Tyler niewątpliwie potrafi rapować. Nadal bardzo podoba mi się numer, o którym pisałem wcześniej, ale co z tego, skoro cała reszta nie dorasta mu do pięt. Umiejętności MC nie zostały tu wykorzystane. Niby ma być kontrowersyjnie, jednak mam wrażenie, że to kontrowersja na siłę, opierająca się niemal wyłącznie na rzucaniu mięsem w co drugim wersie i opowiadaniu strasznych głupot (gdzie te gry słowne z Yonkers, bo albo ich nie zauważyłem, zapewne przez trudną do przetrawienia muzykę, albo rzeczywiście prawie ich nie ma). Płyta jest nudna i monotematyczna, ponad sześciominutowe kawałki to gruba przesada. Goście sprawdzają się jeszcze gorzej od gospodarza, zaś nienachalne dialogi z własnym sumieniem znane z numeru singlowego, wałkowane przez całą płytę też sprawiały, że nie mogłem powstrzymać ziewania, nie mówiąc o tym, że wszystko to już gdzieś było, i nie mam tu na myśli jedynie albumu Bastard.
Trudno, poczekam sobie dalej. Może za jakiś czas autor przesłucha swoje dzieło na spokojnie, wyciągnie odpowiednie wnioski, a potem nagra płytę, na jaką byłoby go stać już teraz, gdyby po drodze coś nie uległo nieprzewidzianej awarii. Boję się jednak, że - biorąc pod uwagę masę pozytywnych opinii oraz cały rozgłos wokół tego MC - przekonany o swojej boskości Tyler, the Creator będzie dalej szedł w tym samym kierunku, co do tej pory. A to bardzo zły kierunek. Obym nie miał racji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz