Słyszy to każdy, komu wspominam o Alien Frontiers: ta gra jak mało która potrafi wydobyć ze mnie moje wewnętrzne dziecko. Po kilku rozgrywkach mogę stwierdzić, że zdecydowanie ją kocham (właśnie tak!) i choć sama w sobie może nie jest oszałamiająca (właściwie żaden pomysł związany z mechaniką nie powala na kolana), jej największym atutem jest to, jak wszystko w niej idealnie ze sobą współgra. Mamy tu statki kosmiczne, klimat starego science fiction, wspaniałe ilustracje, rzucanie kostkami dające później możliwość podejmowania wielu ważnych i ciekawych decyzji, kontrolowanie obszarów, technologie obcych, zbieranie surowców, całkiem sporo negatywnej interakcji oraz jeszcze parę innych, również sprawdzających się bez zarzutu rzeczy. I choć, nie licząc warstwy graficznej, z osobna każdy element Alien Frontiers jest jedynie przyzwoity, po połączeniu ich w całość powstaje coś pięknego. Wychodzi na to, że można dogłębnie analizować wszystko po kolei, robić wykresy i słupki, ale najważniejsze w tej planszówce jest dla mnie to, że rozłożenie jej na stole gwarantuje mi rewelacyjną zabawę. Zdaję sobie sprawę, że chwalę tę grę bardziej niż powinienem czy niż na to zasługuje, ale to jeden z moich ulubionych tytułów – co z tego, że pewnie wbrew zdrowemu rozsądkowi? Jedyny możliwy smutny koniec tej pięknej historii może być spowodowany tym, że Alien Frontiers szybko mi się znudzi, bo na razie jestem tylko po kilku rozgrywkach. Jeśli jednak po większej ilości partii okaże się, że rzucanie udającymi statki kosmiczne kostkami to nadal świetna rozgrywka, spodziewajcie się recenzji w formie laurki.
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz