Na początku zapowiadało się interesująco: logo Vertigo i ciekawa, dość nietypowa historia Adama Chamberlaina propagującego wstrzemięźliwość seksualną przed ślubem. Główny bohater przemawia do tłumów, zachęcając ludzi, by poszli jego śladem i wybrali czystość. Sam Bóg przemówił do niego i stwierdził, że dziewczyna Adama, Cassandra (należąca do Korpusu Pokoju i obecnie przebywająca w Afryce) jest jedyną kobietą, z którą może być, a on będzie czekał na nią choćby całą wieczność. Kiedy schodzi ze sceny, poznajemy resztę rodziny amerykańskiego prawiczka, niestety nie tak doskonałą, jak on, jednak najgorszym momentem i punktem wyjścia całej serii jest to, co główny bohater ujrzy w telewizji pod koniec pierwszego zeszytu serii: śmierć Cassandry, która została pozbawiona głowy przez terrorystów. Cały świat Adama Chamberleina obraca się w gruzy, a szokujące wydarzenie zdaje się niszczyć wszystko, w co wierzył. Decyduje się wyruszyć do Afryki, by odnaleźć zabójców swojej dziewczyny...
Mogłoby być ciekawie? Mogłoby, ale niestety nie jest. Spodziewałem się interesującej przemiany głównego bohatera, konfrontacji jego poglądów z otaczającym go światem oraz śledzenia tego, jak wzajemnie na siebie wpływają. Niby to wszystko tu jest, ale stanowi tylko pretekst do pokazania rzeczy, o jakich wspominałem już w recenzji It's a Bird..., komiksu tego samego autora z dużo lepszym scenariuszem: klubów dla gejów, skórzanych masek, cycków, transwestytów i tego, jak Adam Chamberlain niby chce, ale jednocześnie wcale nie chce zadupczyć. Niby jest kontrowersja, akcja, krew, seks, przemoc, poważna tematyka i humor, ale przedstawione w kompletnie nieinteresujący sposób. Tak jakby komuś zabrakło dobrych pomysłów i stwierdził: "Hej, umalujmy naszego prawiczka i poślijmy go do klubu dla gejów, gdzie mogą znajdować się ludzie, którzy zamordowali jego dziewczynę, a w środku niech obmaca go gruby, wąsaty, ubrany w lateks homoseksualista z własną salą tortur w piwnicy". Napisałem to już wcześniej, teraz mogę tylko powtórzyć: w Kaznodziei Garth Ennis potrafił szokować i budzić szczery niesmak, a jednocześnie robić to tak, że czytelnik pozostawał zachwycony (w każdym razie częściej niż rzadziej); tymczasem w American Virgin wszystkie te rzeczy pokazują, że sama kontrowersja nie wystarczy, bo szokować też trzeba umieć, a niesmak można budzić w paradoksalnie dobrym stylu.
Mogłoby być ciekawie? Mogłoby, ale niestety nie jest. Spodziewałem się interesującej przemiany głównego bohatera, konfrontacji jego poglądów z otaczającym go światem oraz śledzenia tego, jak wzajemnie na siebie wpływają. Niby to wszystko tu jest, ale stanowi tylko pretekst do pokazania rzeczy, o jakich wspominałem już w recenzji It's a Bird..., komiksu tego samego autora z dużo lepszym scenariuszem: klubów dla gejów, skórzanych masek, cycków, transwestytów i tego, jak Adam Chamberlain niby chce, ale jednocześnie wcale nie chce zadupczyć. Niby jest kontrowersja, akcja, krew, seks, przemoc, poważna tematyka i humor, ale przedstawione w kompletnie nieinteresujący sposób. Tak jakby komuś zabrakło dobrych pomysłów i stwierdził: "Hej, umalujmy naszego prawiczka i poślijmy go do klubu dla gejów, gdzie mogą znajdować się ludzie, którzy zamordowali jego dziewczynę, a w środku niech obmaca go gruby, wąsaty, ubrany w lateks homoseksualista z własną salą tortur w piwnicy". Napisałem to już wcześniej, teraz mogę tylko powtórzyć: w Kaznodziei Garth Ennis potrafił szokować i budzić szczery niesmak, a jednocześnie robić to tak, że czytelnik pozostawał zachwycony (w każdym razie częściej niż rzadziej); tymczasem w American Virgin wszystkie te rzeczy pokazują, że sama kontrowersja nie wystarczy, bo szokować też trzeba umieć, a niesmak można budzić w paradoksalnie dobrym stylu.
O rysunkach też nie mogę napisać niczego dobrego - nie podobają mi się. Bywa, że prostota działa na korzyść komiksu, ale nie tutaj. Jest jakoś tak zbyt cukierkowo, miło i przyjemnie; mam skojarzenia z opowieścią obrazkową, która mogłaby zostać opublikowana w jakimś kiepskim magazynie dla młodzieży, z takimi ilustracjami, żeby nieprzyzwyczajeni do komiksowego medium czytelnicy nie poczuli się zagubieni i dostali coś łatwego w odbiorze. Krótko mówiąc, nie będę rozglądał się za kolejnymi pracami Becky Cloonan - seria Americac Virgin skutecznie zniechęciła mnie do dalszych poszukiwań.
Nie dziwię się, że opowieść zakończyła swój żywot wcześniej, niż planowali sami twórcy. Było kilka dobrych i całkiem niezłych momentów, ale przeważyła kaszanka, kiepskie pomysły i nieciekawi bohaterowie. Ani to zabawne, ani - mimo szczerych chęci scenarzysty - szokujące. Zawiodłem się tym bardziej, że mam do czynienia z pozycją ze stajni Vertigo. Niestety, nawet w tak dobrej (właściwie mojej ulubionej) stajni można wdepnąć w nieposprzątane łajno.
Do ewentualnych komentujących: jeśli chcecie skomentować powyższy tekst, w miarę możliwości zróbcie to tutaj, nie na forach czy Facebooku. Dzięki temu to, co napiszecie (i być może wynikająca z tego ciekawa dyskusja), pozostanie u źródła zamiast przepadać gdzieś w odmętach Internetu. Z góry dziękuję.
tekst: Michał Misztal, recenzja napisana w maju 2009 roku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz