Metody Marnowania Czasu: kultura gniewu
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kultura gniewu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kultura gniewu. Pokaż wszystkie posty

sobota, 25 stycznia 2025

Metody Marnowania Czasu #02(04)/2025 | Przeczytane, Pograne, Pooglądane #4 [podcast]

Brak komentarzy:

PRZECZYTANE📚📜 ▶️Dandadan, tom 1 [Yukinobu Tatsu] ▶️Produkt #24 ▶️Drużyna do zadań specjalnych [Marcin Mortka] POGRANE🎮🕹 ▶️Neverwinter Nights ▶️Cyberpunk 2077 POOGLĄDANE🎬📽️ ▶️Złoty kompas ▶️Superman - zwiastun [James Gunn]

niedziela, 26 marca 2023

Komiksowe Podsumowanie Tygodnia 13/23 (21): Armada, tomy 5-6 | Moriarty, tomy 5-6 | One Piece, tomy 13-14 | Tokyo Ghoul, tom 13 | Zrozumieć komiks

Brak komentarzy:

Komiksowe Podsumowanie Tygodnia, czyli kilka napisanych na szybko zdań o (nie zgadniecie) kilku przeczytanych przeze mnie ostatnio komiksach. Żadnych naukowych analiz, bo nie będę udawał, że umiem. Planowo co niedzielę o 10:00, życie zweryfikuje.

niedziela, 22 stycznia 2023

Komiksowe Podsumowanie Tygodnia 4/23 (12): Fungae | Jujutsu Kaisen, tomy 3-4 | Lastman, tom 7 | The Promised Neverland, tom 1 | Tokyo Ghoul, tomy 4-5

Brak komentarzy:

Komiksowe Podsumowanie Tygodnia, czyli kilka napisanych na szybko zdań o (nie zgadniecie) kilku przeczytanych przeze mnie ostatnio komiksach. Żadnych naukowych analiz, bo nie będę udawał, że umiem. Planowo co niedzielę o 10:00, życie zweryfikuje.

sobota, 25 stycznia 2020

Co tam czytam? #11: Human Target, Miesiąc miodowy na safari, Shadows Fall

Brak komentarzy:

Co tam czytam? to efekt chęci dzielenia się wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych, napisanych na szybko zdań, czasem o jednym tytule, czasem o kilku, o serii, albumie lub o pojedynczym zeszycie, tak często lub tak rzadko, jak będzie mi się chciało. Czyli pewnie rzadko.

niedziela, 8 września 2019

Zguba zębiełków [Tomasz Samojlik] [recenzja]

Brak komentarzy:

Zguba zębiełków to kolejny tom przygód ryjówki przeznaczenia, czyli Dobrzyka, oraz jego przyjaciół. Jeśli ktoś ma już za sobą lekturę wcześniejszych komiksów z tej serii, nie powinien być zaskoczony tym, co przygotował tutaj Tomasz Samojlik. W skrócie: raczej wiadomo, że będzie dobrze, bo autor ten zazwyczaj nie schodzi poniżej pewnego (wysokiego) poziomu. 

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Na szybko spisane 1980-2010 [Michał Śledziński] [recenzja]

Brak komentarzy:

Na finałową część trylogii Na szybko spisane Michała Śledzińskiego, jednego z bardziej znanych autorów komiksów w Polsce, przyszło nam czekać bardzo długo. Poprzednie tomy kupiłem jeszcze za czasów odwiedzania lokalnego sklepu z komiksami, który już od bardzo dawna nie istnieje. Tak naprawdę od kiedy poznałem pierwsze dwa epizody, w moim życiu zmieniło się właściwie wszystko i w jakiś sposób koresponduje to również z protagonistą tej ujmującej, quasi-autobiograficznej opowieści. Jednym z jej głównych tematów jest właśnie przemijanie i nostalgia, nawet jeśli bohater historii ma za sobą wiele przeżyć, za którymi najprawdopodobniej wcale nie tęskni – jak chyba każdy z nas. 

Większą część komiksów, jakie czytam, nawet tych lepszych od Na szybko spisane, łatwo rozłożyć na czynniki pierwsze: scenariusz, ilustracje, wydanie i tak dalej. Z albumem Śledzińskiego jest inaczej: dla mnie to po prostu wspomniana nostalgia w pigułce. Autor napisał całość z niesamowitą wrażliwością, a przeżycia wymyślonej przez niego postaci zawierają na tyle duży ładunek uniwersalności, że nawet jeśli ktoś nie ma podobnych wspomnień, z pewnością odniesie pewne wątki do wydarzeń z własnego życia. Ponadto komiks wypełniony jest pozornie mało istotnymi szczegółami, pozwalającymi czytelnikowi znaleźć punkty zaczepienia związane z tym, jak zapamiętał czasy, o których opowiada Śledziński. Mamy tu podwórkowe zabawy i osiedlowe wojny, rodzinne problemy i tragedie, ale także te szczęśliwsze chwile, pierwsze fascynacje płcią przeciwną, scenę komputerową lat 90., studia, czyli okres pomiędzy dzieciństwem a dorosłością i – w końcu, po tylu latach oczekiwania – dorosłość.

W przeciwieństwie do znanych do tej pory albumów, zawarte w wydaniu zbiorczym ostatnie odcinki nie przedstawiają już wydarzeń na przestrzeni dekad. Pokazują ten etap życia protagonisty, kiedy (choć czeka go jeszcze wiele) niektóre drzwi zostały już bezpowrotnie zamknięte, wybory zaś – dokonane. Teraz trzeba radzić sobie z konsekwencjami. Komiks przedstawia kilka kontrastów pomiędzy tym, co miało być, a tym, co jest. I znowu: jak wielu odbiorców znajdzie tu sytuacje czy emocje podobne do tych ze swojej codzienności? Pod tym względem Na szybko spisane to wspaniałe dzieło, bez analizowania jego poszczególnych części. Tak, scenariusz jak najbardziej się sprawdza. Rysunki – jeszcze jeden z wielu stylów, jakimi potrafi posługiwać się Śledziński – sprawiające wrażenie tworzonych naprędce szkiców (tak jakby również powstawały „na szybko”), budzą uznanie. Tyle że ten album to dla mnie wyjątkowa całość. Istnieją oczywiście komiksy lepsze, ale nawet one niekoniecznie będą w stanie trafiać prosto w moje serce tak, jak zrobił to niniejszy zapis przeżyć wymyślonej postaci w latach 1980-2010. Mam nieodparte wrażenie, że w głównym bohaterze serii jest odrobina każdego z nas, niezależnie od wieku osoby, która trzyma recenzowany album w rękach. 

Jako całość Na szybko spisane to rzecz, która mnie urzekła, natomiast czy warto było czekać tak długo na jej zakończenie (chociaż, kto wie, czy to naprawdę koniec…)? Uważam, że tak, choć zrozumiem, jeśli ktoś będzie miał inne zdanie. Przez tyle lat oczekiwania związane z tym tytułem nadzieje mogły urosnąć do takich rozmiarów, że czego by twórca Osiedla Swoboda nie zrobił, nie mógłby im sprostać. Może tak być, ale nie w moim wypadku. Są dzieła, których wady trudno wskazać komuś, kto czuje się z nimi emocjonalnie związany. Za sprawą talentu Śledzińskiego patrzę na jego komiks przez różowe okulary i nie dostrzegam niedociągnięć. Nie chcę ich widzieć, bo – choć nie mam z tym śmiesznym, łysawym człowieczkiem z okładki aż tak wiele wspólnego – Na szybko spisane niezaprzeczalnie jest w jakimś stopniu komiksem o mnie. I o Tobie. I… tak, o Tobie też.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie artPapieru

wtorek, 19 września 2017

Insekt [Sascha Hommer]

Brak komentarzy:
Recenzja napisana w listopadzie 2009 roku. Piszę w niej, że Insekt mnie nie oczarował, ale z perspektywy czasu zapamiętałem to zupełnie inaczej. Choć rzadko zdarza mi się wracać do przeczytanych komiksów, tutaj warto będzie zrobić wyjątek.

Insekt nie jest bynajmniej żadną nowością, to ja przeczytałem go ze sporym opóźnieniem. W przypadku tego komiksu sprawdza się jednak stary zwrot "lepiej późno niż wcale", bo historia Saschy Hommera stanowi wyjątkową pozycję na mojej półce. Nie jest to coś, co mną wstrząsnęło, Insekt mnie nie oczarował, ale jego wielką zaletą i siłą jest to, że ciężko porównać tę opowieść z jakąkolwiek inną. Po krótkim zastanowieniu się nie potrafię przypomnieć sobie czegokolwiek podobnego. Świat wykreowany przez Hommera na potrzebę tego komiksu sam w sobie może skłonić do sięgnięcia po wydawnictwo Kultury Gniewu, tak jak stało się to ze mną po przeczytaniu, w jakich realiach odbywa się akcja powieści Vertical Rafała Kosika.

czwartek, 15 grudnia 2016

Kościsko [Karol "KRL" Kalinowski] [recenzja]

Brak komentarzy:

Karol „KaeReL” Kalinowski bardzo długo kazał nam czekać na swój nowy autorski album. Kto nie pamięta świetnie przyjętej, w pełni zasłużenie chwalonej Łaumy? Kto nie pomyślał choć raz, że twórca tego formatu mógłby publikować swe dzieła o wiele częściej, bo posiada zarówno niesamowitą osobowość, którą przemyca do swoich komiksowych opowieści, jak i kreskę na światowym poziomie? I oto wreszcie jest: Kościsko

Tytuł najnowszego utworu Kalinowskiego to jednocześnie nazwa miasteczka, do którego przybywają główni bohaterowie: ojciec z synem. Jak nietrudno się domyślić, Kościsko nie jest zwykłym zakątkiem, zaś jego mieszkańcy niekoniecznie przypominają rezydentów innych miejscowości. Protagoniści zdają się tego nie zauważać, ale przecież sygnały, że „coś tu nie gra”, muszą w końcu do nich dotrzeć – tym bardziej, że samotnie wychowujący potomka mężczyzna również ma swoje tajemnice.

Jak to u KaeReLa bywa, w Kościsku jest zabawnie i strasznie zarazem. W twórczości tego artysty tkwi coś unikalnego, co wybrzmiewa w bardzo wielu, nieraz nawet najprostszych dialogach czy pomysłach narracyjnych, a mianowicie: specyficzna magia, którą umie się posługiwać chyba tylko sam autor. Niemal wszystko jest tu przesiąknięte czymś, co stawia ten komiks na granicy snu i jawy, dzięki pozornie nieistotnym elementom podnosząc Kościsko do rangi rewelacyjnej, choć nieco mrocznej historii obrazkowej dla dzieci. Ale także starsi czytelnicy znajdą w niej coś dla siebie, bo, podobnie jak Łauma (która z pewnością niejednokrotnie przypomni się czytelnikom w czasie lektury), najnowszy album Kalinowskiego posiada uniwersalną wymowę.

W tym miejscu wypada wspomnieć o niesamowitej oprawie wizualnej omawianego tytułu. Już lata temu KaeReL imponował sposobem operowania czernią i bielą, ale tu jako ilustrator przechodzi samego siebie. Kadry Kościska są po prostu przepiękne: klimatyczne, nieraz pełne szczegółów, często zapierające dech w piersiach; zabawne tam, gdzie trzeba, i niepokojące w odpowiednich momentach. Samą opowieść czyta się bardzo szybko, ale warto wracać do niej częściej, by napawać się urodą ilustracji.

Jeśli miałbym coś Kościsku zarzucić, to jedynie objętość albumu: komiks jest stanowczo zbyt krótki. Poszczególne wątki, choć ciekawe, wielokrotnie zdają się zaledwie zarysowane. Na szczęście Kalinowski twierdzi, że w jego dziele znalazło się wiele ukrytych zagadek i łamigłówek, zachęcając tym odbiorców do wielokrotnej lektury tomiku.

Minęło kilka lat, od kiedy ostatni raz trzymałem w rękach Łaumę, która podobała mi się trochę bardziej niż Kościsko. Może pamięć płata mi figle, może rzeczywiście po kolejnym przeczytaniu perypetii Dorotki stwierdziłbym to samo, niemniej Kościskiem i tak jestem oczarowany. KaeReLowi znowu się udało.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie artPapieru

czwartek, 1 grudnia 2016

To nie jest las dla starych wilków [Tomasz Samojlik] [recenzja]

Brak komentarzy:

Należy to powtarzać przy każdej możliwej okazji: Tomasz Samojlik tworzy świetne komiksy dla dzieci i dorosłych. Uniwersalne, interesujące, dobrze narysowane, z ciekawą fabułą, rozpoznawalną kreską autora i mogące uczyć (poprzez zabawę) czytelnika w każdym wieku. W swojej kategorii jest jednym z mistrzów, a w dodatku na spotkaniach widać, że Samojlik jest osobą skromną, przesympatyczną oraz pełną pasji. Wiem, że się powtarzam, ale podkreślę ponownie: należy robić to przy każdej możliwej okazji.

Tym razem autor, znany z trylogii Ryjówka Przeznaczenia czy albumu Bartnik Ignat i skarb puszczy przygotował To nie jest raj dla starych wilków – zbiór 18 krótkich opowieści obrazkowych. Możemy przeczytać w nim o tytułowym bohaterze komiksu, o konflikcie dzików z żubrem, poznać łasicę ninja, dowiedzieć się, jak zwierzęta reagują na fotopułapki, poznać stowarzyszenie wędrujących świstunek, dowiedzieć się o fraktalach i o wielu innych ciekawych rzeczach czy postaciach. Nie zabraknie też kilku starych znajomych, poznanych we wcześniejszych komiksach autora. Wszystko podane w typowej dla Samojlika formie, czyli dużo zabawnych scenek i bohaterów, z całością przeplataną wieloma interesującymi oraz nienachalnie przedstawionymi faktami. Tym razem na końcu nie ma charakterystycznych dla kilku innych albumów twórcy dłuższych tekstów związanych z tematami takimi jak zwyczaje zwierząt czy historia.

Czy w komiksie znalazło się coś nowego? Nie bardzo. Jeśli ktoś zna wcześniejsze dokonania autora Ostatniego żubra, poczuje się jak w domu i nie powinien być zawiedziony. Wydaje się, że Samojlik należy do grona tych, którzy dopracowali swoje komiksy jeśli nie do perfekcji, to bardzo blisko doskonałości, po czym sprawnie posługują się swoim stylem i nie jest to w ich wypadku grzechem. Taka formuła sprawdza się bardzo dobrze, aczkolwiek od kilkustronicowych opowieści Samojlika wolę jego dłuższe historie – bardziej angażują odbiorcę, zapadają w pamięć i z reguły są po prostu ciekawsze. Dla tych, którzy wiedzą, co potrafi, to i tak pozycja obowiązkowa, reszcie polecam zacząć na przykład od Ryjówki Przeznaczenia, zaś To nie jest las dla starych wilków przesunąć w okolice końca kolejki.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

Będziesz smażyć się w piekle [Krzysztof "Prosiak" Owedyk] [recenzja]

Brak komentarzy:

Na początek wypada wspomnieć o legendzie Krzysztofa „Prosiaka” Owedyka. Legendzie, która wyprzedza czasy wielu młodych twórców i czytelników komiksów, także niżej podpisanego. Prosiacki, Ósma czara, Ratboy i kilka innych tytułów na trwałe zapisały się w historii polskich opowieści obrazkowych. Status autora jest niepodważalny. Jakby tego było mało, wewnętrzna strona okładki recenzowanego tu albumu daje do zrozumienia, że ma on szansę zostać najgłośniejszym dziełem Prosiaka.

Będziesz smażyć się w piekle to historia metalowej grupy Deathstar, skupiająca się na relacjach między członkami zespołu, a konkretniej: ich problemach z charyzmatycznym liderem, Lordem Solo. Kiedy Tarantul zostaje nowym gitarzystą formacji, wydaje mu się, że spełniły się wszystkie jego marzenia. Nie dość, że wreszcie skończą się problemy finansowe rodziny, to w dodatku będzie grał w szeregach znanej na całym świecie ekipy, której muzykę uwielbia od samego początku jej istnienia. Szybko okazuje się jednak, że stosunki muzyków z Lordem Solo nie należą do najlepszych, a granie dla Deathstar może przysporzyć więcej problemów niż korzyści.

Niektórych zdziwi fakt, że Owedyk napisał „zwyczajną” historię. Owszem, o muzyce, z którą był związany od zawsze, ale jednak pozbawioną siły rażenia (typowej dla innych dzieł autora) oraz nawiązań do sfery polityki czy religii. Mimo wszystko jednak to dobrze, że Prosiak nie naśladuje tego, co znakomicie wychodziło mu już wcześniej. Scenariusz Będziesz smażyć się w piekle jest interesujący i dobrze skonstruowany; w albumie znajdziemy ciekawych, sumiennie rozpisanych bohaterów (może nie zostali szczegółowo scharakteryzowani, ale też nie o to chodziło; wystarczy, że są wiarygodni) oraz wciągające wątki.

Choć nie interesuje mnie muzyka, o której mówi recenzowany komiks, z niezwykłą łatwością dałem się uwieść opowieści, czasem kibicując, a czasem mając ochotę rozszarpać niektórych bohaterów. Jako całość album sprawdza się bardzo dobrze, niemniej trudno oprzeć się wrażeniu, że im dalej, tym mniej ciekawie. W pewnym momencie zaczyna robić się naprawdę dramatycznie; od rozdziału Useless (a raczej utworu, bo – zgodnie z zamysłem autora – każda część komiksu jest odpowiednikiem jednej kompozycji umieszczonej na winylowej płycie sygnowanej logiem Deathstar) aż do finału niektóre pomysły Owedyka na rozwiązanie wybranych wątków mogą wydawać się pójściem na łatwiznę i nieco rozczarowywać.

Nie zmienia to faktu, że Będziesz smażyć się w piekle to album bardzo udany. Owedyk przygotował zajmującą historię, zadbał o szczegóły (takie jak plakaty i okładki płyt Deathstar czy gwara, którą posługuje się perkusista grupy), z wachlarza swoich graficznych umiejętności tym razem wybierając umiarkowanie realistyczną oraz szczegółową kreskę – niemal wszystko tu gra, i to nie tylko dlatego, że komiks opowiada o muzykach.

Czy Będziesz smażyć się w piekle zostanie albumem legendarnym? Obawiam się, że nie – to już nie te czasy, nie ten rodzaj komiksu. Myślę jednak, iż zostanie uznany za kolejne ważne osiągnięcie Owedyka. Ważne także dlatego, że autor dał nam coś, czego być może nie wszyscy się po nim spodziewaliśmy. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie artPapieru

poniedziałek, 2 maja 2016

Niesłychane losy Ivana Kotowicza, tom 1 [Kajetan Kusina i Michał Ambrzykowski]

Brak komentarzy:

Nie wiem, czy na polskim komiksowym rynku rzeczywiście istnieje luka, którą, zgodnie ze słowami Kajetana Kusiny i Michała Ambrzykowskiego, autorów albumu Niesłychane losy Ivana Kotowicza, ma zapełnić ich wspólne dzieło. Jedno jest pewne: dobrego komiksu środka nigdy dość, bo to właśnie takie głównonurtowe historie powinny stanowić trzon tego medium. Nie ujmując niczego komiksom artystycznym, kto powiedział, że dobre, będące czystą rozrywką czytadło nie zasługuje na taką samą uwagę odbiorców, a jego twórcy, jeśli wykonali swoją pracę jak należy, na takie samo uznanie? Na pewno nie ja.

Na ostatniej stronie okładki albumu pojawia się termin weird fiction oraz tytuły należące do tego gatunku, a mianowicie Hellboy i Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Oczywiście już na samym początku trzeba zejść na ziemię i przyznać, że Niesłychane losy Ivana Kotowicza nie dorównują wyżej wymienionym seriom, ale czy ktoś oczekiwał, że będzie inaczej? Chyba nie. Ważniejsze jest natomiast coś innego: czy jest szansa, że począwszy od tego albumu powoli wyrasta u nas nasza własna, interesująca seria z grupy tych "dziwnych"?

Główny bohater to syn człowieka i kotki, trzeba bowiem wiedzieć, że w uniwersum stworzonym przez Kusinę zwierzęta żyją i współżyją razem z ludźmi, choć nie wszystkie – na przykład na jednym z kadrów można dostrzec "ludzkiego" kota dojącego krowę. To ciekawy i dość niecodzienny zabieg, a jest ich w tym komiksie trochę więcej. Zgodnie z zapowiedziami oraz, jak przypuszczam, oczekiwaniami czytelników, jest dziwnie, fikcja miesza się z historią, a fakty ze zjawiskami paranormalnymi, potworami oraz niesamowitymi wynalazkami.

Opowieść z tych "od zera do bohatera", o kocie z małej radzieckiej wsi, który rzecz jasna odegra niezwykle ważną rolę w dziejach świata, została zgrabnie napisana, choć po pierwszej części trudno jednoznacznie stwierdzić, czy na pewno należy do tych dobrych. Na razie wzbudziła zainteresowanie dalszym ciągiem, w dużym stopniu za sprawą kilku pozostawionych bez odpowiedzi pytań i unoszącej się nad kartkami komiksu aury tajemniczości. Głównie jednak za sprawą kreski. 

Album Niesłychane losy Ivana Kotowicza wygląda świetnie. Może nie jest to mistrzostwo świata, jednak już sama okładka sprawia, że chce się mieć ten komiks na półce, a w środku znalazło się jeszcze sporo więcej dobra. Dopracowane ilustracje, nastrojowa kolorystyka, dobrze oddana mimika postaci (zarówno tych ludzkich, jak i zwierzęcych), autentyczne i fikcyjne urządzenia, potwory z mackami (kto nie kocha potworów z mackami) – aż chce się oglądać kolejne kadry, a także wracać do poprzednich. Nie ukrywam, że liczę na jeszcze większe rozkręcenie się Ambrzykowskiego, ale jego praca już teraz jest godna podziwu. 

Mamy w takim razie fundament, nasze polskie komiksowe weird fiction z prawdziwego zdarzenia, które, mam nadzieję, dostarczy nam jeszcze większych wrażeń. Kajetan Kusina niewątpliwie potrafi pisać, brakuje mu tylko tego niekreślonego "czegoś", co zamknie mi usta, nie pozwoli kręcić nosem i marudzić, że nie, mimo wszystko nie jestem do końca przekonany. A jeśli rysownik znowu zrobi swoje, tylko jeszcze lepiej, będzie wspaniale. Na razie zdecydowanie warto sprawdzić. Jeśli ktoś lubi takie historie, tym bardziej, choć nie jest to koniecznością. Czekam na kontynuację. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

sobota, 23 kwietnia 2016

R.I.P. Best of 1985-2004 [Thmas Ott] [recenzja]

Brak komentarzy:

Gdyby ktoś nie był pewny, z jakim komiksem ma do czynienia, sięgając po najnowszy album Thomasa Otta, okładka R.I.P. Best of 1985-2004 wita go "uśmiechniętą" trupią czaszką. Czyli będzie raczej makabrycznie, choć kto wie, może i zabawnie. Nie ma natomiast wątpliwości, że wszystko będzie niesamowicie wyglądać. Nawet, jeśli ktoś nie zna twórczości autora takich albumów jak Exit czy Numer 73304-23-4153-6-96-8, szybko załapie, o co chodzi. Ott jaki jest, każdy widzi.

Zacznijmy od ilustracji: to linie wydrapywane na deskach pokrytych czarną farbą. Stylu Otta nie da się pomylić z pracami żadnego innego rysownika i choć biorąc do ręki każdy z jego albumów należy nastawić się na to samo, co wcześniej, wrażenia estetyczne płynące z przeglądania tych komiksów zamykają usta wszystkim, którzy mogliby narzekać na wtórność. Kadry w R.I.P. straszą, przygnębiają, są przytłaczające, brzydkie i straszne. Kunszt oraz konsekwencja, z jakimi autor kreuje kolejne strony swoich pokręconych opowieści zasługują na ogromny szacunek. Jest tyle historii obrazkowych nie dających możliwości wypowiedzenia się o ich warstwie graficznej, która po prostu jest i nic poza tym. Tutaj wygląda to zupełnie inaczej. 

Podobnie wygląda to ze scenariuszami Otta. Best of 1985-2004 to zbiór dziewiętnastu (niestety tylko w niewielkiej części premierowych) krótkich opowieści, połączonych makabrycznymi motywami oraz towarzyszącym lekturze uczuciem niepokoju. Owszem, bywa i zabawnie, jednak jest to humor czarny jak farba, na tle której powstają ilustracje tego autora. Nie są to wyłącznie horrory: twórca sięga także po inne gatunki lub wplata w swoje komiksy elementy na przykład kryminału czy science fiction, ale trzeba zauważyć, że zawsze jest to niemal dokładnie to samo danie, serwowane tylko w trochę inny sposób.

Ott jest oryginalny względem większości innych autorów opowieści obrazkowych i wtórny względem samego siebie. Z góry wiadomo, że każdy z jego krótkich komiksów najprawdopodobniej skończy się groteskowo, przygnębiająco i/lub makabrycznie. Ott jest przewidywalny. Jego albumy zawsze wyglądają identycznie. Jednocześnie Ott jest tak niesamowity, że aż chce się sięgać po kolejne tomy jego chorej twórczości. Ott jest świetny, co z tego, że jego historie to zawsze sprawdzona formuła i być może niewiele więcej. Tutaj nie potrzeba niczego innego i niczego nie brakuje.

Ott jaki jest, każdy widzi, ale czy to źle? Ależ skąd!

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

poniedziałek, 15 lutego 2016

Co tam czytam? [8] (Yorgi)

Brak komentarzy:
Wracamy do jednego z moich starszych pomysłów. Co tam czytam? to efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych, napisanych na szybko zdań, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii, albumie lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.


Miałem dostać dwa najnowsze tomy Yorgiego do recenzji, ale odmówiłem - za bardzo się bałem. Cytując komentarz Maćka Pałki pod moją recenzją The Filth Morrisona i Westona: "Zdrowo pojebany komiks. Nic nie zrozumiałem, ale jestem zachwycony". Miałem podobnie po lekturze dwóch pierwszych odcinków, które czytałem na początku 2012 roku. W scenariuszu Rzontkowskiego czuło się szaleństwo (czy była w nim jakaś metoda, jeszcze nie mogłem wyczuć), zmieszanie świata realnego ze snami, ducha Philipa K. Dicka i literatury science fiction z dawnych lat, zaś całość została świetnie zilustrowana przez Jerzego Ozgę. Byłem usatysfakcjonowany i bardzo zdezorientowany, a potem wszystko ucichło i tak jakoś całkiem zapomniałem o tej serii. Wydawało mi się po prostu, że to już koniec. Kolejne dwa epizody ukazały się dopiero niedawno i... nadal jest świetnie, chociaż nie napiszę, że przestałem się bać. Czytelnik dostaje (choć kto wie, może tylko pozornie) wiele odpowiedzi, ale historia wcale nie jest przez to mniej zakręcona. Nie uznaję tego jednak za wadę, tak jak i tego, że fabuła zostaje właściwie odwrócona do góry nogami (zastanawiam się, czy planowano taki przebieg wydarzeń od samego początku, czy może "tak jakoś wyszło" w trakcie przerwy pomiędzy najnowszymi a poprzednimi częściami) - uwierzcie, warto przeczytać tę opowieść łączącą w sobie PRL, kosmitów, rozmowy Lema ze wspomnianym Philipem K. Dickiem, Pewexy, sowieckie urządzenia hipnotyzujące i jeszcze wiele innych, na pierwszy rzut oka niemożliwych do złożenia w sensowną całość pomysłów. Pod koniec Sądu ostatecznego, czwartej, do tej pory ostatniej części, jak zwykle zapowiedziano kolejną - trzymam kciuki, żeby utrzymała dotychczasowi poziom cyklu i żebym znowu nie musiał czekać na nią tak długo jak na Komiks, którego nie było. Lektura obowiązowa.

sobota, 21 listopada 2015

Toshiro [Jai Nitz & Janusz Pawlak] [recenzja]

Brak komentarzy:

Choć Janusz Pawlak, swego czasu tworzący pod pseudonimem Clarence Weatherspoon, pojawiał się na łamach słynnego Produktu pośród bardzo wielu mocnych nazwisk, jestem pewny, że przez spore grono czytelników to właśnie on będzie wymieniany w czołówce związanych z magazynem autorów. I trudno byłoby znaleźć argumenty świadczące o tym, że nie zasłużył na taką pozycję. Kto pamięta Produkt, musi pamiętać też serię Josephine oraz nieodżałowane do dzisiaj 9 mm. Później były jeszcze albumy i występy w zinach, ale w końcu Clarence zniknął na długie lata, pozornie już na stałe, by powrócić z Toshiro, mechanicznym samurajem, którego przygody wydaje w Stanach Zjednoczonych Dark Horse. Czy jest to powrót w wielkim stylu?

Poza (niewątpliwie) rysowaniem, Pawlakowi zawsze doskonale wychodziło jedno: kreowanie interesujących, niecodziennych światów, do których wrzucał odbiorcę w taki sposób, że czytelnik natychmiast zaczynał traktować ten świat jak swój – nawet, jeżeli nie do końca rozumiał rządzące nim zasady. Konstrukcja historii wymagała tego, by w celu ogarnięcia tych zasad uznać to, co znajduje się w kadrach za obce, ale jednocześnie całkowicie naturalne i po prostu płynąć z prądem.

Podobnie wygląda to w Toshiro. Czego tu nie ma: wiktoriańska, choć nie do końca znana z lekcji historii Anglia, tytułowy samuraj, zombie, steampunk, macki śmiertelnie niebezpiecznych, w niewielkim stopniu zbadanych meduz... i nawet jeżeli po przeczytaniu albumu wciąż nie dostaje się odpowiedzi na wszystkie pytania, najważniejsze jest to, że u Pawlaka i pomagającego mu przy scenariuszu Jaia Nitza ta pozornie losowa papka tworzy świetnie zgraną, intrygującą całość. Po latach znowu czuć tę specyficzną atmosferę opowieści Weatherspoona. 

Nie zawodzi również oprawa graficzna komiksu; kwestią indywidualnych preferencji jest to, czy ktoś będzie wolał kreskę Pawlaka w kolorze, czy w czerni i bieli. Tutaj dostaliśmy tę pierwszą wersję i trzeba przyznać, że mroczne barwy w połączeniu z wydarzeniami rozgrywającymi się bardzo często w małych, zatłoczonych pomieszczeniach, świetnie potęgują towarzyszące lekturze poczucie niepokoju i duszności. 

Toshiro to czytadło. Po napisaniu tego zdania coś mnie tknęło i sprawdziłem w słowniku, co właściwie znaczy to, dość często używane przeze mnie (a może jednak bezmyślnie?) słowo. Jest to "książka, którą się łatwo, przyjemnie czyta, ale o niewielkiej wartości literackiej". Można dyskutować o tym, czym jest "wartość literacka", tylko właściwie po co? Niech każdy ukuje sobie własną definicję, ale jaka by ona nie była, z pewnością warto przeczytać album Pawlaka i Nitza. Nawet jeśli to faktycznie czytadło, Toshiro jest czytadłem z górnej półki. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

czwartek, 15 października 2015

Powrót Rzęsorka [Tomasz Samojlik] [recenzja]

Brak komentarzy:

Tomasz Samojlik to ktoś, kogo zdjęcie powinno znaleźć się obok definicji terminu człowiek sukcesu. Na pewno nie dotarła do mnie całość jego twórczości, ale wszystkie jego utwory, jakie trafiły w moje ręce, właściwie zawsze spełniały wszystkie oczekiwania lub (w przypadku krótszych opowieści, choćby tych z magazynu Biceps) robiły to, co powinny robić kilkuplanszowe historyjki: wywoływały uśmiech i wyróżniały się z tłumu innych podobnych komiksów. A jeśli jeszcze do tego miało się okazję wysłuchać na żywo, jak autor opowiada o swojej twórczości, jedyną słuszną reakcją była chęć regularnego dawania mu swoich pieniędzy w zamian za kolejne albumy.

Powrót Rzęsorka jest trzecim tomem serii Ryjówka Przeznaczenia. Część druga, zatytułowana Norka Zagłady, nie wprowadzała wielu zmian w stosunku do pierwszej. I nie musiała. Samojlik wydaje się twórcą kompletnym, który może co najwyżej wpaść na ciekawy pomysł związany z fabułą, ale jeśli chodzi o warsztat, zarówno rysunkowy, jak i o sposób opowiadania historii, nie potrzebuje niczego ulepszać. Obie te rzeczy wychodzą mu znakomicie. Z tego powodu finał trylogii nie zaskakuje. To rozbudowanie kilku dobrze znanych czytelnikom postaci, wprowadzenie paru nowych, a także kolejny przeciwnik, z którym zmierzy się Dobrzyk i jego drużyna: wywołany przez bezmyślnego człowieka pożar. Jest i oczywiście przepowiednia, tym razem niezbyt atrakcyjna dla jednej z ryjówek... 

Aż chciałoby się wspomnieć dla zasady czy równowagi o kilku rzeczach, które tu nie grają, które mogłyby być lepsze. Pewnie po dłuższym zastanowieniu coś by się nawet znalazło, ale nie jest to w żaden sposób odczuwalne w czasie lektury. Ten komiks po prostu nie potrzebuje lepszej kreski czy na przykład bardziej rozbudowanego scenariusza. Owszem, niektóre żarty mogę nie bawić, ktoś mógł oczekiwać więcej, dla kogoś ważne były nawiązania do innych znanych utworów, którym autor tym razem nie poświęcił aż takiej uwagi, ale są to wyłącznie rzeczy będące kwestią gustu; choć Powrót Rzęsorka nie jest przebłyskiem geniuszu, nie potrafię wytknąć temu albumowi czegoś, co niezaprzeczalnie byłoby jego rażącą wadą. 

Ostatnio ktoś z moich znajomych wspomniał, że już nikt nie robi takich komiksów dla dzieci jak Christa czy Baranowski. Stwierdziłem, nie do końca przemyślawszy swoją wypowiedź, że jest Tomasz Samojlik. W rozmowie uczestniczył też alkohol. W odpowiedzi usłyszałem, że to całkiem inne rzeczy. Oczywiście, że tak, jednak wierzę, że jeśli w dalekiej przyszłości będziemy wspominać o najważniejszych autorach komiksów dla dzieci obecnej dekady, nazwisko twórcy Ryjówki Przeznaczenia będzie w takich zestawieniach padać za każdym razem. I zawsze w czołówce. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

poniedziałek, 6 października 2014

Ostatni żubr [Tomasz Samojlik] [recenzja]

Brak komentarzy:

Jeśli ktoś zetknął się z innym albumami Tomasza Samojlika zanim sięgnął po niniejsze wydanie Ostatniego żubra, w czasie lektury tej historii poczuje się jak w domu. Ta sama kreska, podobne pomysły na scenariusze, identyczne podejście do tematu i zbiór ciekawostek na końcu komiksu. Niezależnie od tego, po którą z pozycji tego autora sięgnie się w pierwszej kolejności, można być usatysfakcjonowanym albo odnieść wrażenie, że Samojlik stoi w miejscu, a wręcz przestał się rozwijać – ale może już wcale nie musi? 

Tak jak w przypadku Bartnika Ignata i skarbu puszczy, w obsadzie Ostatniego żubra znalazło się sporo miejsca dla ludzi, choć ma się rozumieć, że ważną rolę odgrywają tu także zwierzęta. Miejscem akcji opowieści Samojlika jest ponownie Puszcza Białowieska, zaś głównym bohaterem tytułowy mały żubr niemający nawet imienia. Chociaż jeszcze o tym nie wie, to na jego barkach będzie spoczywał los całej puszczy, i bardzo dużo zależy od tego, czy uda mu się przeżyć. Póki co usiłuje dotrzeć do Serca Lasu, o którym usłyszał od mamy. W międzyczasie jedni ludzie chcą się go za wszelką cenę pozbyć, a inni próbują go uratować. 

To jeszcze jeden album, w którym autor łączy prostą, wyrazistą kreskę z zabawnym, pouczającym i niezwykle uniwersalnym scenariuszem. Przygody ostatniego żubra mogą śledzić z zainteresowaniem zarówno młodsi, jak i starsi odbiorcy. Tyczy się to również informacji o historii oraz mieszkańcach Puszczy Białowieskiej zamieszczonych na końcu albumu. Samojlik zaprzecza tezie, że jeśli coś jest dla wszystkich, to tak naprawdę jest dla nikogo. 

Zapoznawanie się z kolejnymi albumami twórcy Ryjówki przeznaczenia kojarzy się z lekturą nowych tomów Fistaszków Schulza – co prawda poza kilkoma nowymi wątkami powiewu świeżości tu nie uświadczymy, ale dzieło nie traci przez to na jakości. Wygląda na to, że Tomasz Samojlik już jakiś czas temu znalazł swój sprawdzony sposób na robienie komiksów i zamierza się go trzymać. Być może mógłby osiągnąć jeszcze więcej, ale nie zmienia to faktu, że jego albumom – nowszym czy starszym – nie można niczego poważnego zarzucić. Jeśli nawet pojawiają się w nich jakieś niedoróbki, to po lekturze żadna z nich nie pozostaje w pamięci, za to masa pozytywnych wrażeń – jak najbardziej.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Booklips

wtorek, 6 sierpnia 2013

Czerwony Pingwin musi umrzeć!, część 1 [Michał Śledziński] [recenzja]

Brak komentarzy:
Michał Śledziński to twórca, którego chyba nie trzeba przedstawiać polskim czytelnikom komiksów i raczej nie będę specjalnie oryginalny, jeśli wyrażę opinię, że to jeden z najważniejszych i najciekawszych autorów na naszym rynku. Ma on na swoim koncie osiągnięcia tak ważne, jak redagowanie magazynu „Produkt” czy stworzenie kultowej serii „Osiedle Swoboda”. Wiele z jego historii weszło do kanonu rodzimych opowieści obrazkowych, aczkolwiek w ciągu ostatnich lat „Śledziu” nie rozpieszczał odbiorców pod względem ilości wydawanych albumów. Choć zapewne wielu czytelników (włącznie ze mną) nadal czeka na finał „Na szybko spisane”, póki co autor zaproponował nam coś z zupełnie innej beczki: pierwszą część czysto rozrywkowego cyklu „Czerwony Pingwin musi umrzeć!”. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]

środa, 31 lipca 2013

Norka zagłady [Tomasz Samojlik] [recenzja]

Brak komentarzy:
Norka zagłady, kontynuacja mającej premierę w 2012 roku Ryjówki przeznaczenia, to jednoczesne rozpoczęcie publikowania przez Kulturę Gniewu komiksów dla dzieci pod szyldem Krótkie Gatki. Zmiana wydawcy (poprzednim był Instytut Biologii Ssaków Polskiej Akademii Nauk) nie wpłynęła na znany z poprzedniej części standard samego wydania, czytelnik ponownie dostaje twardą oprawę, dobry papier i świetną okładkę zapraszającą do zapoznania się z opowieścią Tomasza Samojlika. W tej kwestii niewiele się zmieniło i, prawdę mówiąc, sama Norka zagłady również nie oferuje zbyt wielu zmian, a jak najkrótsze streszczenie tej historii dałoby się zamknąć w stwierdzeniu „więcej tego samego”. Ale czy to źle? [więcej na stronie Gildii Komiksu]

wtorek, 2 lipca 2013

Zaduszki [Rutu Modan] [recenzja]

Brak komentarzy:
Do dziś pamiętam pochwały, jakich naczytałem się o „Ranach wylotowych” Rutu Modan jeszcze przed lekturą samego komiksu i jak bardzo wszystkie obietnice niesamowitych przeżyć nastawiły mnie na wielkie arcydzieło. Nie zmienia to faktu, że poprzednia opowieść autorki „Zaduszek” była (tylko i aż) bardzo dobra. Muszę przyznać, że historia poszukiwania ojca przez Kobiego Franco zawiera jedno z najlepszych zakończeń, jakie mogę sobie wyobrazić, przez co z perspektywy czasu mam o wiele lepszą opinię na temat tego dzieła. Tymczasem niedawno ukazała się w Polsce kolejna pozycja napisana i narysowana przez Rutu Modan, w dodatku z miejscem akcji ulokowanym w naszym kraju, nie mówiąc już o udziale kilku polskich bohaterów. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]

wtorek, 9 kwietnia 2013

Pjongjang [Guy Delisle] [recenzja]

4 komentarze:
Nawet gdyby niedawne groźby ze strony Korei Północnej oraz prawdopodobieństwo wojny z jej południowym sąsiadem w ogóle nie miały miejsca, "Pjongjang" i tak byłby komiksem ważnym i wartym wznowienia. Guy Delisle z właściwym sobie niesamowitym zmysłem obserwacji przedstawia kraj tak absurdalny, że aż czasami chciałoby się oskarżyć autora o wymyślanie kolejnych niedorzeczności wyłącznie na potrzeby swojej historii. Już po kilku stronach nikogo nie powinien dziwić fakt, że lekturą zabraną przez niego w podróż jest "Rok 1984". W kraju rządzonym przez Kim Dzong Ila może i nie ma teleekranów pozwalających na zaglądanie obywatelom do mieszkań, może nie działa Policja Myśli, jednak poza tym różnic między północnokoreańską rzeczywistością a słynną powieścią Orwella jest naprawdę niewiele. [więcej na stronie Alei Komiksu]

stat4u