Wygląda na to, że komiksy Jasona Aarona zagościły w Polsce na dobre, z czego można się tylko cieszyć. Mamy już Skalp (a właściwie dopiero początek tej genialnej serii), pierwszy tom Bękartów z Południa, jak również coś dla fanów formacji X-Men i miłośników Gwiezdnych Wojen. Przyznam, że jeszcze nie poznałem superbohaterskiego oraz „kosmicznego” oblicza tego scenarzysty, znam natomiast dwa pierwsze z wymienionych tytułów, co w zupełności wystarcza, bym uwielbiał styl tego amerykańskiego autora. Narysowana przez (pamiętanego jeszcze z czasów TM-Semic) Rona Garneya miniseria Ludzie gniewu to propozycja bliższa Skalpowi oraz Bękartom…, czyli kolejna mroczna historia wypełniona czarnymi charakterami. Biorę, że tak powiem, w ciemno.
Głównym bohaterem komiksu jest Ira Rath – płatny morderca z rodziny, którą najwyraźniej przeklęto (zaś jej przeszłość nawiązuje do prawdziwych wydarzeń z życia przodków samego Aarona). Profesja Iry wskazuje na to, że nie jest on zbyt miłym człowiekiem, jednak te słowa nie oddają w pełni jego charakteru. Jedną z pierwszych scen w albumie, rozgrywającą się w bagiennej scenerii, jest pozbawiona skrupułów egzekucja pewnego małżeństwa. Po dokonanym morderstwie Rath wraca do samochodu swoich ofiar i zauważa na tylnym siedzeniu niemowlę, o którym „prawie zapomniał”. Chwilę później wrzuca je do bagna, spokojnie czekając, aż dziecko przestanie wydawać z siebie jakiekolwiek dźwięki. Kiedy zimnokrwisty „cyngiel” dostaje zlecenie zabicia bliskiej swemu sercu osoby, scenariusz wydarzeń wydaje się oczywisty. Ale czy na pewno?
Jason Aaron potrafi pisać tak, że nawet po przeczytaniu kilkuset epatujących przemocą komiksów, brutalność jego historii nadal potrafi wzbudzać bardzo silne emocje. Ludzie gniewu nie oferują przyjemnej rozrywki. Chwilami są o wiele mroczniejsi niż Skalp, chociaż muszę podkreślić, że nie chodzi o wydźwięk całości, a o kilka pojedynczych scen. Może opowieść staje się od pewnego momentu dość przewidywalna, może bohaterowie (zwłaszcza nieco zbyt papierowy protagonista) są pozbawieni tej charakterystycznej dla komiksów Amerykanina niejednoznaczności, wciąż jednak recenzowany utwór czyta się naprawdę dobrze – o ile wypada tak napisać o historii, w której niemowlęta są topione na bagnach. Nie jest to szczytowe osiągnięcie twórcy Skalpu, ale na pewno solidny, stojący na własnych nogach tytuł.
Ron Garney co prawda nie stworzył tu czegoś niesamowitego, jednak pod względem graficznym album prezentuje się równie mocno jak scenariusz. Zresztą, po średnio przystępnych rysownikach, jakim zdarzało się wcześniej ilustrować komiksy Aarona (R.M. Guéra był rewelacyjny, chociaż trudny w odbiorze; Jason Latour w Bękartach z Południa też nie posługiwał się tradycyjną kreską), miło jest popatrzeć na precyzyjne rzemiosło z klasą.
Z radością stwierdzam, że do tego rodzaju opowieści pasuje również taka forma. Polskie wydanie Ludzi gniewu to właściwie standard – twarda oprawa, kilka dobrych, alternatywnych okładek znanych artystów, szkice. Niemal wszystko jest takie, jak należy, zgrzytnąłem tylko zębami, kiedy Ira Rath w rozmowie z lekarzem (mężczyzną) stwierdza: „Oboje wiemy”, ale to szczegół. Sam komiks jest jak najbardziej godny polecenia. Nie trzyma w napięciu do końca (piąty zeszyt odrobinę rozczarowuje), ale całość zdecydowanie się broni. To Aaron w bardzo dobrej, choć nie szczytowej formie, w dodatku wspierany przez zacnego ilustratora. Warto.
tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie artPapieru
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz