Czasem bywa tak, że kiedy chcę sprawdzić danego pisarza, wybieram tę z jego książek, która ma najmniej stron – żeby w razie rozczarowania za długo się nie męczyć. Zrobiłem tak na przykład z Pratchettem, sięgając ponad pół mojego życia temu po Eryka. Potem poszło już z górki.
Slade House to najkrótsza książka Mitchella, jaką mamy w domu, ale prawda jest taka, że sięgnąłem po nią wyłącznie z powodu świetnej okładki. Choć zwykle tego nie robię, w tym wypadku nie mogłem się oprzeć. Nawiasem mówiąc, okładka zbyt skomplikowana nie jest, jednak zgadnijcie, kto ma dwa kciuki i lubi minimalizm. Trzeci tom Pana Lodowego Ogrodu jeszcze nie przyszedł? Slade House ma tylko 188 stron? Michał, nawet ty powinieneś dość szybko się z tym uporać.
Tytuł powieści Mitchella to zarazem nazwa miejsca, do którego regularnie co 9 lat zostają sprowadzeni pewni specyficzni ludzie, by… nie będę pisał dokładnie, po co, w każdym razie już stamtąd nie wracają. Każdy gość Slade House jest jednocześnie narratorem poświęconego mu rozdziału książki, zaś autor postarał się, by wszystkie części były pisane w zupełnie inny sposób. Jak pewnie się domyślacie, trudno mi porównać ten tytuł do jakiejkolwiek innej powieści Mitchella, jednak Slade House od początku do końca czyta się bardzo dobrze, może z małymi wyjątkami po drodze, ale na szczęście jest ich niewiele.
Przede wszystkim książka wciąga i jest cudownie upiorna. Upiorna nie znaczy straszna, bo jak dotąd chyba żadnej powieści nie udało się mnie wystraszyć. Komiksom owszem (Idiota Milligana, choć uczciwie przyznam, że miałem wtedy z 10 lat), powieściom nie. Nawet kilku typowym horrorom, które straszyć przecież powinny. Koralina Gaimana niepokoiła, jednak w inny, „lżejszy” sposób (a przynajmniej tak to zapamiętałem) – Slade House było tak bliskie wystraszenia mnie, jak to tylko możliwe. Nie chcę zdradzać za dużo, napiszę tylko, że w zasadzie wiemy, co najprawdopodobniej stanie się pod koniec rozdziału z danym bohaterem, że dom igra z nimi, a zwykli ludzie nie mają z nim szans, ale jak to trzyma w napięciu! No i muszę przyznać, momentami ciarki przechodzą po plecach.
Przez chwilę chciałem wręcz, by te cykle wizyt mogły trwać w nieskończoność, ale wiadomo, że to niemożliwe. Bałem się też, że to jedna z tych opowieści, gdzie już w trakcie lektury wiemy, że tajemnica będzie bardziej interesująca niż jej odkrycie. Wydaje mi się, że zazwyczaj właśnie tak to wygląda, mimo to po przeczytaniu całego Slade House nie czułem rozczarowania. Wręcz przeciwnie.
Zgrzytów jest mało. Na stronie 78 chyba znalazł się błąd – grupka nastolatków uświadamiająca sobie, co ile lat znika ktoś w okolicach Slade House, trochę myli daty i nie wiem, czy to pomyłka ich jako postaci z książki, czy na przykład tłumacza. Tyle że to i tak właściwie nieistotna pierdoła. Jest jedna, gorsza rzecz: pod koniec drugiego rozdziału sprawcy całego zamieszania tłumaczą sobie nawzajem, o co w tym wszystkim chodzi. Wiadomo, że tak naprawdę tłumaczą to czytelnikowi – problem polega na tym, że opowiadają to w taki sposób, jakby sami nie wiedzieli, jak działa to, co robią, jakby musieli to sobie nawzajem wyjaśniać. A przecież wiedzą doskonale. Wyszło to sztucznie i jest niepotrzebne. Na pewno dało się to rozegrać inaczej, co zresztą potwierdza sam autor w dalszej części swojej historii.
Oczywiście rzeczy wymienione w powyższym akapicie nie przekreślają tego, że Slade House to naprawdę bardzo udana powieść. Może nie tak monumentalna jak – z tego co słyszałem – kilka innych tytułów Mitchella, jednak zdecydowanie warta sprawdzenia. Wychodzi na to, że czasem warto skusić się książce po samym rzuceniu okiem na okładkę.
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz