Metody Marnowania Czasu: Bite Club [Howard Chaykin, David Tischman & David Hahn] [recenzja]

sobota, 20 kwietnia 2019

Bite Club [Howard Chaykin, David Tischman & David Hahn] [recenzja]


Wiem, że się powtarzam, ale... uwielbiam wampiry. Mam na myśli przede wszystkim Świat Mroku i krwiopijców pojawiających się w grach, bo do tych komiksowych nie miałem wielkiego szczęścia – swego czasu próbowałem z American Vampire, jednak po kilkunastu zeszytach musiałem odpuścić, teraz podczytuję Buffy i niby może być, ale też nie mogę napisać, że jestem zachwycony. Ostatnio przypomniałem sobie jeszcze o miniserii Bite Club (tak naprawdę od dawna miałem ją gdzieś z tyłu głowy, ale jakoś nigdy nic z tym nie robiłem) i, w ramach nadrabiania zaległości, postanowiłem ją, hłe, hłe, ugryźć. Są pijawki, jest Vertigo, co mogło pójść nie tak? 


Zacznijmy od tego, że w komiksie, którego scenariuszem zajęli się Howard Chaykin i David Tischman, wampiry nie są żadnymi mrocznymi istotami ukrywającymi się przed ludzkością i manipulującymi nią z cienia. Gdzie tam, to najzwyklejsza mniejszość narodowa, co prawda o nieco nadnaturalnych zdolnościach (ale też bez przesady, można mieć kły i należeć do rodziny wampirzej mafii, a jednocześnie być bezlitośnie gnębionym w szkole), jednak dla pozostałych ludzi tak niezwykła, jak istnienie Kapitana Ameryki dla mieszkańców uniwersum Marvela, mająca nawet specjalną, poświęconą ich przestępstwom jednostkę policji. To mój pierwszy problem z tą historią, bo w kwestii krwiopijców jestem najwidoczniej ortodoksem i, jeśli masz nową wizję, odmienną od tej, do której się przyzwyczaiłem, przynajmniej zrób to dobrze. I tu pojawia się mój drugi problem z miniserią Chaykina i Tischmana: Bite Club niestety nie robi tego dobrze.

O ironio...
Na dzień dobry jesteśmy bombardowani całkiem dużą liczbą postaci, tyle że prawie żadna z nich nie zasługuje na miano interesującej czy godnej zapamiętania. Efekt był taki, że czytając drugi zeszyt mniej więcej tydzień po lekturze pierwszego, musiałem ponownie sprawdzać, kto właściwie jest kim, a zwykle nie jest to w moim przypadku konieczne. No i narrator. Narrator, który zazwyczaj nie potrafi się choćby na chwilę zamknąć. To kolejna z rzeczy, od jakich nie odbijam się w komiksach, o ile tylko autorzy wiedzą, co robią. Bite Club jest pisany w taki sposób, jakby scenarzyści stawali na głowie, by na każdym kroku krzyczeć czytelnikowi do ucha, jacy to nie są błyskotliwi, tyle że ich styl pisania jedynie mnie męczył i zniechęcał do sprawdzania kolejnych stron. Może czasami trafi się ciekawa narracja czy lepszy dialog, ale przebłyski dobrej formy chowają się w zalewie bolesnej przeciętności. Nie wyszedł z tego komiks wybitny, nie wyszło też lekkostrawne czytadło do przerobienia na kibelku, bo brakuje tutaj lekkości oraz polotu. Głównie jednak po prostu wciągającej fabuły, choć teoretycznie znalazło się tu dokładnie to, co być powinno, by wszystko grało.


Są wampiry. Jest intryga, która od początku do końca zupełnie mnie nie obchodziła. Są przyzwoite, szczególnie na tle scenariusza, rysunki, tyle że Bill Hahn mógłby zmienić swoje podejście do rysowania uszu. Jeśli ktoś zapyta mnie o tę miniserię za pół roku, obstawiam, że będę pamiętał tylko tyle albo jeszcze mniej. Najlepsza jest w niej okładka pierwszego zeszytu (Frank Quitely), którą umieściłem na początku tej recenzji. Zobaczyliście? To możecie na tym poprzestać. 

Jest jeszcze kontynuacja, ale nie wiem, czy się odważę. Przykro mi to pisać, ale w takie gówno z logiem Vertigo nie wdepnąłem już dawno.


tekst: Michał Misztal 

PSSST! Pisałem też o kilku innych komiksach

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u