Dwunasty tom Invincible zawiera zeszyty #60-65, zaczyna się konkretną rozpierduchą i nie zwalnia praktycznie do samego finału. To kolejny dobry TPB, a poza tym jeden z najbrutalniejszych w historii tego komiksu, o ile nie najbrutalniejszy. Jak twierdzi sam Kirkman, jego seria raz jest zabawna, innym razem krwawa i teraz nadszedł czas na hektolitry krwi.
Na początku główny bohater musi pokonać armię swoich odpowiedników z innych wymiarów, którą dowodzi jeden z jego dawnych przeciwników. Co prawda powinien być martwy, ale jednak nie jest i powraca, by uprzykrzyć życie swojemu wrogowi. Potem jest jeszcze gorzej. Na scenie pojawia się Conquest, kolejna postać pochodząca z planety Viltrum. Oczywiście on też nie ma przyjaznych zamiarów. Invincible ma z nim więcej kłopotów niż ze wspomnianą wcześniej armią, widowiskowy pojedynek ciągnie się przez kilka zeszytów i oferuje kilka mniej lub bardziej przyjemnych niespodzianek. Jest się czym zachwycać, Kirkman potrafi opisywać takie wydarzenia w mistrzowski sposób, a Ottley udowadniał już wiele razy, że nie ma zamiaru zaniżać poziomu serii. Do końca walki autorzy nie pozwalają czytelnikowi zaczerpnąć oddechu.
W #65 zeszycie jest spokojniej, ale scenarzysta jak zwykle daje do zrozumienia, że nie potrwa to długo. Na horyzoncie wojna z planetą Viltrum i nie tylko, więc fani mają na co czekać. Jak dotąd seria nie zawiodła mnie ani razu i wierzę, że w kolejnych Trade'ach wciąż będzie tak samo.
Na początku główny bohater musi pokonać armię swoich odpowiedników z innych wymiarów, którą dowodzi jeden z jego dawnych przeciwników. Co prawda powinien być martwy, ale jednak nie jest i powraca, by uprzykrzyć życie swojemu wrogowi. Potem jest jeszcze gorzej. Na scenie pojawia się Conquest, kolejna postać pochodząca z planety Viltrum. Oczywiście on też nie ma przyjaznych zamiarów. Invincible ma z nim więcej kłopotów niż ze wspomnianą wcześniej armią, widowiskowy pojedynek ciągnie się przez kilka zeszytów i oferuje kilka mniej lub bardziej przyjemnych niespodzianek. Jest się czym zachwycać, Kirkman potrafi opisywać takie wydarzenia w mistrzowski sposób, a Ottley udowadniał już wiele razy, że nie ma zamiaru zaniżać poziomu serii. Do końca walki autorzy nie pozwalają czytelnikowi zaczerpnąć oddechu.
W #65 zeszycie jest spokojniej, ale scenarzysta jak zwykle daje do zrozumienia, że nie potrwa to długo. Na horyzoncie wojna z planetą Viltrum i nie tylko, więc fani mają na co czekać. Jak dotąd seria nie zawiodła mnie ani razu i wierzę, że w kolejnych Trade'ach wciąż będzie tak samo.
Dobrą robotę na tym blogu odwalasz. Będę zaglądał regularnie:]
OdpowiedzUsuńPozdro!
"Jak dotąd seria nie zawiodła mnie ani razu i wierzę, że w kolejnych Trade'ach wciąż będzie tak samo."
OdpowiedzUsuńNie wiem jak w trade'ach, ale w zeszytach było nawet miejscami jeszcze lepiej ;)
@Marcin Zet
OdpowiedzUsuńDzięki! Postaram się nie zawieść oczekiwań.
@Anonimowy Grzybiarz
Już nie mogę się doczekać.