Metody Marnowania Czasu: mucha comics
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mucha comics. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mucha comics. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 11 lipca 2023

Komiksowe Podsumowanie Tygodnia 28/2023 (36): Ćma #3 | Pasożyt, tom 8 | Twarz | Wiele śmierci Laili Starr | Zew nocy, tom 2

Brak komentarzy:

Komiksowe Podsumowanie Tygodnia, czyli kilka napisanych na szybko zdań o (nie zgadniecie) kilku przeczytanych przeze mnie ostatnio komiksach. Żadnych naukowych analiz, bo nie będę udawał, że umiem.

Podsumowanie na tyle słów lub zdań to g... nie podsumowanie, to samo można było napisać w krótkich słowach, przeczytałem, podobało mi się lub nie i tyle, a jak chcesz się uzewnętrznić to napisz porządna recenzje i tyle(Pan Rafał, grupa Komiksy bez granic)

Planowo co niedzielę o 10:00, życie zweryfikuje.

sobota, 6 stycznia 2018

Alias, tom 2 [Brian Michael Bendis & Michael Gaydos] [recenzja]

Brak komentarzy:

Jessica Jones powraca. Jeśli komuś podobał się poprzedni tom serii Alias, nabycie kolejnego będzie dla niego jedynie formalnością. A mam nadzieję, że zadowolonych czytelników nie brakuje, bo cykl Briana Michaela Bendisa i Michaela Gaydosa zdecydowanie zasługuje na słowa uznania.

sobota, 15 kwietnia 2017

Spider-Man: Władza [Kaare Andrews & José Villarrubia] [recenzja]

Brak komentarzy:

Peter Parker jest stary i zniedołężniały. Od bardzo dawna nie zakładał stroju Człowieka-Pająka. Mary Jane już nie żyje. Porządku pilnują oddziały tytułowej Władzy, choć zdecydowanie nie jest to nadzór przyjazny zwykłym obywatelom. Mimo wszystko wprowadzenie bezdusznego, agresywnego w swym działaniu systemu nie wydaje się zbyt wygórowaną ceną za bezpieczeństwo nowojorczyków: nie ma już bowiem ani superbohaterów, ani superprzestępców. Jakby tego było mało, burmistrz zamierza uruchomić projekt o nazwie Sieć, mający osłonić całe miasto laserową barierą. Pozornie więc sprawy wyglądają dobrze, choć ceną spokoju jest wolność.

Przedstawienie starszej wersji komiksowego bohatera i pokazanie, jak wygląda jego daleka przyszłość, nie jest nowym pomysłem. Trudno jednak zaprzeczyć, że tego rodzaju wizje wciąż intrygują i mogą nieść w sobie ogromny potencjał. Autorzy mają przecież okazję zaprezentowania interesującego rozwinięcia powszechnie znanych wątków i pokazania, do czego prowadził taki, a nie inny tryb życia protagonisty. Co zrobił dobrze, a gdzie popełnił nieodwracalne błędy? Władza Kaare Andrewsa i José Villarrubii wyglądała na taki właśnie intrygujący album. A jaki jest efekt?

Choć warstwa graficzna może nie rzuca na kolana, to jest na tyle charakterystyczna (szczególnie w kwestii wyglądu postaci), że kadry można oglądać z przyjemnością. Niestety, tego samego nie powiemy o scenariuszu. Może nie jest on wierną kalką, ale zdecydowanie zbyt głośno słychać w nim echa choćby (a w zasadzie przede wszystkim) Powrotu Mrocznego Rycerza Franka Millera: cały schemat oraz ramy opowieści są niepokojąco podobne. Stary superbohater. Powrót po latach. Dawni wrogowie na wolności. Rozliczenie z trykociarską przeszłością. Konstrukcja scenariusza i historia są zupełnie przyzwoite, jednak zbyt często w trakcie lektury odnosiłem wrażenie, że już to wszystko gdzieś widziałem.

W ostatecznym rozrachunku Władza jest przykładem przyjemnej lektury, a jednocześnie bardzo zmarnowanego potencjału. Opowieść wydaje się obiecywać wiele, biorąc się za (mimo wszystko) nadal dość oryginalny temat; oferuje jednak zbyt mało. Z tego powodu przygody starego Petera Parkera należy uznać za komiks rozczarowujący i niebezpiecznie zbliżający się do porażki – przynajmniej przy założeniu, że miał być albumem ambitnym. Jeśli odbiorca podejdzie do niego jak do (trochę bardziej niż zwykle) niecodziennego czytadła, powinien być umiarkowanie zadowolony. Trzeba jedynie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to nam wystarcza.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie artPapieru

niedziela, 15 stycznia 2017

Velvet: Tajne życie umarlaków [Ed Brubaker & Steve Epting] [recenzja]

Brak komentarzy:

Kiedy czytałem Velvet w oryginale, w trakcie historii The Secret Lives of Dead Men jeszcze nie wiedziałem, ile zostało odcinków do końca serii stworzonej przez Eda Brubakera (scenariusz) i Steve’a Eptinga (ilustracje). Sądziłem, że będziemy mieć do czynienia z bardziej rozbudowaną fabułą, tymczasem okazało się, iż po lekturze drugiego tomu czytelnik jest już w dwóch trzecich całej opowieści. Tyle że (jak na razie) wcale się tego nie czuje. 

Tajne życie umarlaków to typowy ciąg dalszy cyklu, nie przynoszący spektakularnych zmian. Podobnie było z pisaną przez Brubakera Fatale, jednak tam powtarzalność wątków mogła w pewnej chwili nużyć. W przypadku Velvet na szczęście nie ma takiego problemu. Akcja konsekwentnie brnie do przodu, zaś autorzy dają nam świetną historię szpiegowską, jakiej nie powstydziłby się niejeden uznany twórca książek czy filmów z tego gatunku.

Pani Templeton wciąż próbuje rozwikłać zagadkę spisku wewnątrz agencji, dla której pracuje, balansując między rolą myśliwego i ofiary. Scenarzysta umiejętnie zaskakuje odbiorcę i zasypuje go licznymi ciekawymi pomysłami, dialogami oraz bardzo udaną narracją. Pod tym względem Tajne życie umarlaków nie oferuje niczego nowego, niemniej w recenzowanym tomie jeszcze lepiej poznajemy protagonistkę, jej przeszłość oraz bezpardonowe metody działania, zapewniające niezwykle interesującą, trzymającą w napięciu lekturę. A Steve Epting ponownie staje na wysokości zadania, bezbłędnie ilustrując sceny walk, sekwencje rozmów oraz realistycznie ukazując wygląd bohaterów.

Velvet jest udaną serią, zdecydowanie godną polecenia, zaś jej objętość sprawia, że nie będzie tytułem trudnym do skompletowania. Widać, że autorzy „czują” swoją opowieść i że (patrząc na ich wcześniejsze wspólne dokonania) dobrze im się ze sobą pracuje. Dlatego Tajne życie umarlaków powinno przypaść do gustu wszystkim miłośnikom solidnie skrojonych fabuł sensacyjno-szpiegowskich.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie artPapieru

czwartek, 25 sierpnia 2016

Fatale: Klątwa dla demona [Ed Brubaker & Sean Phillips] [recenzja]

Brak komentarzy:
Było dobrze, ale wszystko, co dobre, szybko się kończy – Klątwa dla demona to już ostatni tom serii Fatale. Jeżeli ktoś czytał recenzje czterech poprzednich, wie, że Brubaker i Phillips dali nam niezwykle udany cykl z właściwie tylko jedną poważniejszą wadą: męczącą od pewnego czasu powtarzalnością wątków. Czytaliśmy to samo, tyle że w innych epokach, niekiedy z nieco innymi postaciami. Wszystko świetnie napisane, ale jednak czekało się na jakiś przełom. Czy nastąpił w ostatniej części? 

Siłą rzeczy nie może być inaczej, pytanie tylko, czy jest to przełom, na który liczyliśmy. W finale Josephine i Nicholas Lash wyruszają na swoją ostatnią misję, mającą rozwiązać wszelkie problemy głównej bohaterki lub ostatecznie ją zgubić. Cały album Klątwa dla demona kręci się właściwie wyłącznie wokół tego wątku, jak zwykle przy okazji dając nam kilka retrospekcji. Wygląda to więc bardzo standardowo jak na Fatale i rzeczywiście takie jest – pod tym względem nie ma zaskoczenia. Właściwie nie ma go wcale, bardzo mało rzeczy w tym tomie jest niespodzianką albo czymś zupełnie nowym. Na szczęście nie zmienia to faktu, że autorzy po raz kolejny zaserwowali nam świetnie napisaną i narysowaną historię. 

Spomiędzy powyższych zdań może wyzierać lekki niedosyt i faktycznie: chciałoby się czegoś więcej, o wiele mocniejszego uderzenia na koniec. Przede wszystkim dlatego, że dwie poprzednie części, Na zachód od piekła i Modlitwa o deszcz tylko wzmagały poczucie, że Fatale zbyt długo stoi w miejscu. Jestem jednak w stanie zaakceptować to, jak zakończył się cykl Brubakera i Phillipsa. Choć miałem większe oczekiwania co do samego finału, zalety nadal zdecydowanie przeważają. Cała piątka tomów jest warta uwagi, a pierwsze dwa zapamiętałem jako rewelacyjne. Wszystkie części obfitują w niesamowicie zilustrowane, mocne, zapadające w pamięć sceny. Fatale polecam każdemu. 

Nie zrozumcie mnie źle: powyższe akapity mogą sprawiać wrażenie, że jestem rozczarowany, ale to nie tak. To bardziej smutek z powodu rozstania z mackami. 

Ocena: 8/10

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Alei Komiksu

piątek, 15 lipca 2016

Velvet: U kresu [Ed Brubaker & Steve Epting] [recenzja]

Brak komentarzy:

Velvet Templeton, protagonistka serii Eda Brubakera (scenariusz) i Steve’a Eptinga (ilustracje), pracuje jako sekretarka naczelnika pewnej agencji szpiegowskiej. Zdolności bohaterki, takie jak fotograficzna pamięć, sprawiają, że wydaje się idealną kandydatką na to stanowisko. Błyskawicznie jednak przekonamy się, że jej obecne zajęcie oraz prawdziwe predyspozycje to dwie osobne historie. Kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach ginie najlepszy tajny agent (który był dla Velvet kimś więcej niż tylko znajomym z pracy), bohaterka postanawia działać na własną rękę, szybko i niespodziewanie stając się główną podejrzaną. A to dopiero początek tej emocjonującej opowieści.

Polscy czytelnicy mogą kojarzyć Brubakera przede wszystkim z (ukazującej się również pod szyldem Mucha Comics) serii Fatale i część z nich być może pomyśli, że nowa propozycja Amerykanina powiela sprawdzony schemat: główna bohaterka jest tajemniczą kobietą, zaś jej sekrety odkrywamy wraz z kolejnymi epizodami cyklu. Na tym jednak podobieństwa się kończą – nie tylko zresztą dlatego, że w Velvet mamy do czynienia z historią szpiegowską, zaś w Fatale z horrorem. Przygody Templeton płyną swoim własnym rytmem, choć (jak w większości projektów Brubakera) znalazło się w nich wiele ciekawych pomysłów, interesująca narracja oraz realistycznie brzmiące dialogi, nie wspominając o zaskakujących zwrotach akcji. Odbiorcy preferujący tego rodzaju komiksy powinni być jak najbardziej usatysfakcjonowani.

Kreska Steve’a Eptinga, znanego choćby z cyklu Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz, a nieco starszym czytelnikom także z czasów TM-Semic, idealnie pasuje do scenariusza. Choć nie oferuje wizualnych fajerwerków, najlepiej opisuje ją słowo „solidna” i pod tym względem kadry, wraz z kolorami Elizabeth Breitweiser, mogą wywrzeć ogromne wrażenie. Z jednej strony w pracach Eptinga nie ma niczego zbędnego, z drugiej natomiast nie sposób nie zauważyć, że ilustrator dał scenariuszowi dokładnie tyle, ile było trzeba. Krótko mówiąc, warstwa graficzna sprawdza się w serii znakomicie.

Perypetie Templeton trudno uznać za komiksową rewolucję, jednak opowieść pewnie stoi na własnych nogach. Bez problemu zdobywa zainteresowanie odbiorcy, wciąga go w snutą przez autorów narrację, cieszy oko rysunkami, zdecydowanie zachęcając do sięgnięcia po kolejny tom. Jeśli ktoś lubi twórczość Brubakera, a dodatkowo tęskni za Fatale, nie ma powodu do zmartwienia – pani Templeton również zdobędzie jego uznanie. Velvet można śmiało polecić wielbicielom historii szpiegowskich, ale nawet osoby niedarzące tego tematu specjalną sympatią z pewnością powinny sięgnąć po recenzowany tytuł. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie artPapieru

piątek, 1 lipca 2016

Alias, tom 1 [Brian Michael Bendis & Michael Gaydos] [recenzja]

Brak komentarzy:

Jessica Jones, protagonistka serii Alias Briana Michaela Bendisa (scenariusz) oraz Michaela Gaydosa (ilustracje), była kiedyś superbohaterką – taką prawdziwą, z mocami, pseudonimem i niedorzecznym kostiumem. Pewnego dnia doszła jednak do wniosku, że to nie dla niej. Obecnie prowadzi jednoosobową agencję detektywistyczną Alias Investigations, próbując jakoś utrzymać się na powierzchni. A że nie jest to łatwa praca, dowiadujemy się już z pierwszych stron tej neo-noirowej opowieści.

Bendis bez wątpienia jest jednym z lepszych komiksowych scenarzystów, nawet jeśli nie zawsze staje na wysokości zadania, co zresztą zdarza się każdemu. O wiele ważniejszy wydaje się zresztą fakt, że w dorobku autora znajdziemy pozycje wybitne, takie jak Daredevil oraz... no właśnie, czy Alias też? Historia wciąga właściwie od samego początku i bardzo szybko okazuje się, że jest to świetnie napisany, brudny kryminał z naturalnie brzmiącymi dialogami. Scenarzysta sprawnie ogrywa fabularny schemat: ktoś przychodzi do Jessiki, by zlecić jej nową, pozornie typową detektywistyczną sprawę (jak choćby zaginięcie siostry lub męża), która następnie rozrasta się w coś o wiele większego, nadal jednak pozostającego na poziomie nizin społecznych świata Marvela. 

Największymi zaletami serii są bowiem sposób, w jaki Bendis eksponuje osobowość protagonistki, oraz rewelacyjnie ukazany kontrast między wypełnionym superbohaterami uniwersum a światem zwykłych ludzii, dla których postacie w trykotach są tak nieosiągalne i odległe, jak dla nas niektóre gwiazdy rocka czy słynni aktorzy. Owszem, w komiksie pojawiają się osobiście lub wspomina się o takich grupach, jak Avengers czy Fantastyczna Czwórka, jednak zawsze są to sylwetki majaczące gdzieś na horyzoncie. I nawet jeśli zaistnieje potrzeba nawiązania z nimi kontaktu, może okazać się, że statystyczni obywatele nie przejdą przez recepcję ani nawet bramę siedziby wyżej wymienionych grup. Dodajmy do tego ciekawe pomysły na fabułę, wciągającą narrację oraz niejednokrotnie długie, ale przykuwające uwagę rozmowy bohaterów, a dostaniemy album, który czyta się niemal z wypiekami na twarzy. 

Kolejną zaletą Alias jest kreska Michaela Gaydosa: brudna, dobrze oddająca mimikę postaci oraz atmosferę fabuły, w której niemałą rolę odgrywa kolorystyka dobrana przez Matta Hollingswortha. Chce się na to wszystko patrzeć, a świetnie skomponowane kadry tylko dodają pewności, że mamy do czynienia z ponadprzeciętnym dziełem. Jeszcze jedno: ci, którzy oczekują Jessiki Jones znanej ze skądinąd udanego serialu, mogą się trochę zawieść. Co nie zmienia faktu, że komiksowa pani detektyw jest o wiele ciekawsza. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie artPapieru

niedziela, 1 maja 2016

Ludzie Gniewu [Jason Aaron & Ron Garney] [recenzja]

Brak komentarzy:

Wygląda na to, że komiksy Jasona Aarona zagościły w Polsce na dobre, z czego można się tylko cieszyć. Mamy już Skalp (a właściwie dopiero początek tej genialnej serii), pierwszy tom Bękartów z Południa, jak również coś dla fanów formacji X-Men i miłośników Gwiezdnych Wojen. Przyznam, że jeszcze nie poznałem superbohaterskiego oraz „kosmicznego” oblicza tego scenarzysty, znam natomiast dwa pierwsze z wymienionych tytułów, co w zupełności wystarcza, bym uwielbiał styl tego amerykańskiego autora. Narysowana przez (pamiętanego jeszcze z czasów TM-Semic) Rona Garneya miniseria Ludzie gniewu to propozycja bliższa Skalpowi oraz Bękartom…, czyli kolejna mroczna historia wypełniona czarnymi charakterami. Biorę, że tak powiem, w ciemno.

Głównym bohaterem komiksu jest Ira Rath – płatny morderca z rodziny, którą najwyraźniej przeklęto (zaś jej przeszłość nawiązuje do prawdziwych wydarzeń z życia przodków samego Aarona). Profesja Iry wskazuje na to, że nie jest on zbyt miłym człowiekiem, jednak te słowa nie oddają w pełni jego charakteru. Jedną z pierwszych scen w albumie, rozgrywającą się w bagiennej scenerii, jest pozbawiona skrupułów egzekucja pewnego małżeństwa. Po dokonanym morderstwie Rath wraca do samochodu swoich ofiar i zauważa na tylnym siedzeniu niemowlę, o którym „prawie zapomniał”. Chwilę później wrzuca je do bagna, spokojnie czekając, aż dziecko przestanie wydawać z siebie jakiekolwiek dźwięki. Kiedy zimnokrwisty „cyngiel” dostaje zlecenie zabicia bliskiej swemu sercu osoby, scenariusz wydarzeń wydaje się oczywisty. Ale czy na pewno?

Jason Aaron potrafi pisać tak, że nawet po przeczytaniu kilkuset epatujących przemocą komiksów, brutalność jego historii nadal potrafi wzbudzać bardzo silne emocje. Ludzie gniewu nie oferują przyjemnej rozrywki. Chwilami są o wiele mroczniejsi niż Skalp, chociaż muszę podkreślić, że nie chodzi o wydźwięk całości, a o kilka pojedynczych scen. Może opowieść staje się od pewnego momentu dość przewidywalna, może bohaterowie (zwłaszcza nieco zbyt papierowy protagonista) są pozbawieni tej charakterystycznej dla komiksów Amerykanina niejednoznaczności, wciąż jednak recenzowany utwór czyta się naprawdę dobrze – o ile wypada tak napisać o historii, w której niemowlęta są topione na bagnach. Nie jest to szczytowe osiągnięcie twórcy Skalpu, ale na pewno solidny, stojący na własnych nogach tytuł.

Ron Garney co prawda nie stworzył tu czegoś niesamowitego, jednak pod względem graficznym album prezentuje się równie mocno jak scenariusz. Zresztą, po średnio przystępnych rysownikach, jakim zdarzało się wcześniej ilustrować komiksy Aarona (R.M. Guéra był rewelacyjny, chociaż trudny w odbiorze; Jason Latour w Bękartach z Południa też nie posługiwał się tradycyjną kreską), miło jest popatrzeć na precyzyjne rzemiosło z klasą.

Z radością stwierdzam, że do tego rodzaju opowieści pasuje również taka forma. Polskie wydanie Ludzi gniewu to właściwie standard – twarda oprawa, kilka dobrych, alternatywnych okładek znanych artystów, szkice. Niemal wszystko jest takie, jak należy, zgrzytnąłem tylko zębami, kiedy Ira Rath w rozmowie z lekarzem (mężczyzną) stwierdza: „Oboje wiemy”, ale to szczegół. Sam komiks jest jak najbardziej godny polecenia. Nie trzyma w napięciu do końca (piąty zeszyt odrobinę rozczarowuje), ale całość zdecydowanie się broni. To Aaron w bardzo dobrej, choć nie szczytowej formie, w dodatku wspierany przez zacnego ilustratora. Warto.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie artPapieru

czwartek, 7 kwietnia 2016

Fatale: Modlitwa o deszcz [Ed Brubaker & Sean Phillips] [recenzja]

Brak komentarzy:
Fatale to świetna seria i nie zmienił tego nawet wtórny trzeci tom, Na zachód od piekła, pokazujący zmagania głównej bohaterki ze swoimi wewnętrznymi oraz dużo groźniejszymi, zewnętrznymi demonami na przestrzeni wieków. Następujący po nim zbiór Modlitwa o deszcz to, niestety, ponowne powielanie znanego z poprzednich epizodów schematu. Nie mam tu na myśli stałego, wysokiego poziomu ilustracji Seana Phillipsa, co akurat wychodzi komiksowi na dobre, ale kluczenie Brubakera, po raz kolejny pokazującego czytelnikowi, jak Josephine opanowuje umysły mężczyzn, co z pewnością doprowadzi do tragedii. Żeby to wiedzieć, nie trzeba nawet czytać kilku krótkich akapitów na ostatniej stronie okładki. Czyli klapa?

Tym razem nasza femme fatale związuje swoje losy z muzyczną kapelą mającą problemy z nagrywaniem nowych utworów, a zarazem ze zdobyciem finansów na dalsze życie. Wszystko to jest znowu przeplatane z wątkiem żyjącego w innych czasach Nicolasa Lasha, również mającego niewytłumaczalną obsesję na punkcie Josephine i przebywającego za kratami z powodu morderstwa, którego nie popełnił. Mamy więc do czynienia ze scenariuszem sprawiającym wrażenie, że był pisany od szablonu. Czy to bardzo źle? Nie bardzo, ale jednak źle. Komiks nadal jest solidną lekturą, narracja (fakt, że ciągle taka sama) jeszcze raz wciąga, mroczna atmosfera cały czas robi swoje, ale mimo wszystko liczyłem na to, że Modlitwa o deszcz będzie dla tej serii tomem przełomowym. Wiem, że nie finalnym, ale takim, w którym wspomniany schemat zostanie przełamany, bo był na to już najwyższy czas. Widocznie trzeba poczekać na Klątwę dla demona, gdzie siłą rzeczy Josephine przestanie w końcu nawiedzać różne stulecia, w każdym z nich robiąc niemal to samo.

Modlitwa o deszcz dostaje ocenę 8/10, minimalnie mniej niż poprzednie części, właśnie za powtarzalność. Co nie zmienia faktu, że to wciąż świetna seria... i nie zmienił tego nawet wtórny czwarty tom, chociaż wychodzi na to, że co za dużo, to niezdrowo, nawet jeśli danie podano z mackami.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Alei Komiksu

piątek, 1 stycznia 2016

Fatale: Na zachód od piekła [Ed Brubaker & Sean Phillips] [recenzja]

Brak komentarzy:
Tym razem byłem przygotowany. Po przeczytaniu tomu Śmierć podąża za mną, czyli pierwszego tomu serii Fatale, byłem bardzo zadowolony i zainteresowany, co stanie się w kolejnych częściach, ale z jakiegoś powodu czekanie wyłączyło moją czujność. Kontynuacja, zatytułowana Diabelski interes, uderzyła mnie przez to ze zdwojoną siłą. Wyglądając na horyzoncie trzeciego wydania zbiorczego, dobrze pamiętałem, że mam do czynienia z jednym z najciekawszych komiksowych cykli, jakie ostatnio czytałem, przynajmniej po polsku. 

Tymczasem tom Na zachód od piekła w pewnym stopniu ignoruje oczekiwania czytelnika. To nie jest standardowy ciąg dalszy, a raczej cztery historie będące retrospekcjami związanymi z główną bohaterką Fatale. Nie żeby akcja nie trzymała w napięciu, ale jednak są to emocje innego rodzaju, szczególnie jeśli ktoś czekał na rozwinięcie wcześniejszych wątków. Pod tym względem trzecia część przynosi wyciszenie, choć to raczej nieodpowiednie słowo; jak tu się wyciszać czy uspokajać przy standardowych w tej serii dla Brubakera i (nadal będącego w świetnej formie) Phillipsa wydarzeniach obfitujących w rozlew krwi, dziwne kulty, potwory i (jakżeby inaczej) macki. Akcja poszczególnych opowieści przenosi odbiorcę w czasie i przestrzeni, ale jedno może być pewne: świadomie czy nie, specjalnie albo przez przypadek, Josephine z pewnością sprowadzi na kogoś nieszczęście. Z kolei my dostajemy dzięki temu kilka odpowiedzi, ale również będziemy zadawać nowe pytania. Przyjemna odskocznia, tylko wzmagająca i tak już wielki apetyt przed lekturą zapowiadanej na końcu tego tomu Modlitwy o deszcz.

Na zachód od piekła to rzecz jednocześnie trochę irytująca (bo chciałoby się już wiedzieć, co dalej, a nie, co wcześniej), potrzebna i jak zwykle bardzo dobrze zrealizowana. Koniec końców, mimo wszystko jeszcze raz nie ma się do czego przyczepić. Ocena 9/10 dotyczy bardziej całej serii, ale nie znaczy to, że najnowsza część odstaje od świetnej reszty. Po prostu czuję, że ktoś igra z moim głodem, ale dopóki robi to w taki sposób, jak autorzy Fatale – proszę bardzo. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Alei Komiksu

wtorek, 7 lipca 2015

Fatale: Diabelski interes [Ed Brubaker & Sean Phillips] [recenzja]

Brak komentarzy:
Seria Fatale wydawana w Polsce przez Muchę wreszcie powróciła wraz z drugim tomem zatytułowanym Diabelski interes. Wreszcie, choć muszę przyznać, że po ukazaniu się pierwszej części trochę przysnąłem. W międzyczasie zdążyłem przeczytać sporo komiksów i prawie zapomniałem, jak dobrą rzecz zaserwowali czytelnikom Ed Brubaker i Sean Phillips.

To dziwne, ale czytając kontynuację Fatale można odnieść wrażenie, że to tylko więcej tego samego, co wcześniej. Tylko i aż, bo to świetny cykl, ale kolejny tom wydaje się jednak trochę wtórny. Josephine wciąż sprawia kłopoty mężczyznom, z którymi splatają się jej losy, jeszcze raz mamy do czynienia z niebezpieczną sektą, powraca kilka znanych już postaci oraz ponownie czytamy o bohaterach żyjących w różnych czasach. Wtórność jest mimo wszystko wyłącznie pozorna. To nadal ta sama opowieść, ale jeszcze bardziej wciągająca i rewelacyjnie rozwinięta. 

Tym razem Josephine pomaga mającemu problemy ze wspomnianą sektą aktorowi oraz jego przyjaciółce, chociaż sama zdaje sobie sprawę, że jej pomoc często bardzie przypomina pocałunek śmierci. Ma w tym jednak także swój własny interes. Tymczasem znany z tomu Śmierć podąża za mną Nicolas Lash nadal nie ma szczęścia, zaś on sam jak i zaginiony maszynopis członka jego rodziny zdają się interesować nie tylko jego.

Całość jest fantastycznie opowiedziana i zilustrowana, zaś obie te rzeczy idealnie ze sobą współgrają. Wydawałoby się, że tak dobrze zrealizowany komiks mógłby być właściwie o czymkolwiek, ale, jakby mało było zalet, za kolejną należy uznać interesującą, mroczną tematykę w ramach połączenia kryminału z horrorem. Ciekawi bohaterowie, dobre dialogi, znakomita narracja i nastrojowe, wzmagające niepokój ilustracje. Poważnych, rzucających się w oczy wad właściwie nie ma. 

Dalszy ciąg serii Fatale jest dla mnie czymś na kształt cichego zabójcy. Pierwszy tom, doceniony, ale jednak nieco przykurzony, czaił się w ciemności szafy, może właśnie po to, by zbiór Diabelski interes uderzył mnie ze zdwojoną siła. Od tej chwili będę miał się na baczności. Bez wątpienia dzieło (nie bójmy się tego słowa) Brubakera i Phillipsa jest komiksem, który należy znać, choćby na jego stronach nie było macek. A przecież są. Czy to nie wspaniałe?

Ocena: 9/10 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Alei Komiksu

piątek, 24 kwietnia 2015

Catwoman: Rzymskie wakacje [Jeph Loeb & Tim Sale] [recenzja]

Brak komentarzy:

Jeśli ktoś czytał Długie Halloween lub Mroczne Zwycięstwo Jepha Loeba i Tima Sale'a, powinien wiedzieć, czego może spodziewać się po Rzymskich wakacjach, stworzonych przez tych samych autorów. Czas akcji przygód Catwoman odpowiada jej tajemniczemu zniknięciu właśnie w Mrocznym zwycięstwie, a cały album stanowi nierozerwalną całość z wymienionymi wyżej komiksami (choć pewnie możliwa jest jego lektura w oderwaniu od reszty).

Rysunków Tima Sale'a chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Tutaj co prawda nie dostajemy ich w takiej ilości, jak w pozostałych epizodach monumentalnej historii, w której udział bierze mafijna rodzina Falcone, jednak i tak jest co podziwiać. Tym razem nieco mniej tu mroku (wymógł to zresztą sam scenariusz), co spowodował również inny niż w pozostałych częściach "trylogii" kolorysta – wcześniej w obu przypadkach był to Gregory Wright, tym razem za barwy odpowiada Dave Stewart. Sam Sale nie zaskakuje, co nie znaczy, że nie jest w świetnej formie. Jak zwykle część ilustrowanych przez niego postaci prezentuje się poważnie, część została przedstawiona bardziej karykaturalnie, zaś całość to klasa sama w sobie.

Elementem, który odróżnia Rzymskie wakacje od Długiego Halloween i Mrocznego zwycięstwa, jest przede wszystkim narracja z perspektywy Catwoman. To z jednej strony duża zaleta komiksu – choć wykorzystuje wątki znane z pozostałych albumów, nie powtarza tego samego w identyczny sposób i stoi na własnych nogach – a z drugiej... czy tylko mnie Kobieta-Kot tak bardzo irytowała? Cóż, pewnie taka właśnie miała być i należą się pochwały za to, jak Loeb ukazał jej charakter. Sam scenariusz to dobra historia wyjaśniająca, co łączy główną bohaterkę z Carminem "Rzymianinem" Falcone. Nie tak wielka (pod względem zarówno samej struktury opowieści, jak i jej objętości) jak dwie wydane przez Muchę cegły, nie tak ważna, jednak będąca ciekawą lekturą. 

Rzymskie wakacje to udane uzupełnienie zakrojonej na szeroką skalę intrygi przygotowanej przez dwóch genialnych autorów. Gdybym próbował wybrać najlepszy z tych trzech komiksów, ustawiając je w kolejności od pierwszego do trzeciego, przygody Catwoman z pewnością zajęłyby ostatnie miejsce, ale wciąż byłoby to miejsce na podium, zaraz przy klasyce. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

środa, 3 grudnia 2014

Fatale: Śmierć podąża za mną [Ed Brubaker & Sean Phillips] [recenzja]

Brak komentarzy:
Eda Brubakera i Seana Phillipsa chyba nie trzeba przedstawiać osobom choćby średnio zaznajomionym z komiksami. Nawet, jeśli nie zetknęli się osobiście z takimi tytułami jak na przykład Gotham Central, Criminal, Sleeper czy Velvet, najprawdopodobniej przynajmniej słyszeli o tych autorach. Wypada też zaznaczyć, że przytoczone wyżej serie to tylko część ich dorobku (oczywiście nie wszystkimi zajmowali się razem) i bez problemu dałoby się wymienić wiele innych. Można powiedzieć, że już same nazwiska zwracają uwagę na Fatale, ale dodajmy do tego jeszcze kilka słów-kluczy: kryminał, horror i macki. Zainteresowani? 

Fatale opowiada o dwóch żyjących w różnych czasach mężczyznach, których łączy niezdrowa fascynacja tą samą kobietą o imieniu Josephine. Z niewiadomych przyczyn tytułowa femme fatale nie zmienia się wraz z upływem lat, za to niezależnie od daty w kalendarzu zdaje się w ten sam sposób sprowadzać nieszczęście na ludzi, z którymi łączą ją bliższe relacje. Sama też nie jest jednak wolna od problemów – podążają za nią członkowie niebezpiecznego kultu wyznawców bogów kojarzących się z istotami wymyślonymi przez Lovecrafta. 

W Fatale mamy więc interesującą zagadkę, sporo brutalnych scen akcji, udane nawiązania do mitologii Cthulhu oraz świetne żonglowanie latami, w których rozgrywają się poszczególne wątki. Dzięki takiemu zabiegowi czytelnik powoli poznaje coraz więcej szczegółów, ale Brubaker nie odkrywa ich bezmyślnie, sprawiając, że odbiorca przestaje być zaciekawiony fabułą. Josephine nie jest postacią jednowymiarową – z jednej strony pozbawiona skrupułów, świadomie wykorzystująca wręcz fanatycznie oddanych jej mężczyzn, ale z drugiej, mająca momenty słabości oraz robiąca te wszystkie rzeczy w dużej mierze ze strachu, by chronić samą siebie. Pozostałe postacie, zarówno pozytywne jak i negatywne, wcale nie odstają od głównej bohaterki. Pojawiający się na kartach komiksu ludzie mają bardzo często złożone problemy, a ich cele niekoniecznie są jasne i oczywiste. Mroczna opowieść została znakomicie zilustrowana przez Seana Phillipsa i pokolorowana przez Dave'a Stewarta. Realistyczne kadry idealnie budują niepokojący nastrój, nieważne, czy mamy akurat do czynienia z krwawą sceną, czy ze zwykłym, zdawałoby się spokojnym przeglądaniem starych fotografii.

Autorzy połączyli różne gatunki w jedną, spójną całość, wydobywając z każdego z nich to, co najlepsze. Zastanawiałem się nad wadami Fatale, jednak żadna poważniejsza czy zdecydowanie warta wytknięcia nie przychodzi mi do głowy. Śmierć podąża za mną to wymarzony start dla każdej serii, a przed nami jeszcze całkiem sporo epizodów. Oczekuję ich z niecierpliwością.

9/10 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Alei Komiksu
stat4u