Po kilku rozgrywkach w Blood Rage na razie jestem bardzo zadowolony z zakupu tej gry; może nie zachwycony, bo do tego trochę brakuje, ale to zdecydowanie jedna z lepszych planszówek, nad jakimi siedziałem w ostatnim czasie. Nie czuję się też rozczarowany – dzięki lekturze komentarzy na forach i w sklepach internetowych zawczasu dotarło do mnie, że nie będzie to żaden przełomowy tytuł, a „tylko” niesamowicie przyjemna i grywalna pozycja. I rzeczywiście: Blood Rage to coś niezwykle złożonego w swojej prostocie, dającego masę opcji oraz kombinowania przy (teoretycznie) bardzo niewielu możliwych do zrobienia rzeczach (wprowadzanie figurek na planszę, przemieszczanie ich, zagranie karty rozwijającej nasz klan lub karty wyprawy oraz kwintesencja tej planszówki, czyli plądrowanie, o którym więcej w pełnoprawnej recenzji).
Gra robi dokładnie to, co powinna, czyli dostarcza sporo dobrej zabawy i, przynajmniej na razie, wiele satysfakcji ze stosowania różnych strategii, z których żadna nie wydaje się być tą jedyną słuszną. Pięć rozgrywek i jak na razie dla mnie bomba, zobaczymy, co będzie dalej. Nie żebym nie miał żadnych zastrzeżeń (choć w tym wypadku bardziej do polskiego wydawcy niż do samych autorów nawalanki z wikingami w roli głównej), ale przy frajdzie z przesuwania stosów pięknych figurek po już nie tak pięknej planszy przestają one mieć aż tak duże znaczenie. A właśnie, zauważyłem, że dopiero przy Blood Rage wielu graczy obudziło się i zaczęło dostrzegać, że taka ilość figurek, oczywiście wpływająca na cenę pudła z planszówką, to coś zbędnego. A w ilu grach sterty figurek są naprawdę niezbędne? To ciekawe, że tyle głosów w tej sprawie pojawiło się akurat przy okazji dyskutowania o tytule z najlepszymi figurkami na świecie... no właśnie, ale czy rzeczywiście najlepszymi? O tym też w recenzji, która powinna pojawić się tu w miarę szybko.
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz