Przypuszczam, że mogło to wyglądać następująco: Lemire zastanowił się, co wychodzi mu najlepiej i o czym najbardziej lubi pisać, a potem napisał Black Hammer. Idealna dla niego tematyka, czyli odizolowane od reszty świata, pozornie spokojne otoczenie, a do tego superbohaterowie. I choć zdarzały mu się też słabsze momenty (chyba nigdy nie przestanę wypominać mu Sweet Tooth... znaczy Łasucha), facet niewątpliwie umie opowiadać, a tutaj wycisnął ze swoich zdolności, co tylko się dało. Do tego dostał fantastyczne rysunki Deana Ormstona (z niemniej istotnymi kolorami Dave’a Stewarta), od czasu do czasu zastępowanego przez nie odstającego od reszty Davida Rubina i… jeśli w ciągu kilku ostatnich miesięcy ktoś mówił Wam, że warto sięgnąć po Black Hammer (a całkiem możliwe, że właśnie tak było), nie kłamał.
Mamy więc superbohaterską grupę uwięzioną gdzieś na odludziu, choć na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie: Rockwood, miasteczko jak każde inne, zwyczajni mieszkańcy, tyle że brakuje łączności z resztą świata, zaś nasi herosi, po, zdawałoby się, ostatecznym starciu z siłami zła, nie są w stanie opuścić tego miejsca. Próbował potężny Black Hammer, ale niestety przypłacił to życiem. Reszta – i trzeba zaznaczyć, że jest to bardzo interesujące ekipa – z nową sytuacją radzi sobie bardzo różnie. Niektórzy, jak Abraham Slam czy Marsjanin Barbalien albo pogodzili się z tym, co ich spotkało, a wręcz próbują czerpać z tego przyjemność, albo robią, co mogą, by ich życie w Rockwood było jak najlepsze. Niestety, nie wszyscy chcą lub potrafią zaakceptować swój los. Poza tym nawet jeśli części bohaterów nie jest źle, nadal pozostaje nierozwiązana zagadka: dlaczego nie mogą opuścić swojego miejsca zamieszkania? Kto im to zrobił? Czy na pewno udało im się ocalić Spiral City, które próbowali ochronić przed Anti-Godem?
Jest tu kilka mniej lub bardziej ogranych superbohaterskich motywów (jak choćby pochodzenie mocy superbohaterów czy odwieczni wrogowie zdający sobie w końcu sprawę, że tak naprawdę są najlepszymi przyjaciółmi, a nawet więcej), ale przedstawionych w bardzo świeży oraz interesujący sposób. Poza tym Lemire bawi się tutaj w nawiązania do złotej ery trykociarzy, sprzedając czytelnikom być może nietrudne do wyłapania, jednak dające sporo frajdy mrugnięcia okiem. Akceptuję to w stu procentach, dałem się pochłonąć historii autora Opowieści z Bractwa Essex, jestem oczarowany i zachwycony. W dodatku jak ten komiks wygląda! Duet Dean Ormston i Dave Stewart to rewelacja – zacząłem się nawet zastanawiać, czy po długich latach nie powtórzyć sobie The Eaters, albumu zilustrowanego przez Ormstona do scenariusza Milligana. Nie pamiętam, żebym wtedy piał z zachwytu, choć z drugiej strony, kiedy to było… tak czy inaczej: świetna, szczegółowa, niewiarygodnie przyjemna w odbiorze kreska, do tego wspomniany już, dostarczający powiewu świeżości David Rubin, wciągająca opowieść – połączenie tych elementów w całość sprawia, że Black Hammerowi brakuje właściwie tylko jednego. Pytam się, gdzie jest więcej zeszytów?!
To w zasadzie nie miała być recenzja, zaledwie jeden, może dwa akapity na zasadzie: "Fajny komiks, poczytajcie sobie” w ramach podupadającego (a tak naprawdę upadłego) cyklu Co tam czytam?. Wyszedł nieco dłuższy tekst, ale ta seria zdecydowanie na to zasługuje.
Na koniec i przy okazji, szybkie pytanie do tych, którzy już zabrali się za poboczne historie należące do świata Black Hammera, czyli Sherlock Frankenstein and the Legion of Evil: warto? Prędzej czy później i tak pewnie przeczytam (tę oraz kolejne, które już zapowiedziano), ale chętnie dowiem się czegoś od osób mających lekturę za sobą.
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz