Blappa-Lortch! Wreszcie dobrnąłem do #250 zeszytu serii Savage Dragon i bardzo się cieszę, że mi się udało. Cieszę się, bo to już koniec - obiecałem sobie dość dawno, że jeśli nic się nie zmieni, po tym odcinku daję sobie z komiksem Larsena spokój, teraz więc mogę pożegnać się z czystym sumieniem. Przez długi czas było świetnie, ale w najmniejszym stopniu nie żałuję tego, że odchodzę.
Pozwólcie, że zacytuję jedno ze swoich Komiksowych Podsumowań Miesiąca: "Nie wiem, czy jest to popularna, czy może niepopularna opinia, w każdym razie wydaje mi się, że Savage Dragona już od dłuższego czasu nie za bardzo da się czytać. "Czemu w takim razie jedziesz z tym dalej i męczysz ten dwieście czterdziesty któryś zeszyt, głąbie?". Dobre pytanie. Odpowiedź brzmi: najwidoczniej z przyzwyczajenia. Problem polega na tym, że w którymś momencie Larsen doszedł chyba do wniosku, że w jego serii było już prawie wszystko (włącznie ze zgonami oraz zmartwychwstaniami rzeszy postaci, resetowaniem uniwersum i tak dalej), a jedyne, co mógłby do niej dodać, to wszechobecne ruchanie i bluzgi. No i dodał. I nie za bardzo mu to wyszło. Z ostatnich zeszytów pamiętam przede wszystkim wielkiego demona gwałcącego żonę Malcolma swoim gigantycznym penisem - żonę, która swoją drogą wcześniej zmarła i została ożywiona, przez co później chciało jej się bez przerwy ruchać, najlepiej wszędzie i z każdym. I pomyśleć, że kiedyś był to naprawdę rewelacyjny tytuł z niesamowitymi zwrotami akcji, bez których być może nie byłoby cyklu Invincible w takiej formie, jaką znamy. Czytając te bzdury (oraz pisząc o nich) czuję się zwyczajnie zażenowany, ale pewnie i tak sięgnę po następny zeszyt. Nie pytajcie, dlaczego, bo sam nie rozumiem. Pewnie dla gigantycznych penisów demonów".
Pisałem to w lutym zeszłego roku i, cóż, choć wymienione wyżej rzeczy nie znikały, wciąż sięgałem po kolejne zeszyty, chyba już wyłącznie po to, żeby zrezygnować z dalszej znajomości z tą serią dopiero po tym, jak zaliczę magiczny zeszyt numer #250. A może miałem jednak nadzieję, że Savage Dragon znowu będzie, jak za starych czasów, dobrym komiksem do poczytania na kibelku?
Wcześniej wspomniałem o wszechobecnym ruchaniu, ale to nie jest złe samo w sobie. Złe jest raczej to, że Larsen od dłuższego czasu nie ma do zaoferowania w swojej serii niemal niczego więcej. Bo niby co jeszcze tu znajdziemy? Biją się (zazwyczaj nuda) lub ruchają (prawie zawsze zażenowanie). Może to drugie kogoś bawi albo kręci, mnie w postaci pokazanej na zamieszczonych (oczywiście tendencyjnie) ilustracjach nie bardzo. Waszej ocenie pozostawiam to, czy problem jest w komiksie, czy raczej we mnie, bo nie dostrzegam wysokiego poziomu scenariusza i nie doceniam tych wszystkich świetnych pomysłów.
Umówmy się, Savage Dragon to właściwie od samego początku akcja i nawalanki (dlatego też przez dłuższy czas nie umiałem przekonać się do tego tytułu, o czym pisałem więcej tutaj), ale kiedyś dochodziły do tego jeszcze zwroty akcji, masa zaskakujących wątków, świetnie prowadzonych intryg, powrotów po wielu latach do pozornie porzuconych rzeczy... a teraz? Co w tej chwili słychać u Malcolma? Kogoś tam co chwilę bije - kogo? Niby czytam na bieżąco, ale już nawet nie pamiętam. Nie pamiętam też, kiedy ostatnio pojawiło się w tej serii coś, czym byłbym naprawdę zainteresowany. Przygody Malcolma są nudne. Kreska też zazwyczaj nie podchodzi mi tak, jak rewelacyjne rzeczy, które Larsen robił dawniej, choć to akurat najmniejszy problem. Bardzo mi przykro, ale na chwilę obecną nie mam dosłownie nic na obronę tej serii. Niby słyszy się czasem, że większość Marvela i DC to sztampa (z czym zresztą pewnie bym się zgodził, gdyby cokolwiek zachęcało mnie do sięgania po nie hurtowo), ale tak naprawdę to właśnie Savage Dragon jest jednym z najgorszych i najbardziej żenujących mnie komiksowych cykli, z jakimi miałem styczność w ciągu ostatnich lat - w każdym razie jeśli mówimy o tych bardziej znanych tytułach.
Oczywiście ani się nie znam ani nie drążyłem tematu: może czytelnicy są zachwyceni, może to się faktycznie sprzedaje i dzięki zabiegom autora zwiększyło się zainteresowanie odbiorców zielonym typem z płetwą na łbie. Jeśli tak, to super i na zdrowie, bo jednak Larsen ciśnie te Smoki niestrudzenie od prawie trzech dekad, więc uznanie z pewnością mu się należy. Tyle że moim zdaniem nie za poziom jego komiksu w ciągu ostatnich lat.
Przez jakiś czas myślałem jeszcze, że tylko jedno byłoby w stanie skłonić mnie do czytania tego wszystkiego dalej. I najśmieszniejsze jest to, że w najnowszym zeszycie dzieje się dokładnie ta rzecz (uwaga dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą... albo po prostu napiszę to na biało, kto chce, niech zaznaczy sobie myszką): wygląda na to, że ojciec Malcolma powraca. I choć rozumiem, że Larsen specjalnie czekał na to aż do #250 epizodu, teraz jest już jednak trochę za późno. Poza tym, czy biorąc pod uwagę obecną sytuację tego tytułu, może wyniknąć z tego coś dobrego? Pewnie Savage Dragon zrobi na dzień dobry laskę Malcolmowi, a potem prześpi się z jego żoną...
...oczywiście trochę sobie żartuję, ale patrząc na wyczyny Larsena w jego mniej więcej 50 ostatnich zeszytach, gdyby rzeczywiście do tego doszło, nawet bym się nie zdziwił.
Jest mi przykro, że tak to się dla mnie kończy. Z drugiej strony, jeśli będzie lepiej, zawsze mogę wrócić i nadrobić zaległości... ale już nie wierzę, że będzie lepiej. Zapraszam do dyskusji (może Savage Dragon jednak nadal trzyma poziom, a ja z jakiegoś powodu już tego nie zauważam?), ewentualnie do linczu. Zero pretensji do Larsena, niech sobie robi ze swoim komiksem, co tam chce, ja wolę zachować resztki dobrych wspomnień i czytać lepsze rzeczy. Powodzenia i mimo wszystko życzę kolejnych 250 zeszytów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz