraca się w gruzy, a szokujące wydarzenie zdaje się niszczyć wszystko, w co wierzył. Decyduje się wyruszyć do Afryki, by odnaleźć zabójców swojej dziewczyny...

Mogłoby być ciekawie? Mogłoby, ale niestety nie jest. Spodziewałem się interesującej przemiany głównego bohatera, konfrontacji jego poglądów z otaczającym go światem oraz śledzenia tego, jak wzajemnie na siebie wpływają. Niby to wszystko tu jest, ale stanowi tylko pretekst do pokazania rzeczy, o jakich wspominałem już w recenzji It's a Bird..., komiksu tego samego autora z dużo lepszym scenariuszem: klubów dla gejów, skórzanych masek, cycków, transwestytów i tego, jak Adam Chamberlain niby chce, ale jednocześnie wcale nie chce zadupczyć. Niby jest kontrowersja, akcja, krew, seks, przemoc, poważna tematyka i humor, ale przedstawione w kompletnie nieinteresujący sposób. Tak jakby komuś zabrakło dobrych pomysłów i stwierdził: "Hej, umalujmy naszego prawiczka i poślijmy go do klubu dla gejów, gdzie mogą znajdować się ludzie, którzy zamordowali jego dziewczynę, a w środku niech obmaca go gruby, wąsaty, ubrany w lateks homoseksualista z własną salą tortur w piwnicy". Napisałem to już wcześniej, teraz mogę tylko powtórzyć: w Kaznodziei Garth Ennis potrafił szokować i budzić szczery niesmak, a jednocześnie robić to tak, że czytelnik pozostawał zachwycony (w każdym razie częściej niż rzadziej); tymczasem w American Virgin wszystkie te rzeczy pokazują, że sama kontrowersja nie wystarczy, bo szokować też trzeba umieć, a niesmak można budzić w paradoksalnie dobrym stylu.

O rysunkach też nie mogę napisać niczego dobrego - nie podobają mi się. Bywa, że prostota działa na korzyść komiksu, ale nie tutaj. Jest jakoś tak zbyt cukierkowo, miło i przyjemnie; mam skojarzenia z opowieścią obrazkową, która mogłaby zostać opublikowana w jakimś kiepskim magazynie dla młodzieży, z takimi ilustracjami, żeby nieprzyzwyczajeni do komiksowego medium czytelnicy nie poczuli się zagubieni i dostali coś łatwego w odbiorze. Krótko mówiąc, nie będę rozglądał się za kolejnymi pracami Becky Cloonan - seria Americac Virgin skutecznie zniechęciła mnie do dalszych poszukiwań.

Nie dziwię się, że opowieść zakończyła swój żywot wcześniej, niż planowali sami twórcy. Było kilka dobrych i całkiem niezłych momentów, ale przeważyła kaszanka, kiepskie pomysły i nieciekawi bohaterowie. Ani to zabawne, ani - mimo szczerych chęci scenarzysty - szokujące. Zawiodłem się tym bardziej, że mam do czynienia z pozycją ze stajni Vertigo. Niestety, nawet w tak dobrej (właściwie mojej ulubionej) stajni można wdepnąć w nieposprzątane łajno.

Do ewentualnych komentujących: jeśli chcecie skomentować powyższy tekst, w miarę możliwości zróbcie to tutaj, nie na forach czy Facebooku. Dzięki temu to, co napiszecie (i być może wynikająca z tego ciekawa dyskusja), pozostanie u źródła zamiast przepadać gdzieś w odmętach Internetu. Z góry dziękuję. 

tekst: Michał Misztal, recenzja napisana w maju 2009 roku

piątek, 5 marca 2010

It's a Bird... [Steven T. Seagle & Teddy Kristiansen] [recenzja]

Brak komentarzy:
Swego czasu dotarła do mnie opinia, że It's a Bird... to "najlepszy komiks o Supermanie bez udziału samego Supermana", ale tak naprawdę do przeczytania tej historii zachęciły mnie dwa hasła: Vertigo oraz Teddy Kristiansen. Moja fascynacja wydawnictwem na literę V jak Vendetta jest zauważalna chyba dla każdej osoby, która nie zagląda tutaj od wczoraj, natomiast ilustracje Kristiansena są dla mnie czymś wyjątkowym odkąd ujrzałem je po raz pierwszy w zaprezentowanym jeszcze przez TM-Semic Batmanie Black and White (Wydanie Specjalne 2/97 - hej, to już 13 lat, a pamiętam jak dziś mój powrót ze szkoły, w czasie którego nie mogłem oderwać się od lektury nawet mimo faktu, że zaczęło padać... do teraz widać ślady wielkich kropel deszczu na kartkach). Kojarzycie tę historię ze Świętym Mikołajem? Mieliśmy wtedy po 11 lat i niektórzy koledzy pytali "Po co rysować takie brzydkie postacie, skoro można ładniej, bardziej szczegółowo i w ogóle lepiej?", ale mi styl Kristiansena od razu przypadł do gustu. Jeden z tych gości, którzy nawet nie muszą podpisywać swoich prac, bo i tak na pierwszy rzut oka wiadomo, kto jest autorem. It's a Bird... nie zawodzi pod względem wizualnym, komiks jest narysowany tak, jak oczekiwałem po zapoznaniu się z nazwiskiem ilustratora. Jest brzydko, szkicowo, chłodno (głównie dzięki kolorystyce) i bardzo "Vertigowsko" (wyraz ten w moim słowniku jest najczęściej synonimem słowa "popieprzony"). Krótko mówiąc - podoba mnie się to, choć dla wielu może być nieprzystępne. Chwalmy prace Kristiansena i uważajmy się za elytę.

Jeśli chodzi o autora scenariusza, przed lekturą od razu skojarzyłem go z "tym gościem od American Virgin" (miałem nawet recenzować tę przedwcześnie zakończoną serię, ale im więcej czasu mija, tym mniej zaprezentowanych w niej wydarzeń pamiętam, a niestety nie była na tyle dobra, żeby chciało mi się do niej wracać), co niekoniecznie było czynnikiem zachęcającym. Tamten komiks miał swoje dobre momenty, ale kojarzył mi się przede wszystkim ze zbędnymi przegięciami - w Kaznodziei Garth Ennis potrafił szokować i budzić szczery niesmak, a jednocześnie robić to tak, że czytelnik pozostawał zachwycony (w każdym razie częściej niż rzadziej), za to w American Virgin te wszystkie gejowskie kluby, transwestyci i podobne rzeczy pokazywały, że sama kontrowersja nie wystarczy, bo szokować też trzeba umieć, a niesmak można budzić w paradoksalnie dobrym stylu. Tamta pozycja nie powalała na kolana, ale na szczęście w It's a Bird... mamy do czynienia z zupełnie inną konwencją, bez skórzanych masek i gwałtem analnym czającym się w piwnicach pełnych dziwnych urządzeń. Zilustrowana przez Kristiansena historia to raczej spokojna i bardzo dobrze skonstruowana obyczajówka, poruszająca jednak dużo bardziej niż to, że jakiś chłopiec jest virgin, chociaż wolałby już nie być, ale nie pozwala mu na to jego religia i rodzina.

Główny bohater It's a Bird... to Steve, prywatnie niezwykle zamknięty w sobie człowiek, a zawodowo scenarzysta komiksowy, który właśnie dostał propozycję pisania przygód Supermana. Marzenie wielu konkurentów jest jednak czymś, z czym autor nie potrafi i przede wszystkim nie za bardzo chce się zmierzyć; standardowo uważa Człowieka ze Stali za zbyt sztampową postać, o której nie da się opowiedzieć niczego ciekawego. W końcu jakie problemy może mieć osoba, która jest nadludzko silna, lata, ma rentgenowski wzrok i tysiąc innych umiejętności, a przede wszystkim nie choruje, czego nie można powiedzieć o rodzinie Steve'a - kiedy był mały, jego babcia zmarła w wyniku pląsawicy Huntingtona, choroby genetycznej, która być może jest i jego przypadłością. Strach przed jej skutkami oraz to, że ojciec głównego bohatera nie pojawiał się w domu od kilku dni sprawia, że brakuje mu czasu i ochoty na zajmowanie się przygodami Supermana. Musi najpierw rozwiązać swoje własne problemy (jednocześnie analizując wszelkie cechy komiksowego superbohatera, o którym ma pisać), dogadać się z bliskimi i odnaleźć zaginionego rodzica. Czeka go podróż, która zmieni jego podejście do życia oraz sztampowości Człowieka ze Stali.

Ciekawa fabuła, wiarygodne i dobrze skonstruowane postacie, wciągająca narracja (momenty, w których Steve w trakcie konwersacji z jakąś postacią odwraca się komentuje zaistniałą sytuację zwracając się bezpośrednio do czytelnika to jeden z ciekawszych smaczków) oraz ilustracje Kristiansena czynią z It's a Bird... coś, z czym na pewno warto się zapoznać.
stat4u