Metody Marnowania Czasu: Big Guy i Rusty Robochłopiec [Frank Miller & Geof Darrow] [recenzja]

sobota, 19 września 2009

Big Guy i Rusty Robochłopiec [Frank Miller & Geof Darrow] [recenzja]


Wreszcie scenariusz Millera, o którym mogę napisać coś pozytywnego. Jak dotąd nie miał na tym blogu szczęścia, omawiany przeze mnie Hard Boiled nie powalał, z kolei All-Star Batman & Robin the Boy Wonder to całkowita porażka. O Spawn/Batman nawet nie chce mi się wspominać. Teraz jest nieco inaczej, i dobrze, bo właściwie lubię scenariusze tego pana. Nie żeby Big Guy i Rusty Robochłopiec był jakąś genialną pozycją, na pewno nie, ale zawsze lubię, kiedy ludzie mają dystans do medium, w obrębie którego tworzą. Ten komiks to jeden wielki polew ze starych, absurdalnie wzniosłych komiksów oraz filmów z Godzillą. Może nie arcyzabawny, ale urzekający swoją celową naiwnością i głupotą. Pomijając Godzillę, o której nie mam zielonego pojęcia (obejrzenie jednego filmu na pewno nie zamieniło mnie w znawcę tematu) oraz "pełne patosu komiksy z lat 70.", których też się jakoś strasznie nie naczytałem, spodobało mi się tu jedno, zwłaszcza w przypadku wielkiego robota Big Guya: pamiętam jak dziś, kiedy w podstawówce, po jakiejś superbohaterskiej nawalance z TM-Semic, szliśmy rysować swoje pierwsze i jak dotąd ostatnie, żałosne komiksy, tworząc (a właściwie odtwarzając) bohaterów takich jak wielkie potwory i jeszcze większe roboty, zupełnie bez koncepcji, ale z uśmiechami na pyskach. Miller musiał mieć taki sam uśmiech i wielką frajdę, a ja przypomniałem sobie, że kiedyś sam uważałem przygody takich postaci za coś wspaniałego, zaś wielki latający robot był dla mnie szczytem kreatywności. I chyba nie tylko dla mnie - wydaje mi się, że po odkopaniu starych zeszytów niejeden czytelnik znalazłby na marginesach nieudolnie naszkicowanych braci Big Guya.


Big Guy i Rusty Robochłopiec to historia wielkiego, największego Zła, efektu nieudanego eksperymentu japońskich naukowców, które przyjęło formę ogromnego gada. Zło przemierza ulice Tokio niszcząc, mordując i zamieniając niewinnych ludzi w swoich mniejszych pobratymców. Po wysłaniu dosłownie wszystkiego, co posiada japońska armia, okazuje się, że ostatnią nadzieją będzie Rusty Robochłopiec, niewielki latający robot. Niestety, nie wszystko idzie po myśli bohatera, trzeba więc wezwać pomoc z Ameryki. I teraz zaczyna się oczekiwana zabawa, bo o ile pierwsza połowa komiksu nie jest tym, na co miałem ochotę, po nadejściu Big Guya radość z lektury była dla mnie o wiele większa. Monumentalny Big Guy jest tak dobry i uczciwy, że mógłby zostać nazwany harcerzykiem przez samego Supermana. Jak wspominałem, scenariusz nie jest mistrzostwem, ale wypowiedzi robota w połączeniu z podniosłą i przesadzoną narracją dają radę - na tyle, żeby komiks zasłużył na pochwałę.

Geof Darrow znów stanął na wysokości zadania i zadziwia przedstawianiem szczegółów, nie robi już jednak tak dużego wrażenia jak w przypadku Hard Boiled. Jego prace widzę kolejny raz, odpadł więc element zaskoczenia. Po drugie, specyfika scenariusza (miejscem akcji są głównie ulice Tokio) utemperowała różnorodność i nie dała rysownikowi zbyt wielkiego pola do popisu. I wreszcie trzecia rzecz: w odróżnieniu od Hard Boiled, ciężar całej historii nie spoczywał już na barkach Darrowa; ilustrator nie musiał ratować komiksu tworząc świetne rysunki do marnego scenariusza, przez co nie jest tutaj "gwiazdą", którą był wcześniej. Ale wolę zgraną pracę zespołową niż kiedy coś jest dobre tylko w połowie. Dodatkowo (nie zauważyłem tego jako pierwszy) niezwykle szczegółowe rysunki Darrowa w połączeniu z zamierzonym patosem oraz tandetnością opowieśći tworzą dodatkowy i bardzo ważny element komiczny.

Na końcu czeka nas kolejna ciekawa atrakcja, a właściwie jeden ze śmieszniejszych żartów w całym komiksie: fikcyjne okładki przedstawiające poprzednie przygody głównych bohaterów. Niedorzeczność przeciwników automatycznie podnosi kąciki ust - nie chcę ich opisywać, polecam sprawdzenie tego na własne oczy.


Chciałem jeszcze dodać, że naprawdę nie widzę sensu w wydawaniu tak małych objętościowo komiksów w twardej oprawie, ale... ostatecznie i mimo wszystko kupiłem polską wersję, tak jak Hard Boiled, również nie będący jakąś cegłą. Może i jestem mądry po szkodzie, ale chyba nie zrobiłbym tak po raz kolejny - raczej porównałbym ceny z wydaniami oryginalnymi i wybrał tańszą, czyli - jak podejrzewam - zagraniczną wersję, w miękkiej oprawie. Ale to już następnym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u