Metody Marnowania Czasu: frank miller
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą frank miller. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą frank miller. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 25 listopada 2010

Dark Horse Maverick 2000 [recenzja]

Brak komentarzy:
Swego czasu do sprawdzenia tego zeszytu zachęciła mnie przezajebista okładka narysowana przez Franka Millera i pokolorowana przez Lynn Varley oraz niska cena, za jaką wylicytowałem komiks na Allegro. Przyznam szczerze, że wtedy nie wiedziałem nawet, czym dokładnie jest imprint Maverick, chodziło głównie o ilustrację prezentującą bohatera o imieniu Concrete. Kupiłem ten zbiór krótkich opowieści, a potem zapomniałem o nim prawie na śmierć i przeczytałem dopiero niedawno.

Na czterdziestu ośmiu stronach czytelnik znajdzie komiksy, które napisali oraz narysowali wyżej wymieniony Frank Miller, Paul Chadwick, C. Scott Morse, Stan Sakai, Jason Pearson Brian Ralph oraz Dylan Horrocks. Poziom większości historii jest przyzwoity, ale nic ponadto. Moim zdaniem całościowo najlepiej wypadł Jason Pearson i jego Body Bags: Well, it's about time!, ze scenariuszem pełnym głupkowatego czarnego humoru. Ani Frank Miller, ani Stan Sakai nie zaskakują; ten pierwszy dołączył do zbioru sześcioplanszówkę z przewidywalnym zakończeniem, zaś twórca Usagiego zapełnił dwie strony zabawnym, ale w żadnym wypadku nie powalającym sprawozdaniem ze swojej wizyty w Norwegii. Co do reszty, niestety przeczytałem i natychmiast zapomniałem, o co chodziło, może przez to, że krótkie opowieści obrazkowe rzadko potrafią zrobić na mnie większe wrażenie.

Jeśli chodzi o ilustracje, jest o wiele lepiej - prawie każdy autor sprawdził się w czarno-białej konwencji, pokazując coś interesującego. Pod tym względem Dark Horse Maverick 2000 nie zawodzi. Najbardziej przypadła mi do gustu prosta kreska Briana Ralpha w jego Deep-Dig, ale pozostałe historie również cieszą oczy.

Cały zbiór jest krótki, więc można przeczytać go dosłownie w kwadrans. I tak miało być - kilkustronicowe prezentacje możliwości ludzi tworzących dla imprintu Maverick, by czytelnik wiedział, czego może oczekiwać biorąc do ręki poszczególne komiksy z ich nazwiskami na okładkach. Ze względu na przeznaczenie zeszytu jego siłą jest różnorodność, dzięki której każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Bez fajerwerków, ale na niezłym poziomie. Jeśli będziecie mieli okazję dorwać ten zbiór za niewielkie pieniądze, zróbcie to, choćby dla okładki (chyba, że nikomu poza mną nie spodobała się aż tak bardzo).

sobota, 19 września 2009

Big Guy i Rusty Robochłopiec [Frank Miller & Geof Darrow] [recenzja]

Brak komentarzy:

Wreszcie scenariusz Millera, o którym mogę napisać coś pozytywnego. Jak dotąd nie miał na tym blogu szczęścia, omawiany przeze mnie Hard Boiled nie powalał, z kolei All-Star Batman & Robin the Boy Wonder to całkowita porażka. O Spawn/Batman nawet nie chce mi się wspominać. Teraz jest nieco inaczej, i dobrze, bo właściwie lubię scenariusze tego pana. Nie żeby Big Guy i Rusty Robochłopiec był jakąś genialną pozycją, na pewno nie, ale zawsze lubię, kiedy ludzie mają dystans do medium, w obrębie którego tworzą. Ten komiks to jeden wielki polew ze starych, absurdalnie wzniosłych komiksów oraz filmów z Godzillą. Może nie arcyzabawny, ale urzekający swoją celową naiwnością i głupotą. Pomijając Godzillę, o której nie mam zielonego pojęcia (obejrzenie jednego filmu na pewno nie zamieniło mnie w znawcę tematu) oraz "pełne patosu komiksy z lat 70.", których też się jakoś strasznie nie naczytałem, spodobało mi się tu jedno, zwłaszcza w przypadku wielkiego robota Big Guya: pamiętam jak dziś, kiedy w podstawówce, po jakiejś superbohaterskiej nawalance z TM-Semic, szliśmy rysować swoje pierwsze i jak dotąd ostatnie, żałosne komiksy, tworząc (a właściwie odtwarzając) bohaterów takich jak wielkie potwory i jeszcze większe roboty, zupełnie bez koncepcji, ale z uśmiechami na pyskach. Miller musiał mieć taki sam uśmiech i wielką frajdę, a ja przypomniałem sobie, że kiedyś sam uważałem przygody takich postaci za coś wspaniałego, zaś wielki latający robot był dla mnie szczytem kreatywności. I chyba nie tylko dla mnie - wydaje mi się, że po odkopaniu starych zeszytów niejeden czytelnik znalazłby na marginesach nieudolnie naszkicowanych braci Big Guya.


Big Guy i Rusty Robochłopiec to historia wielkiego, największego Zła, efektu nieudanego eksperymentu japońskich naukowców, które przyjęło formę ogromnego gada. Zło przemierza ulice Tokio niszcząc, mordując i zamieniając niewinnych ludzi w swoich mniejszych pobratymców. Po wysłaniu dosłownie wszystkiego, co posiada japońska armia, okazuje się, że ostatnią nadzieją będzie Rusty Robochłopiec, niewielki latający robot. Niestety, nie wszystko idzie po myśli bohatera, trzeba więc wezwać pomoc z Ameryki. I teraz zaczyna się oczekiwana zabawa, bo o ile pierwsza połowa komiksu nie jest tym, na co miałem ochotę, po nadejściu Big Guya radość z lektury była dla mnie o wiele większa. Monumentalny Big Guy jest tak dobry i uczciwy, że mógłby zostać nazwany harcerzykiem przez samego Supermana. Jak wspominałem, scenariusz nie jest mistrzostwem, ale wypowiedzi robota w połączeniu z podniosłą i przesadzoną narracją dają radę - na tyle, żeby komiks zasłużył na pochwałę.

Geof Darrow znów stanął na wysokości zadania i zadziwia przedstawianiem szczegółów, nie robi już jednak tak dużego wrażenia jak w przypadku Hard Boiled. Jego prace widzę kolejny raz, odpadł więc element zaskoczenia. Po drugie, specyfika scenariusza (miejscem akcji są głównie ulice Tokio) utemperowała różnorodność i nie dała rysownikowi zbyt wielkiego pola do popisu. I wreszcie trzecia rzecz: w odróżnieniu od Hard Boiled, ciężar całej historii nie spoczywał już na barkach Darrowa; ilustrator nie musiał ratować komiksu tworząc świetne rysunki do marnego scenariusza, przez co nie jest tutaj "gwiazdą", którą był wcześniej. Ale wolę zgraną pracę zespołową niż kiedy coś jest dobre tylko w połowie. Dodatkowo (nie zauważyłem tego jako pierwszy) niezwykle szczegółowe rysunki Darrowa w połączeniu z zamierzonym patosem oraz tandetnością opowieśći tworzą dodatkowy i bardzo ważny element komiczny.

Na końcu czeka nas kolejna ciekawa atrakcja, a właściwie jeden ze śmieszniejszych żartów w całym komiksie: fikcyjne okładki przedstawiające poprzednie przygody głównych bohaterów. Niedorzeczność przeciwników automatycznie podnosi kąciki ust - nie chcę ich opisywać, polecam sprawdzenie tego na własne oczy.


Chciałem jeszcze dodać, że naprawdę nie widzę sensu w wydawaniu tak małych objętościowo komiksów w twardej oprawie, ale... ostatecznie i mimo wszystko kupiłem polską wersję, tak jak Hard Boiled, również nie będący jakąś cegłą. Może i jestem mądry po szkodzie, ale chyba nie zrobiłbym tak po raz kolejny - raczej porównałbym ceny z wydaniami oryginalnymi i wybrał tańszą, czyli - jak podejrzewam - zagraniczną wersję, w miękkiej oprawie. Ale to już następnym razem.

czwartek, 17 września 2009

Spawn/Batman [Frank Miller & Todd McFarlane] [recenzja]

Brak komentarzy:

Przypuszczam, że jestem jedną z ostatnich zainteresowanych komiksem osób w Polsce, która zdecydowała się sprawdzić wspólne przygody Batmana i Spawna. To znaczy nie licząc tych, którzy w swojej mądrości postanowili w ogóle tego nie czytać. Minęło kilka ładnych lat od wydania tej historii w naszym kraju, a powodem, dla którego piszę o niej dopiero teraz, jest fakt, że dosłownie wszystkie opinie o Spawn/Batman były negatywne. Czasem jednak żeby uwierzyć, trzeba zobaczyć coś strasznego na własne oczy. Moment masochizmu nastąpił w moim przypadku kilka dni temu. Dzisiaj żałuję, ale przecież sam się o to prosiłem.

O fabule nie można napisać niczego dobrego, a właściwie nie można o niej napisać czegokolwiek. Historyjka dla dwunastolatków, w której tytułowi bohaterowie najpierw biją się po głowach, a potem łączą siły w celu dołożenia komuś innemu. Jestem tylko ciekaw, co by było, gdyby TM-Semic wypuścił ten komiks w okolicach 1998 roku, kiedy to Spawn wciąż był czymś świeżym, a ja miałem dwanaście lat i uważałem twórczość McFarlane'a z a coś niesamowitego. Niektóre jego scenariusze z tamtego okresu do dziś wydają mi się czymś interesującym, ale może to tylko sentyment. W każdym razie teraz jestem za dużym chłopcem na akceptowanie takich bzdur. Szkoda tylko, że autorem scenariusza jest Frank Miller, który zdecydowanie miał możliwość napisania czegoś lepszego - niestety, jest to kolejny kiepski komiks jego autorstwa. A rysunki? Przykro mi bardzo, ale czasy entuzjastycznych ocen prac McFarlane'a również minęły; ilustracje w Spawn/Batman niczym mnie nie zachwyciły. Po prostu są poprawne, tyle na ich temat. Nie dostrzegam już w nich tego, co widziałem dekadę temu.

Mówiąc krótko (i delikatnie), jest to bardzo słaby komiks, którego moim skromnym zdaniem nie należy dotykać. Na koniec pozwolę sobie zacytować dialog głównych bohaterów, prowadzony podczas radosnego okładania się po swoich zamaskowanych twarzach. Rozmowa pokazuje dobitnie, jaki scenariusz popełnił Miller:

Spawn: Idiot. You're an idiot. I'll tear you apart.
Batman: In your dreams.
S: Break you in half. I'll break you in half.
B: Sloppy fighter. Stupid fighter. No discipline.
S: Talking trash. You're talking trash. It won't help you.
B: No discipline. Stupid fighter. Stupid punk.
S: Had it. You've had it. You're done.
B: Just warming up you stupid punk.

(tutaj następują liczne onomatopeje - napięcie rośnie, bohaterowie uderzają się nawzajem z jeszcze większym zapałem nie przed chwilą, a po wszystkim głośno dyszą)

B: Give it up, punk. You're finished. Just look at you. You're finished.
S: Look at you. You can't even get up. You're the one who's finished.

Oczywiście komiks oferuje też inne atrakcje - wszystkie podobne do zacytowanej powyżej. Ja odpadam.

poniedziałek, 7 września 2009

All-Star Batman & Robin the Boy Wonder [Frank Miller & Jim Lee] [recenzja]

Brak komentarzy:

Przeczytany kilka miesięcy temu "All-Star Superman" Morrisona kompletnie mnie powalił, z kolei komiks "All-Star Batman & Robin the Boy Wonder" to już zupełnie inna bajka - też mnie powalił, ale w inny sposób. Podczas lektury nie mogłem wytrzymać ze śmiechu. Jak to mówią, śmiech to zdrowie, szkoda tylko, że intencje Franka Millera wyglądają na nieco odmienne. Wydaje mi się, że przynajmniej do pewnego momentu czytelnik miał traktować jego wersję Batmana zupełnie serio. Niestety, to raczej niemożliwe.


Zaprezentowana tu wizja Bruce'a Wayne'a jest tak przerysowana, że aż ciężko nie parskać śmiechem. Zresztą, nie tylko główny bohater jest "trochę dziwny" w porównaniu do tego, co można było przeczytać wcześniej, ale po kolei: jeśli znany Ci dotychczas Człowiek-Nietoperz to według Ciebie miękki cieciunio niepotrzebnie bojący się o życie swoich wrogów, poczekaj na to, co zaserwował tutaj Miller. Batman z "All-Star..." to zarozumiały psychopata atakujący przestępców krzycząc jednocześnie "Ha ha ha ha ha!" (patrz rysunek poniżej) i wyraźnie napawający się ich bólem, rzucający w nich koktajlami Mołotowa i powodujący otwarte złamania tylko dlatego, że ich widok sprawia mu przyjemność. Nie żeby to było najdziwniejsze w jego zachowaniu. Historia skupia się na początkach współpracy gacka i dwunastoletniego Dicka Graysona, który traci rodziców (precyzyjniej: ktoś ich morduje) i zostaje porwany przez Batmana. Mroczny Rycerz chce się nim zaopiekować, ale smarkacz trochę go denerwuje (na przykład śmieje się z Batmobilu albo zaczyna płakać z powodu utraty matki i ojca), w związku z czym dostaje po głowie, zresztą nie po raz ostatni. Kiedy docierają do Jaskini Nietoperza (dodam, że jadą tam od #2 do #4 zeszytu), następuje scena, która moim zdaniem powinna przejść do klasyki komiksu - poważnie. Batman chce zostawić przyszłego Robina samego, a kiedy dzieciak pyta, co ma jeść, słyszy: "Your food will present itself". Chwilę później jego oczom ukazują się szczury i nietoperze. Żeby było jeszcze zabawniej, Alfred daje Dickowi normalne jedzenie (czyli takie, które nie biega ani nie lata po jaskini), za co dostaje ostrą reprymendę od swojego pracodawcy.


Dziwne? W tym komiksie wszystko jest dziwne: karykaturalne i patetyczne dialogi, narracja, zachowanie postaci, ich wygląd. Prawie wszyscy są twardzielami - kobiety też, z tą różnicą, że dodatkowo mają duże piersi i atrybuty w stylu kabaretek i szpilek, w których zwalczają przestępczość Gotham. Ja rozumiem, że to miała być "mocna" opowieść, ale scenarzysta gdzieś w tym wszystkim nie zauważył, że całość jest niedorzeczna. Nie wierzę, że od początku chciał, żeby wyglądało to właśnie tak, a nawet jeśli... "All-Star Batman & Robin the Boy Wonder" nie sprawdza się ani jako niezamierzona parodia (bo czytelnik śmieje się zamiast brać historię na poważnie), ani jako parodia napisana celowo (bo to, z czego się śmiałem, tak naprawdę wcale nie jest zabawne, jedynie głupie i sztuczne). W dodatku nie ma tutaj żadnego ciekawego pomysłu na fabułę, mamy tylko jakieś snucie się po ulicy, naparzanie policjantów i przestępców oraz intrygę, której mimo najlepszych chęci nie mogę nazwać pasjonującą.

Wygląda na to, że po kilku epizodach Miller powiedział "Whatever" albo "Fuck it" i - widząc, że nie ma już odwrotu od tego, co stworzył - zaczął chałturzyć celowo. Tak na oko nastąpiło to gdzieś przy #7 zeszycie, a konfrontacja Batmana z Halem Jordanem w odcinku #9 przebija chyba wszystko. Tutaj śmiałem się już stanowczo zbyt głośno, ale uwierzcie mi, nie dało się inaczej. Muszę przyznać, że na swój absurdalny sposób seria jest mistrzostwem świata i jeśli ktoś chce przeczytać komiks, przy którym co kilka stron będzie myślał "Nie wierzę, że to może być aż tak głupie", to zapraszam. Jak dotąd ukazało się dziesięć zeszytów, na jedenasty czytelnicy czekają już od dłuższego czasu, o ile można stwierdzić, że ktoś naprawdę na to czeka.

Jeszcze jedno - Jim Lee. Jim Lee jest gościem, który od zawsze kojarzył mi się z kolorowo ubranymi mutantami, czymś, co zupełnie nie pasuje do mroku opowieści z udziałem Batmana, który tak lubię. Moje obawy zostały potwierdzone przez kilka opinii innych fanów Mrocznego Rycerza, a potem przeczytałem "Batman: Hush" i stwierdziłem, że Jim jednak daje radę. Jego podejście do rysowania uszatego zupełnie mi nie przeszkadza, a kolory nałożone na szkice nie psują efektu. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że rysunki poniekąd ratują ten przegięty komiks.

niedziela, 16 sierpnia 2009

Hard Boiled [Frank Miller & Geof Darrow] [recenzja]

Brak komentarzy:

Ostatnia recenzja pojawiła się tu 23 marca, więc chyba nie przesadzę, kiedy stwierdzę, że dawno mnie nie było. Miałem napisać o filmie "Watchmen", o serii "Transmetropolitan" oraz o #3 i #4 "Ziniolu" (w międzyczasie doszedł piąty), ale na jakiś czas po prostu zabrakło mi zapału i chęci. Zdarza się. Teraz powracam, nic nie zapowiadając i niczego nie obiecując. Zresztą chyba nie mam nawet komu obiecywać, że się poprawię. I dobrze.

Dzisiaj o komiksie "Hard Boiled", wydanym w naszym pięknym kraju przez Egmont. Wydanym dosyć dawno, bo w październiku zeszłego roku, ale to nie jest najistotniejsze. W końcu nie piszę tu tylko i wyłącznie o nowościach. Jeśli chodzi o "Hard Boiled", tym, co przede wszystkim rzuca się w oczy, jest najprawdopodobniej nazwisko autora scenariusza oraz jakość wydania - twarda oprawa, duży format. Wydaje mi się, że większość osób, które wcześniej nie słyszały o tym komiksie, bardziej przyciągnie napis "Frank Miller", nie zaś "Geof Darrow". A powinno być na odwrót. Owszem, można przypuszczać, że autor "Sin City" szczegółowo opisał wszystko, co można zobaczyć na ilustracjach, ale osobiście postawiłbym raczej na szaloną inwencję twórczą rysownika. Nie znam szczegółów i nie wiem jak było, ale to chyba najbardziej możliwa wersja. Pisząc o "Fables" stwierdziłem, że nie poświęcam należytej uwagi rysunkom, bardziej skupiając się na scenariuszu, ale w przypadku "Hard Boiled" nie potrafię podejść do sprawy w typowy dla siebie sposób.

Słyszałem/czytałem różne opinie o fabule tego komiksu, od słów takich jak "rewelacja" po stwierdzenia w rodzaju "scenariusz pisany na kolanie". Kierowałbym się raczej ku tej drugiej ocenie, pamiętając jednocześnie, że mój pogląd jest zniekształcony przez wiele podobnych historii, tyle że "Hard Boiled" ukazywało się w latach 1990-1992 i to właśnie ta opowieść mogła być wzorem dla tych, które poznałem o wiele później. Dziecko Millera i Darrowa czytane na początku 2009 roku może wydawać się wtórne, jednak to tylko złudzenie. Mimo wszystko fakt pozostaje faktem - scenariusz pewnie nie był pisany na kolanie, ale zupełnie mnie nie wciągnął. Całość można przeczytać w 20 minut, bowiem historia sprowadza się do tego: główny bohater, Carl Seltz, dowiaduje się, że jest cyborgiem - ta-daa! Potem zaczyna się wielka rozpierducha.

Moje streszczenie jest oczywiście nieco przejaskrawione i zjadliwe - na pewno można dodać więcej szczegółów, a podczas lektury zostać wciągniętym w opowieść. Mnie to po prostu nie spotkało. Za to nie odkryję Ameryki, kiedy powiem, że wciągają ilustracje (w pełni zasłużony Eisner dla Darrowa). Geof Darrow jest pierdolnięty - i uwierzcie, że po długim (o wiele dłuższym niż czytanie) przeglądaniu "Hard Boiled", słowo na "p" jest eufemizmem. Zdarza mi się czytać zeskanowane komiksy, ale nie wyobrażam sobie, żebym miał to robić w tym przypadku. Byłaby to profanacja. Ilustrator przedstawił wizję Franka Millera w każdym szczególe - narysował każdy pocisk, każdą rysę na ścianie, puszkę na ulicy, każdy detal ubioru postaci, a nawet pchły na psie. Jak już wspomniałem, "Hard Boiled" można przeczytać w 20 minut, ale oglądać przez wiele godzin, co chwilę odnajdując jakiś nowy element, zwłaszcza na większych rysunkach, w które komiks obfituje. Uczta dla oczu.

To właśnie dla tej uczty warto mieć ten komiks na półce, a nie na dysku twardym. Tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć samemu. Mam do czynienia z jedną z nielicznych opowieści obrazkowych, do których będę powracać tylko po to, by pooglądać ilustracje, nic nie czytając. I założę się, że patrząc na "Hard Boiled", jeszcze wiele razy znajdę coś, czego nie dostrzegłem wcześniej.
stat4u