niedziela, 29 listopada 2009
Invincible: A Different World [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]
0 [dodaj komentarz]
Labels:
image,
invincible,
komiksy,
recenzje,
robert kirkman,
ryan ottley
Posted by
Michał Misztal
środa, 25 listopada 2009
Lost Girls [Alan Moore & Melinda Gebbie] [recenzja]
0 [dodaj komentarz]
Labels:
alan moore,
komiksy,
melinda gebbie,
recenzje,
top shelf
Posted by
Michał Misztal
Podsumowując, wbrew pozorom Lost Girls nie jest komiksem dla fanów masturbacji, a wartościową i złożoną opowieścią autorstwa mistrza, dodatkowo świetnie zilustrowaną. Z drugiej strony nie należy zapomnieć, że jest to mająca szokować czytelnika pornografia, do której niektórzy będą bali się podejść, inni podejdą i nie dadzą rady przejść suchą nogą przez morze spermy (cóż za przenośnia); na pewno znajdą się też ludzie negujący jakiekolwiek pozytywne strony tego komiksu i widzący w nim tylko to, co niekoniecznie jest najważniejsze. Jeśli nie należysz do żadnej z tych grup, ośmielam się polecić, z adnotacją, że to naprawdę nie jest pozycja dla każdego i nawet przy optymistycznym podejściu można zrazić się w trakcie, mimo wszystko. Nietypowy tytuł, o którym ciężko było coś napisać, choć mam cichą nadzieję, że jednak wybrnąłem.
niedziela, 22 listopada 2009
X-Force #116-#129 [Peter Milligan & Michael Allred] [recenzja]
0 [dodaj komentarz]
Labels:
komiksy,
marvel,
michael allred,
peter milligan,
recenzje,
x-force
Posted by
Michał Misztal
X-Force autorstwa Petera Milligana to, mówiąc najprościej, mutanci zachowujący się tak, jak zachowywaliby się, gdyby superbohaterowie istnieli naprawdę. Zapomnijcie o szlachetnym i bezinteresownym ratowaniu niewinnych, ci goście to odpowiednik gwiazdeczek znanych z tego, że są znane, o których żaden inteligentny człowiek nie chciałby nawet słyszeć, ale doskonale wiemy, kim są i jak wyglądają, ponieważ są dosłownie wszechobecni. Także X-Force posiadają swoją własną sieć restauracji oraz tony zabawek-podobizn członków grupy i przychodzą tam, gdzie warto się pojawić, w związku z czym zdążenie na występ w popularnym talk-show bywa ważniejsze niż uratowanie kogoś przed śmiercią. Jakiekolwiek skrupuły mają nieliczni, reszta walczy wyłącznie o swoją pozycję, niejednokrotnie kopiąc dołki pod kolegami z zespołu. Witamy w świecie współczesnych mutantów, którzy, choć tak nietypowi dla komiksu, dla niemal każdego będą dziwnie znajomi - jednym będą kojarzyć się z kiepskimi (a mimo to uwielbianymi przez tłumy) muzykami, innym z występującymi wyłącznie w telenowelach aktorzynami, którzy swoją popularnością biją na głowę aktorów mających na koncie wiele wartościowych filmów... analogii jest sporo, a każda sprowadza się do bezwstydnych rzemieślników wolących bankiety i sławę od przyzwoitości i tworzenia rzeczy naprawdę wartościowych.
Oczywiście Milligan to nie nowicjusz, który wszystkich członków grupy przedstawił w jednakowy sposób - każda postać ma swoją własną przeszłość, charakter (świetnie nakreślony, jak zwykle w przypadku tego scenarzysty), marzenia i ambicje. Nie każdemu podoba się taki a nie inny profil X-Force, zespołu będącego własnością bogatego i zarozumiałego gnojka, stworzonego tylko po to, żeby zarobić jeszcze więcej pieniędzy. Tutaj nawet śmierć uczestnika ekipy jest czymś, co można świetnie sprzedać, na przykład tworząc nowy rodzaj figurek przedstawiający denata. Zmarli mutanci są zastępowani nowymi, wybieranymi na castingach, a stałym elementem działalności naszych gwiazdeczek jest branie udziału w konferencjach prasowych. Raz na jakiś czas komuś udaje się opamiętać, ktoś chce się jawnie przeciwstawić albo przynajmniej przestać brać udział w wewnątrzgrupowym wyścigu szczurów, ale w finale i tak ujrzymy kolejne obłudne oświadczenie zaprezentowane w mediach. Niektórzy mutanci nawet nie udają, że nie zależy im jedynie na rozgłosie i dobrej zabawie, wiedzą bowiem, że śmiertelność w ekipie jest przerażająco wysoka (nigdy nie wiadomo, czy dana osoba dożyje do końca odcinka), więc zamiast filozofować wykorzystują czas, jaki im został.
W praniu prezentuje się to trochę zabawnie i trochę smutno (zwłaszcza jeśli odniesiemy zachowanie bohaterów do prawdziwych gwiazd), ale niezmiennie świetnie. X-Force Milligana i Allreda to nadal stare, sensacyjne i łatwo przyswajalne przygody mutantów, zapewniające przede wszystkim świetną zabawę. Wyróżnia je to, że przedstawione zostały w całkiem nowej oprawie (choć nie graficznej, ale o tym za chwilę), moim zdaniem czyniąc wydarzenia dużo bardziej prawdopodobnymi. Podzielam pogląd Gartha Ennisa: gdyby superbohaterowie istnieli naprawdę, byliby draniami. Może nie wszyscy, tak jak nie wszyscy członkowie X-Force są godni pogardy (nie ma tu pójścia na łatwiznę i nawet największy łajdak może zaprezentować się z dobrej strony, o ile wcześniej nie wypadnie z gry), ale większość.
Z całą nowoczesnością scenariusza kontrastują rysunki, od staroszkolnych i pełnych uroku dymków na okładkach, po ilustracje w środku. Nie jest to aż taka podróż w czasie jak w Supreme: The Story of the Year Moore'a (recenzja wkrótce, choć na pierwszy ogień pójdą jego Lost Girls), ale na pewno coś, czego nie spodziewałbym się po takiej fabule. Cały ten kontrast jak najbardziej służy serii, dodając jej swoistego uroku. Nie ma graficznego silenia się na efekty specjalnie i gwiazdorstwo będące cechą bohaterów komiksu, co czyni te kilkanaście zeszytów jeszcze bardziej wyjątkowymi i godnymi polecenia.
czwartek, 19 listopada 2009
Invincible: The Facts of Life [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]
0 [dodaj komentarz]
Labels:
image,
invincible,
komiksy,
recenzje,
robert kirkman,
ryan ottley
Posted by
Michał Misztal
Podsumowując, na pewno nie jest to najlepszy TPB serii, niemniej wciąż zapewnia tony dobrej zabawy... i przygotowuje do mocnego dalszego ciągu. A Different World, kolejny tom, to powrót do głównej osi fabuły, który zapewnia, że słowo Invincible oraz określenie Zniżka Formy nie powinny występować w jednym zdaniu.
niedziela, 15 listopada 2009
Chew #2-5 [John Layman & Rob Guillory] [recenzja]
0 [dodaj komentarz]
Labels:
chew,
image,
john layman,
komiksy,
recenzje,
rob guillory
Posted by
Michał Misztal

O pierwszym numerze tej serii pisałem jakiś czas temu i nie były to wyłącznie superlatywy - wręcz przeciwnie. Teraz, po dokończeniu pięcioczęściowej historii zatytułowanej Taster's Choice, nie jestem aż tak niezadowolony jak wcześniej, ale mimo to odpuszczę sobie lekturę kolejnych zeszytów tego komiksu. Nie przekonał mnie na tyle, żeby wskoczyć na wyższe miejsca w moim rankingu, każąc mi poświęcić historii Laymana więcej czasu.
Z Chew jest tak, że im dalej, tym lepiej - po zjadaniu twarzy z premierowego epizodu wciąż mamy niesmaczne żarty w nieśmiesznej oprawie (takie jak rzyganie sobie po twarzach w #3), ale towarzyszy temu wszystkiemu parę naprawdę zabawnych rzeczy, choćby końcówka tego samego zeszytu, w którym główny bohater entuzjastycznie przyjął na siebie czyjegoś pawia. Nadal mamy zjadanie obrzydliwych rzeczy w celu zdobycia nowych poszlak (obcięte palce, martwe psy), ale fabuła nabrała tempa, jest kilka ciekawych, choć niezbyt pomysłowych zwrotów akcji i całość wchodzi znacznie przyjemniej. Niestety, klimat serii nadal nie jest tym, czego oczekiwałem (co nie znaczy, że nie może przypaść do gustu naprawdę sporej liczbie czytelników; koniec końców ktoś może oczekiwać dokładnie czegoś takiego) - tego typu połączenie głupkowatych wątków z wydarzeniami, które mają być całkowicie poważne, powinno mieć jakiś element sprawiający, że wszystko będzie do siebie pasować. Tego czegoś zabrakło, w związku z czym przez chwilę komiks jest na serio, by za moment usiłować rozśmieszyć tanimi elementami w stylu wspomnianych wyżej rzygowin. Albo powaga, albo głupie żarty, ewentualnie zrobić z tych dwóch części bardziej zgrany zespół. Jeśli to nastąpi, chciałbym się o tym dowiedzieć i wrócić do przygody z pokręconym pożeraczem dziwnych rzeczy.
Po przeczytaniu pierwszych pięciu zeszytów ilustracje są bardziej przekonujące, chociaż wciąż nie pasują do poważnej historii, jaką momentami stara się pisać John Layman. Mimo wszystko nie da się zaprzeczyć, że oprawa graficzna jest oryginalna i zachęca do sięgnięcia po kolejne numery Chew, po które być może kiedyś sięgnę, ale póki co robię sobie przerwę. Wolę poświęcać swój wolny czas lepszym seriom, których jest naprawdę sporo.

czwartek, 12 listopada 2009
Łauma [KaeReL] [recenzja]

O Łaumie piszę ze sporym opóźnieniem, mimo tego, że komiks przeczytałem niedługo po premierze. Tak po prostu wyszło, ale chyba lepiej późno niż wcale, zwłaszcza, że jest nad czym się rozwodzić. Najnowsze wydawnictwo KaeReLa może nie było z góry skazane na sukces, ale jeszcze zanim pojawiło się w sklepach, wiele osób zapewniało, że warto, że mistrzostwo i tak dalej. A ja ostatnie dłuższe prace autora widziałem w Produkcie... shame on me. No nic, przegapiłem (bardziej z powodu połączenia niedbalstwa i niezbyt imponujących funduszy niż braku zainteresowania) sporo ciekawych tytułów z poprzednich lat, jednak wiedziałem, że Łaumę kupię, bo skojarzenia z opowieściami KaeRela były wyłącznie pozytywne, a poza tym nie dało się zignorować dobiegających zewsząd głosów zachwytu. Mówię też o zachwycie wyrażanym po przeczytaniu pierwszego rozdziału, który był dostępny w Internecie przed premierą, a którego nie przeczytałem, przynajmniej zanim komiks wylądował na mojej półce - mam wrażenie, że jako jeden z nielicznych zainteresowanych.
Łauma to jedna z tych opowieści, które na pierwszy rzut oka kierowane są do młodszych czytelników, ale ich uniwersalność sprawia, że zadowoleni będą również ci starsi. Gdybym miał na szybko przywołać kilka podobnych tytułów, wymieniłbym Koralinę Gaimana (mam na myśli książkę, komiksu nie czytałem), i Bone'a Jeffa Smitha. Ktoś wspominał o Muminkach - nie wiem, nigdy się nimi nie interesowałem. Nie zmienia to jednak faktu, że wyliczone przeze mnie tytuły to moim zdaniem świetne pozycje, na tle których Łauma wypada bardzo dobrze, chociaż tak naprawdę ciężko to porównać - komiks KaeReLa jest na tyle oryginalny, że nie ma mowy o żadnym "na tle". Autor wpadł na świetny pomysł i wykorzystał między innymi jaćwieskie wierzenia i legendy, pokazując, że do wciągnięcia czytelnika wcale nie trzeba wymyślonych albo odległych miejsc o dziwnych, obcych nazwach. Opowieść rozgrywa się w Łojmach, niewielkiej wsi w pobliżu Suwałk, ale w czasie lektury miałem wrażenie, że zanurzam się w świecie, który jest właśnie dziwny i obcy. Ten jedyny w swoim rodzaju nastrój zbudowany na fundamencie znanych nam elementów to chyba największy atut Łaumy. Podczas lektury przypomniała mi się wymieniona wyżej Koralina - zarówno książka Gaimana jak i komiks KaeRela przestraszyłyby mnie, gdybym był młodszy o trochę więcej niż dekadę. Bałbym się, ale w ten fajny sposób, którego wręcz oczekuję sięgając po tego typu historie. A nastrój grozy to nie wszystko, bo mamy tu też udane elementy humorystyczne (najbardziej rozbawiła mnie chyba zawartość posiadanego przez Ajtwara odtwarzacza mp3).
Rysunkowo też jest świetnie - oprawa graficzna na pewno zachęci młodszego czytelnika, a jednocześnie zaimponuje dorosłym. Bardzo dobre operowanie czernią i bielą, najlepiej widoczne w sekwencjach zimowych, według mnie najciekawszych w całym komiksie - całość tworzy nastrój, który chwaliłem już wyżej. Bez takich ilustracji zdecydowanie czegoś by tu brakowało.
Nie wiem, czy Łauma jest "polskim komiksem roku" (który przecież nawet się jeszcze nie skończył), bo pewnie nie przeczytałem nawet połowy rodzimych opowieści obrazkowych, które zostały wydane od stycznia, ale na pewno jest to świetny tytuł, zasługujący na wszystkie przed i popremierowe pochwały. I na kontynuację. Czytelniku: do księgarni (o ile jeszcze tego nie zrobiłeś)!

niedziela, 8 listopada 2009
Invincible: Head of the Class [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]
0 [dodaj komentarz]
Labels:
image,
invincible,
komiksy,
recenzje,
robert kirkman,
ryan ottley
Posted by
Michał Misztal

Head of The Class zbiera odcinki od #14 do #19 numeru serii, włączając w to krótką historię z Image Comics Summer Special. Tym razem pojawia się więcej wątków niż poprzednio, opowieść nie skupia się na jednym konkretnym temacie. Kirkman lubi wprowadzać zaskakujące i jeszcze niewyjaśnione wydarzenia, jednocześnie sygnalizując, że wszystko rozwinie się w bliższej lub dalszej przyszłości. Coś dziwnego dzieje się po opuszczeniu przez głównego bohatera planety Mars, ktoś nieoczekiwanie zostaje przywódcą sporej grupy przestępców, niektóre znane nam postacie zachowują się bardzo dziwnie... czytelnik może tylko rozważać konsekwencje tego, co ma przed oczami. Mówię tu zarówno o tym TPB, jak i o następnym - The Facts of Life - który też już przeczytałem. Niejasnych wątków uzbierało się całkiem sporo, więc scenarzysta ma pole do popisu jeśli chodzi o rozwijanie pomysłów w kolejnych epizodach. Mam tylko nadzieję, że nie zagubi się w natłoku własnych niedopowiedzeń. Póki co seria jest rewelacyjna... ale to też już pisałem, prawda?
Jak wspominałem, obecnie jestem po lekturze następnego wydania zbiorczego, po którym też napiszę, że jest świetne. Bo jest. Dodam jeszcze tylko, że jako rysownik Ryan Ottley przekonał mnie już do końca, dorzucając bardzo ważną cegiełkę do całokształtu tego komiksu.

sobota, 7 listopada 2009
Haunt #1 [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]
0 [dodaj komentarz]
Labels:
haunt,
image,
komiksy,
recenzje,
robert kirkman,
ryan ottley,
todd mcfarlane
Posted by
Michał Misztal

W tytule recenzji podaję najczęściej dwa najważniejsze dla komiksu nazwiska, z tym że w przypadku pierwszego numeru serii Haunt, wyróżnienie tylko dwóch osób jest czymś problematycznym. Trzeba przyznać, że komiks może poszczycić się bardzo konkretną (zaryzykuję nawet słowo gwiazdorską) obsadą: Robert Kirkman (współtwórca i scenarzysta), Greg Capullo (layouty), Ryan Ottley (rysunki) oraz Todd McFarlane (współtwórca, inker). Nieźle, jak na początek, prawda? Z każdym z tych czterech panów wiążą się jakieś pozytywne komiksowe skojarzenia, czasem bardziej (Kirkman, Ottley), a czasem mniej aktualne (McFarlane i Capullo), co nie zmienia faktu, że kwartet prezentuje się zachęcająco. I chociaż debiut w postaci dwudziestokilkustronicowej (istnieje w ogóle takie słowo? Blogspot podkreślił je na czerwono, więc chyba nie hehe) opowieści nie pozwala stwierdzić, czy seria będzie strzałem w dziesiątkę, czy upadkiem z wysokiego konia, przeczucie każe mi wybrać to pierwsze. Po prostu ufam Kirkmanowi, czytałem The Walking Dead oraz Invincible i wiem, że gość radzi sobie z komiksami z szuflady podpisanej ongoing. Wygląda na to, że jego plany dotyczące Haunt sięgają bardzo dalekiej przyszłości, zaś autor wiąże z tytułem spore nadzieje. Ja w niego wierzę.
Czym jest ta seria? Sam Kirkman określa ją trzema słowami: akcja, horror i szpiegostwo. Jej główni bohaterowie to Daniel, niezbyt oddany sprawie ksiądz oraz jego brat Kurt, facet od brudnej roboty na zlecenie, który w pierwszym odcinku zalicza dość nieprzyjemny zgon i zaczyna nawiedzać Daniela. Powraca po to, żeby ochronić bliskich przed ludźmi szukającymi pewnego przedmiotu, ich zdaniem będącego w posiadaniu Kurta lub kogoś z jego najbliższego otoczenia. W jaki sposób udało mu się powrócić i dlaczego potrafi łączyć się z Danielem, aby stworzyć istotę widoczną na zamieszczonej wyżej okładce - tego jeszcze nie wiadomo. To zresztą normalne dla pojedynczych zeszytów: jest krótko, ale w przypadku Haunta także dosyć konkretnie (choć bez rewelacji) i zachęcająco. Czekam na więcej i polecam przyjrzenie się z tej serii, bo w niedalekiej przyszłości opowieść może rozwinąć się w coś naprawdę dobrego. Rysunki Ottleya ponownie stoją na wysokim poziome, a dodatkowo są kompletnie inne niż to, co autor zaprezentował w Invincible. Krótko mówiąc, jest na co popatrzeć, oby było też co przeczytać.

Subskrybuj:
Posty (Atom)