Co tam czytam? to efekt chęci dzielenia się wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych, napisanych na szybko zdań, czasem o jednym tytule, czasem o kilku, o serii, albumie lub o pojedynczym zeszycie, tak często lub tak rzadko, jak będzie mi się chciało. Czyli pewnie rzadko.
BATMAN: LAST KNIGHT ON EARTH [Scott Snyder & Greg Capullo]
Na początku wyglądało to całkiem zachęcająco: postapo-Batman wędrujący po pustyni z odciętą, gadającą głową Jokera? Niech będzie. Snyder umie kupić mnie takimi pierdołami, że wspomnę na przykład The Batman Who Laughs. I sam start Last Knight on Earth też był niczego sobie: interesująca zbrodnia i wrażenie, że tym razem Gacek zamiast okładać bandziorów pięściami, będzie musiał wykonać trochę solidnej detektywistycznej roboty – i bardzo dobrze. A potem coś idzie nie tak, po czym Bruce budzi się zdezorientowany, a wszyscy wokół wmawiają mu, że nie jest i nigdy nie był żadnym Batmanem, podobnie jak w Masce Briana Talbota, historii wydanej przez TM-Semic (Batman 5/1997) albo w jednym z odcinków Batman: The Animated Series (niestety, nie przypomnę sobie tytułu, w każdym razie Scarecrow podłączył gacka do maszyny, dzięki której Bruce żył w świecie snu, gdzie jego rodzice nadal żyli, Batmanem był ktoś inny i tak dalej). No i fajnie. Ale potem robi się już gorzej, według mnie o wiele gorzej. Może miała to być dla czytelnika dobra i niezobowiązująca zabawa, dla mnie jednak Last Knight on Earth bardzo szybko zmienił się w bełkot, pierdoły goniące kolejne pierdoły oraz Snydera, który ściga się sam ze sobą, kto wrzuci tu więcej postaci ze świata DC; szkoda, że nie udało się wrzucić dosłownie każdego, bo przecież byłoby jeszcze bardziej odlotowo. Może za bardzo się czepiam, bo to po prostu przeciętniak, ale po pierwsze, spodziewałem się czegoś choć trochę lepszego, a po drugie, no ile tych superbohaterskich przeciętniaków można łykać bez narzekania. Dobry początek, po którym byłem dość mocno zainteresowany, niestety później nastąpiły niemal wyłącznie bardzo długie fragmenty, które nie tylko mnie nudziły, ale przez które ledwo udawało mi się przebrnąć. Podejrzewam, że gdybym zrobił sobie tabelkę z setką innych komiksów o trykotach, a potem wylosował, co przeczytać, trafiłbym na coś lepszego niż to. I wiem, że po przeczytaniu 400 innych Batmanów do scenariusza Snydera, jak również 93 serii pobocznych, pewnie rozumiałbym więcej i być może docenił niektóre z zastosowanych tu zabiegów, ale przypuszczam, że po tym wszystkim już na zawsze mogłoby mi się odechcieć czytania komiksów.
BASKETFUL OF HEADS [Joe Hill & Leomacs]
Miniseria, której scenarzystą jest znany chyba głównie z Locke & Key Joe Hill, horror i magiczny topór sprawiający, że obcięte nim głowy nadal żyją? „Wchodzę w to!”, pomyślałem, ale po przeczytaniu całości, gdyby ktoś spytał mnie, czy Basketful of Heads jest dobrym komiksem, odpowiedziałbym, że nie wiem. Jest tu sporo dobrego, ale też mnóstwo rzeczy, które nie przypadły mi do gustu. Podoba mi się to, że z w sumie prostej na początku historii o kilku zbiegach z więzienia terroryzujących wyspę, po czasie opowieść robi się o wiele bardziej złożona, niż mógł zakładać czytelnik. To jak najbardziej działa, przyjemnie zaskakuje i podtrzymuje zainteresowanie w trakcie lektury. Co nie wyszło? Na przykład bardzo podobne zwroty akcji pod koniec dwóch zeszytów, i to z tych najbardziej wyświechtanych, czyli „na ostatnich stronach okazuje się, że ten dobry jest jednak zły”. Niektóre ilustracje – ogólnie jest w porządku, ale można też trafić na kadry, które naprawdę nie wyszły. Zakończenie wszystko ładnie spina, jednak nie do końca rozumiem zachowanie jednej z postaci (precyzyjniej: nie wydaje mi się do końca uzasadnione), ale gdybym napisał, co dokładnie mam na myśli, musiałbym zdradzić, jaki będzie finał. Ogólnie: można sięgnąć po Basketful of Heads bez obawy, że wejdzie się na minę, tyle że szału też nie ma. Mimo to, jeśli będę miał okazję, chętnie sprawdzę też pozostałe tytuły spod szyldu Hill House Comics, bo w sumie jestem ciekaw, co w nich znajdę.
CROWDED [Christopher Sebela, Ro Stein & Ted Brandt]
Przyszłość, w której każdy może założyć w sieci kampanię, za pomocą której wyznacza kogoś, komu życzy śmierci, a ludzie wpłacają pieniądze tak, jak choćby na Kickstarterze, zwiększając nagrodę dla potencjalnego zabójcy. W dodatku wszystko jest legalne i trwa miesiąc, po którym cel jest już bezpieczny, oczywiście o ile przeżył, i nie można wyznaczyć go ponownie do kolejnej kampanii. Bardzo intrygujący pomysł, niestety na tym kończą się dla mnie zalety Crowded, przez co dałem sobie spokój po sześciu zeszytach. Główna bohaterka, Charlie Ellison, dostaje właśnie swoją kampanię – nie ma pojęcia, czemu, nie wie też (albo nie chce nikomu zdradzić), dlaczego, choć nie jest znienawidzoną osobą publiczną, w kampanii uzbierano już milion dolarów, a suma cały czas rośnie. I super, ale mamy tu do czynienia z tak wkurwiającą postacią, że cieszyłbym się, gdyby ktoś jak najszybciej strzelił jej prosto w twarz. To nie tak, że muszę uwielbiać postacie, o których czytam, ale kiedy widzę, że ktoś zachowuje się całkowicie irracjonalnie... w sytuacji zagrożenia życia, gdy każdy ma prawo ją zabić, dziewczyna ma zamiar chodzić, gdzie jej się podoba, nie chce się ukrywać, a kiedy zatrudniona przez nią do ochrony osoba każe jej się przebrać, by trudniej było ją rozpoznać, Charlie nie chce włożyć czapki, bo ta jest używana… arrrgh. Raz, że absurd, a dwa, że komiks jest z jednej strony poważny, ale jednocześnie trochę próbuje robić sobie jaja (niezbyt skutecznie) i w efekcie stoi w rozkroku, nie wiedząc, czym właściwie chce być. Rysunki też zupełnie mi nie podeszły – są charakterystyczne, co doceniam, ale poza interesująco przedstawionymi onomatopejami przez cały czas irytowały mnie prawie tak samo, jak scenariusz. Jeśli sam pomysł wydaje ci się ciekawy – sprawdź, może Crowded jest właśnie dla ciebie, ja z wyżej wymienionych powodów odpadam.
DHAMPIRE: STILLBORN [Nancy A. Collins & Paul Lee]
Kolejne, po Shadows Fall, grzebanie w mniej znanych rzeczach z katalogu Vertigo. I znowu, niby czas świetności tego imprintu, niby tematyka, która powinna trafiać do mnie z miejsca (bo uwielbiam wampiry), ale znowu nie wyszło tu zbyt wiele rzeczy, bym miał się czym zachwycać. Nie jest to może aż taki kasztan jak Shadows Fall, to bardziej liga miniserii Bite Club, czyli: za pół roku nawet nie będę pamiętał, że przeczytałem taki komiks. Jego dwa główne problemy: po pierwsze, zbyt gęsta narracja, brak jakiegokolwiek oddechu dla czytelnika. Oczywiście można zrobić to dobrze, jednak jeśli narrator przez prawie całą historię nie może się zamknąć, a jednocześnie trudno stwierdzić, że mówi w interesujący sposób, cóż, efekt jest, jaki jest – Dhampire to komiks dość krótki, a jednak w czasie lektury męczyłem się dość mocno. Po drugie, cała intryga, główny bohater pragnący dowiedzieć się, kim właściwie jest… odniosłem wrażenie, że scenariusz chce to w jakimś stopniu zataić przed odbiorcą, tyle że przecież całą tajemnicę zdradza nam już tytuł opowieści – chyba, że ktoś w ogóle nie ma pojęcia, czym jest tytułowa istota. I cyk, po kilkudziesięciu stronach nużącej narracji docieramy do „zaskoczenia”, po czym następuje dość szybki finał, który tak naprawdę nie miał kończyć całości, ale cóż, nie wyszło. Szkoda, bo Dhampire może sprawdziłby się jako dłuższa seria, natomiast jako zamknięta historia nie sprawdza się wcale. Rysunki w dość przyjemny sposób przypominają o czasach starego dobrego Vertigo, ale to wszystko – do zapomnienia.
GIDEON FALLS [Jeff Lemire & Andrea Sorrentino]
Jakie są trzy najlepsze komiksowe serie, które są nadal publikowane i które czytam na bieżąco? Lazarus, Ice Cream Man i właśnie Gideon Falls, horror duetu Jeff Lemire i Andrea Sorrentino. Czego tu nie ma? Potwory/demony, równoległe światy, intrygująca zagadka Czarnej Stodoły, nawarstwiające się tajemnice i rewelacyjne rysunki – mam zresztą wrażenie, że sporo zeszytów zawiera dłuższe, często abstrakcyjne sekwencje wymyślone przez scenarzystę głównie po to, żeby Sorrentino mógł sobie zaszaleć. Jestem tą serią zachwycony i mam z nią tylko jeden problem: boję się, że to jedna z tych opowieści, które podtrzymują zainteresowanie czytelnika sekretami, zaś kiedy już dowiemy się, o co w tym wszystkim chodzi, reakcją może być tylko wzruszenie ramion i stwierdzenie, że jednak nie warto było docierać do finału. Cóż, autorowi Czarnego Młota zdarzało się już zawodzić w ten sposób, ale mam szczerą nadzieję, że nie tym razem – póki co Gideon Falls to dla mnie rewelacja.
NAMELESS [Grant Morrison & Chris Burnham]
Dawno temu, kiedy pisałem wyłącznie o historiach obrazkowych na blogu Komiksofilia, zrecenzowałem The Filth do scenariusza Morrisona. Pod recenzją Maciej Pałka skomentował: „Zdrowo pojebany komiks. Nic nie zrozumiałem ale jestem zachwycony”. Z Nameless jest podobnie, może bez wielkiego zachwytu, ale jeśli ktoś szuka okultystycznego horroru science fiction, zdecydowanie polecam… choć nie potrafię ubrać w słowa, dlaczego, bo przecież nic nie zrozumiałem.
STEALTH [Mike Costa & Nate Bellegarde]
O ile się nie przesłyszałem, w podcaście Comic Book Club padło zdanie, że ta seria to „the next Invincible". Mocne słowa, które sprawiły, że sięgnąłem po pierwszy zeszyt, oczywiście doskonale zdając sobie sprawę, że po zaledwie dwudziestu kilku stronach zapewne trudno mi będzie zgodzić się lub zaprzeczyć. No i z początku wyglądało na to, że ten pierwszy zeszyt będzie jednocześnie ostatnim, bo co w tym komiksie niby ma być interesującego? Typowy superbohater z zaawansowanym technologicznie kostiumem, lata, strzela, zaś za dnia jest reporterem, któremu nie za dobrze idzie w pracy – czyli nuda. Jednak pod koniec dzieje się coś, co sprawiło, że jestem zaintrygowany i na pewno sięgnę po Stealth #2. Zobaczymy, co dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz