Metody Marnowania Czasu: Gałęziste (i trochę Inkub) [Artur Urbanowicz] [recenzja]

poniedziałek, 17 sierpnia 2020

Gałęziste (i trochę Inkub) [Artur Urbanowicz] [recenzja]


Na książki Artura Urbanowicza trafiłem właściwie przypadkiem – po prostu pewnego pięknego dnia na facebookowej ścianie wyświetliła mi się reklama Gałęzistego, a pod nią zatrzęsienie komentarzy niemal wyłącznie zachwyconych czytelników. Aż tak pozytywny odbiór wydał mi się podejrzany, zajrzałem więc jeszcze na Lubimy Czytać, gdzie było już trochę mniej entuzjastycznie, a część użytkowników polecała zacząć jednak od Inkuba

W pierwszej kolejności sięgnąłem więc właśnie po tę powieść i, cóż, spodobała mi się. Pewnie zabrzmi to dziwnie, ale kiedy myślę o tego rodzaju historiach, odruchowo umiejscawiam je gdzieś poza Polską. Właściwie sam nie wiem, dlaczego – chyba wygląda dla mnie bardziej „naturalnie” (jakkolwiek brzmi to w tym kontekście), kiedy domyślnym miejscem akcji opowieści nadprzyrodzonych jest lokalizacja położona dalej niż bliżej. Choćby na Słowacji. Wiecie, o co mi chodzi? To tak samo jak z opowieściami o inwazjach kosmitów: zazwyczaj, przynajmniej kiedy sięgamy po bardziej poważne pozycje, wyobrażamy sobie ich atakujących na przykład Waszyngton, a nie Opole. Z horrorami mam podobnie, choć wiem, że niekoniecznie jest to mądre podejście. I dobrze, że taki Urbanowicz jest jednym z pisarzy udowadniających, że nieprawda, takie historie też mogą dziać się w Polsce, a co więcej, działają. Może i jest to upewnienie mnie, że dwa plus dwa rzeczywiście daje cztery, ale widocznie czasem ktoś musi. 

Nie żebym nie miał do Inkuba zastrzeżeń – na przykład (uwaga, jeśli jeszcze nie czytaliście) chciało mi się śmiać, kiedy okazało się, że coś tak prastarego i pierwotnego jak magia uznaje umowy notarialne. Zaklęcie polega na tym, że jakiś budynek może zostać otwarty jedynie przez jego właściciela? Jasne, z jednej strony coś musi na potrzeby rzuconego czaru tego właściciela wyznaczać, jednak rozbawiło mnie to, że można wpłynąć na takie zaklęcie podpisem i pieczątką notariusza. 

Nieważne. Inkub to niezła powieść. Może to minimalnie bardziej kryminał niż horror, ale nieważne, sprawdza się tu bardzo wiele rzeczy i zdecydowanie warto przeczytać tę książkę. 

Potem przyszła kolej na Gałęziste i… zawód. Przynajmniej z początku. Tak naprawdę przez całkiem sporą część powieści. 


Mamy dwoje protagonistów, będących w związku Karolinę i Tomka, którzy wybierają się razem na Suwalszczyznę. I właśnie ta dwójka to główny problem całej historii. Nie chodzi o to, muszę lubić postacie, o których czytam – nic z tych rzeczy. Mogę ich nie znosić, czasem wręcz zachwycam się niemalże brakiem pozytywnych bohaterów (na przykład w komiksie Scalped), ale pod jednym warunkiem: powinni być interesujący. Karolina i Tomek niestety tacy nie są. Nie żebym narzekał na ich zbyt mało rozbudowane charaktery. Wiemy o nich sporo, ale… 

Po pierwsze, Tomek jest strasznym bucem, który najzwyczajniej w świecie wkurwia, nie dając czytelnikowi nic w zamian. I choć poznajemy ich oboje dość dobrze, mogą wydawać się dość bezbarwni w tym sensie, że ich wspomniane charaktery zdają się istnieć wyłącznie po to, by w prawie wszystkim wzajemnie się wykluczać. Karolina jest bardzo wierząca, Tomek to ateista. Tomek chce się przespać z Karoliną, Karolina nie chce zrobić tego przed ślubem. Karolina lubi zwiedzać, Tomek jest bucem i co chwilę narzeka, nawet wtedy, kiedy ma zapłacić 3zł za parking. Tomek pije, Karolina nie pije. Nie, wymienione tu przeciwieństwa, jak i jeszcze kilka innych, nadal nie sprawiają, że mamy do czynienia z interesującymi postaciami. Poza tym, co właściwie wiemy o Karolinie? Generalnie to, że jest przeciwieństwem swojego chłopaka i niewiele więcej. Lubi rzeczy, których nie lubi Tomek – i vice versa, przez co nie wiem, ile razy zastanawiałem się, o co w ogóle chodzi w całym tym trzymającym się na ślinie związku i dlaczego ta relacja w ogóle jeszcze istnieje, niby od kilku lat. 

Drugi problem jest taki, że bardzo długo Gałęziste w zasadzie w ogóle nie straszy. Owszem, dostajemy niepokojące sygnały, że coś jest nie tak, a zagadka, co dokładnie, ciągnie tę powieść do przodu, to jednak trochę za mało. Na szczęście od pewnego momentu jest już bardzo dobrze. Trzeba czekać na to trochę za długo, ale w tamtym momencie lektury przyznałem, że było warto. Moja ocena Gałęzistego momentalnie dość mocno podskoczyła. Wreszcie autor przestał bawić się w męczenie mnie związkiem Tomka i Karoliny połączonym z dawaniem do zrozumienia, że coś tu nie gra (ze wszystkim – z ich miejscem pobytu, z gospodarzami, u których wynajęli pokój, z wioską, gdzie zamieszkali, właściwie z całą okolicą) i postawił ich przed prawdziwymi problemami, dobrze to rozpisując. I potem jest już dobrze, prawie do końca. 

Prawie, bo epilog to największe „Yyyalejakto”, z jakim miałem do czynienia w ciągu ostatnich lat. Nie tylko w powieściach – w komiksach, filmach, ogólnie w jakichkolwiek historiach. Plus dla zakończenia, że przez kilka dni po lekturze nie puszczało, bez przerwy siedząc mi w głowie. Nie mogłem go stamtąd wyrzucić, ale też mimo upływu czasu nadal nie wiem, co właściwie o nim myślę. Wzięło mnie z zaskoczenia i rozłożyło na łopatki, niestety w ogromnym stopniu przez to, że wydaje się bardzo, ale to bardzo z dupy. Nie, moim zdaniem to, co tam się stało, nie jest wystarczająco dobrze umotywowane. Nie, nie zgadzam się z takim finałem. Nie podoba mi się. Ale jednak muszę przyznać, że zrobiło wrażenie, więc na swój sposób chyba zadziałało. 

Mimo wszystko polecam. Gałęziste potrzebuje trochę czasu na rozkręcenie się, ale potem jest już dobrze. Do epilogu, gdzie jest źle, ale nie powiem, że bezbarwnie. Ogólnie warto przeczytać. 

Inkub lepszy.

tekst: Michał Misztal

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u