Metody Marnowania Czasu: Savage Dragon Archives Volume One [Erik Larsen] [recenzja]

czwartek, 22 kwietnia 2010

Savage Dragon Archives Volume One [Erik Larsen] [recenzja]

Są takie komiksy, z którymi warto próbować do skutku i dawać im coraz to nowe szanse, bo na końcu tej usłanej cierniami drogi możemy zostać wynagrodzeni naprawdę dobrą zabawą. Tak było właśnie z Savage Dragonem, opowieścią kompletnie przeze mnie zapomnianą i niedocenioną, jak się ostatnio okazało - zupełnie niesłusznie. A było to tak...

Erika Larsena pamiętam jeszcze z czasów TM-Semic, kiedy to pojawiał się głównie w Spider-Manie, poza tym narysował jeszcze ostatni numer polskiej wersji Wild C.A.T.S. Jeśli coś jeszcze, to w tej chwili nie potrafię sobie o tym przypomnieć. W każdym razie zawsze podobały mi się jego opowieści, dostarczające porcji prostej rozrywki, która nie udawała czegoś wielce ambitnego (a przynajmniej tak je zapamiętałem). Dość charakterystyczna kreska Larsena także była miłym wspomnieniem. A że Savage Dragon jest dobrym komiksem, przeczytałem w którymś z listów zamieszczonych w jednym z pierwszych numerów Spawna. Musiało jednak minąć sporo czasu, zanim nadarzyła się okazja wypróbowanie tego tytułu, a stało się to gdy wyciągnąłem #3 numer regularnej serii z pudła pełnego tanich, starszych zeszytów, położonego w niewielkim sklepie komiksowym w Ju Es Ej. Skoro miałem tę opowieść pod ręką, to czemu nie sprawdzić zielonego gościa z płetwą na głowie?

Ale wtedy (a działo się to prawie cztery lata temu) ta wyrwana z kontekstu nawalanka zupełnie nie przypadła mi do gustu, tak więc odłożyłem zeszyt na półkę i olałem sprawę. Dużo później przeczytałem pozytywne wypowiedzi Arcza z Kolorowych Zeszytów i postanowiłem, że dam smokowi kolejną szansę. Zapoznałem się z treścią kilku pierwszych epizodów i znowu nic. Zastanawiałem się, co ludzie w tym widzą, bo przecież Arcz nie był jedynym zachwalającym. Zagryzłem zęby i w wakacje kupiłem pierwszy tom Savage Dragon Archives z myślą, że jeśli ta cegła mnie nie przekona, zapominam o tym zielonym gościu na zawsze. Dostałem więc ponad 600 stron komiksu (składająca się z trzech odcinków mini-seria oraz pierwsze 21 epizodów prezentujących regularne przygody pana z płetwą), całość zacząłem czytać dopiero w zeszłym tygodniu i wreszcie możecie mnie uznać za nawróconego. Podoba mi się, jaram się, jestem fanem. Może nie takim die hard, ale jest jeszcze przecież drugi tom Archives, wszystko przede mną.

Musiałem opisać te wszystkie podejścia do serii Erika, bo nawet ja nie rozumiem tego, że Savage Dragon wcześniej był "be" a teraz jest czymś bardzo dobrym. Może to kwestia ilości materiału - jakoś tak fajniej siąść sobie wygodnie z tymi wesołymi nawalankami i przeczytać 200 stron za jednym razem. Nie zajmuje to za dużo czasu, bo przygody smoka to przede wszystkim akcja i brutalne pojedynki z wszelkiej maści superłotrami o dziwacznych mocach, a pomysł goni pomysł i ciężko przerwać lekturę widząc, że główny bohater jest właśnie w trakcie dostawania konkretnego oklepu lub dowala przeciwnikowi, a przed nami jeszcze tylko połowa cegły. Może to kwestia tego, że podszedłem do tego komiksu tak jak należy - jak do czystej rozrywki, choć z drugiej strony nigdy nie robiłem z siebie jakiegoś pseudointelektualisty, który czyta tylko poważne opowieści. Savage Dragon jest świetny taki jaki jest, mamy dużo wybuchów, nawalanek, sporo całostronicowych ilustracji oraz pomysłowość Larsena, który ewidentnie świetnie się bawił podczas pracy nad całością - to widać, a jego entuzjazm udziela się także czytelnikowi. Do plusów należy też oczywiście szata graficzna (tutaj niestety w czerni i bieli, ale coś za coś) oraz umiejętność ciekawego rozplanowania wydarzeń przez autora, co prowadzi do wielu zaskakujących zwrotów akcji. Gdybym wcześniej nie widział Invincible, gdzie Kirkman robi to o wiele lepiej, pewnie byłbym jeszcze bardziej zadowolony.

"Zawsze podobały mi się jego opowieści, dostarczające porcji prostej rozrywki, która nie udawała czegoś wielce ambitnego" - w zasadzie nic się nie zmieniło. Próby przekonania się do Savage Dragona były dla mnie dość ciężką przeprawą (podobnie miałem na przykład z muzyką MF Dooma, chyba najbardziej komiksowego rapera na świecie), ale jestem zadowolony, że na początku dałem się temu komiksowi trochę pomęczyć, by potem w końcu odłożyć wydane zbiorcze z szerokim uśmiechem na ustach. Nie wiem kiedy sprawdzę Volume Two, ale sprawdzę na pewno, a póki co dołączam do grona polecających.

5 komentarzy:

  1. nie znam się na komiksach, nie jaram się

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja z Dragonem mam tak do tej pory; też natknąłem się na pojedyncze zeszyty, które specjalnie mnie nie zachwyciły, choć przyznam że kreską Larsena się jarałem kiedyś ostro. Po Twojej wypowiedzi chyba spróbuję raz jeszcze, cena jest zachęcająca (20 USD za ponad 600 stron!) a i Ninja Turtlesy są gościnnie, które uwielbiam :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Może rzeczywiście na początek trzeba przyjąć większą dawkę, żeby się spodobało. Kup Archives, a jeśli dzięki mnie dołączysz do grona nawróconych, mogę się tylko cieszyć.

    OdpowiedzUsuń
  4. Będę brał przy okazji najbliższyc hzakupów, więc kto wie, może się nawrócę ;)

    BTW, ten potwór na jednym z zamieszczonych kadrów jest żywcem wyjęty z prozy HP Lovecrafta. Gugi miały identyko rozwarcie szczęki :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie znam zbyt wielu rzeczy autorstwa Lovecrafta, toteż w recenzji nie wspomniałem o podobieństwie hehe.

    OdpowiedzUsuń

stat4u