Metody Marnowania Czasu

piątek, 20 lipca 2012

Robotix [recenzja]

Brak komentarzy:

Szukałem tej kreskówki przez lata. Może "szukałem" to nieodpowiednie słowo, sugerujące intensywność tej czynności, aktywną chęć zdobycia serialu, a ja po prostu od czasu do czasu zastanawiałem się, czym było to, co widziałem w przedszkolu. Miałem w pamięci dwa obrazy: pierwszy, atakujące się wzajemnie armie walczących ze sobą dziwnych ras, i drugi, metalową postać rozpaczającą z powodu tego, że jest robotem. O ile wiele z obejrzanych w przedszkolu, często puszczanych nam kilkukrotnie kreskówek, pamiętam bardzo dobrze, tak po Robotix przetrwały tylko te dwa fragmenty i myśl, że choć nie mam pojęcia, o co chodziło, wiem, że w tamtych czasach serial zrobił na mnie ogromne wrażenie. Niedawno w końcu go znalazłem, w tym tygodniu obejrzałem. W przeciwieństwie do Tajemniczych Złotych Miast i Ulissesa 31, czułem się tak, jakbym oglądał tę kreskówkę po raz pierwszy, więc obyło się bez sentymentów i taryfy ulgowej.

Robotix to serial składający się z (o ile mam dobre informacje) 15 odcinków, z których każdy trwa po 6 minut, ostatecznie złączonych w jeden film. Opowiada o dwóch walczących ze sobą rasach z planety Skalorr, dobrych Protectonach i złych Terrakorach. W obliczu dużo ważniejszego niż wojna problemu, jakim okazuje się nadchodzący wybuch supernowej, Compucore, dowodząca planetą sztuczna inteligencja (przez polskich tłumaczy nazwana Kompumamą...) poddaje wszystkich mieszkańców Skalorr hibernacji. Do bunkra, w którym spoczywają przedstawiciele dwóch zahibernowanych ras, dostaje się jednak niebezpieczne promieniowanie, przez co Compucore przenosi umysły kilku Protectonów i Terrakorów do Robotixów, ogromnych robotów stworzonych w celu odbudowania zniszczonej planety. Tym razem w zupełnie innej postaci, już po katastrofie, obie rasy kontynuują prowadzenie walki.


W międzyczasie na Skalorr mimowolnie trafia kapitan Exeter Galaxon i jego załoga, którzy wylądowali na planecie w wyniku awarii swojego statku kosmicznego. Jedzenia starczy im tylko na kilka dni, muszą więc jak najszybciej odlecieć z tego niegościnnego miejsca. Niestety, nie mają części pozwalających na dokonanie naprawy, poza tym zostają wplątani w konflikt między Protectonami oraz Terrakonami. Wkrótce okazuje się, że kierowane przez ludzi Robotixy radzą sobie ze wszystkim dużo lepiej, niż kiedy działają same. Część załogi Galaxona sprzeciwia się kapitanowi, po czym odchodzi, aby wesprzeć Terrakonów, reszta zostaje przy Protectonach. Wojna trwa nadal. 

Zdaję sobie sprawę, że dla wielu osób, dobrze pamiętających tę kreskówkę z dzieciństwa, Robotix jest świętością, tak jak dla mnie wspomniane już Tajemnicze Złote Miasta. Wydaje mi się jednak, że nawet gdybym obejrzał Tajemnicze Złote Miasta po raz pierwszy w wieku dwudziestu kilku lat, i tak byłbym zadowolony. W Robotix czegoś brakuje. Pomijając fakt, że takie rzeczy jak na przykład animacja zdążyły się już zestarzeć, a polski lektor (taką wersję oglądałem) czasami może doprowadzić do ataków śmiechu, fabuła za bardzo galopuje. Kilkanaście sześciominutowych odcinków to nie jest odpowiedni sposób na zbudowanie historii, nawet jeśli na końcu sklei się to wszystko w całość i zrobi z tego dłuższą opowieść.


Pomysł był dobry, nie dziwię się, że jako dzieciak byłem zachwycony, a przynajmniej takie wspomnienie zostało w mojej pamięci. Niestety, nie został do końca wykorzystany. Przeskakuje się tu przez poszczególne wątki po łebkach, wiele z nich nie zostało dostatecznie rozbudowanych, za to dorzucono parę zupełnie zbędnych. Finał też nie wypada najlepiej. Jako zakurzone science fiction oglądane z lekkim uśmieszkiem na ustach Robotix wypada całkiem nieźle, ale to wszystko. W 2012 roku nic specjalnego. Może pamiętam za mało, żeby teraz robiło to na mnie wrażenie. Jednak sentyment jest w takich sytuacjach bardzo ważny i czasami bez niego trudno czuć wielką przyjemność oglądając niektóre starocie. Teraz cieszę się przede wszystkim z tego, że po tylu latach znalazłem odpowiedź na pytanie, czym była ta kreskówka z ogromnymi robotami, z obejrzenia całości już niekoniecznie. Ogólnie może być, chociaż sprawdziłoby się lepiej, gdybym oglądał to z paroma kumplami także pamiętającymi ten serial, a na stole stałoby piwo.


tekst: Michał Misztal


wtorek, 17 lipca 2012

Polaków uczestnictwo w kulturze - Raport z badań 1996-2012 [Jan Koza] [recenzja]

Brak komentarzy:
Im dłużej przyglądam się działalności Centrali, tym ciekawszym i bardziej wszechstronnym wydawnictwem jest w mojej opinii. Centrala publikuje komiksy o różnej tematyce, od poważnych, jak „Stuck Rubber Baby” czy „Pozdrowienia z Serbii”, po bardziej humorystyczne, np. „Wiktor i Wisznu”, a także magazyny komiksowe lub film dokumentalny poświęcony opowieściom obrazkowym. Najważniejszy w tym wszystkim jest fakt, że do tej pory właściwie każda rzecz spod szyldu Centrali, która wpadła mi w ręce, zasługiwała zarówno na mój czas, jak i pieniądze. I nawet jeśli opublikują coś, o czym nie słyszałem nigdy wcześniej, szanse na rozczarowanie są minimalne. Ale o Janku Kozie słyszałem, znałem jego twórczość jeszcze przed sięgnięciem po komiks „Polaków uczestnictwo w kulturze”. Wiedziałem, czego się spodziewać. Ani wydawnictwo, ani sam autor po raz kolejny mnie nie zawiedli. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]

wtorek, 10 lipca 2012

Hellblazer: Dangerous Habits [Garth Ennis & William Simpson] [recenzja]

2 komentarze:
Dangerous Habits Ennisa i Simpsona to pierwszy tom Hellblazera, jaki przeczytałem, zdaje się, że niedługo po polskiej premierze, czyli mniej więcej cztery lata temu. Spodobało mi się na tyle, że zacząłem od początku, czyli od Original Sins do scenariuszy Dealano, a teraz, po latach i przeczytaniu Rare Cuts, powróciłem do przygód Constantine'a wymyślanych przez autora Kaznodziei.

Kiedy Ennis przejmował rolę głównego scenarzysty serii, wiedział, że musi wpaść na coś dobrego. Dorobek Delano był spory, nie wspominając o tym, że stał na wysokim poziomie, więc głupio byłoby obniżyć poprzeczkę. Ennis postanowił zacząć z grubej rury: główny bohater umiera. Najlepszy w pomyśle z jego nieuchronną śmiercią jest fakt, że nie dopadły go demony ani starzy wrogowie. Constantine, od dziecka palący tony papierosów, dowiaduje się, że umiera na raka płuc. Kiedy już uda mu się pożegnać pierwsze napady strachu i godzi się z ironią całej sytuacji (bezczelny i cyniczny magik pokonany przez najzwyklejsze papierosy), próbuje coś z tym zrobić, głównie dzięki swoim znajomościom. Przy okazji udaje mu się rozwścieczyć samego diabła, co sprawia, że wizja bliskiej śmierci staje się jeszcze bardziej przerażająca. Constantine wie, że od tej pory w piekle czeka go specjalne traktowanie.

W końcu nadchodzi pora pożegnań. Główny bohater co prawda wpada na pomysł uniknięcia śmierci, ale wydaje się on tak nieprawdopodobny do zrealizowania, że woli odwiedzić kilka bliskich osób i przed swoim odejściem spłacić parę starych długów. A potem próbuje zrealizować przekręt, za wymyślenie którego Ennisowi należą się spore brawa. Według mnie Dangerous Habits to bardzo dobre wejście tego scenarzysty do świata Hellblazera. Ennis dobrze wyczuł postać Constantine'a, zresztą tego typu bohaterowie, cyniczne, aroganckie, tchórzliwe i nieczułe sukinsyny z obecnym gdzieś w głębi, ale rzadko dochodzącym do głosu dobrym sercem, wydają się być dla niego jednymi z najodpowiedniejszych. Poza tym czytelnicy mogą tu zobaczyć, na jakie pomysły wpadał Ennis przed stworzeniem Kaznodziei, serii, którą chyba mogę nazwać bezpośrednim spadkobiercą pracy Gartha przy Hellblazerze.

Scenarzysta zaznacza we wstępie, że choć William Simpson zna się na swojej pracy, bardziej nadaje się do innego typu historii, ale z drugiej strony warstwa graficzna wcale nie odbiega od tego, co można było zobaczyć w poprzednich tomach. Jako wizualizacja scenariusza daje radę, ale nie jest powalająca i zdążyła się już zestarzeć. To można zaakceptować, szkoda tylko, że porównując wygląd Constantine'a na poszczególnych kadrach Dangerous Habits, można odnieść wrażenie, że jednym z efektów chorowania na raka płuc jest co chwilę zmieniająca się twarz. Tak jakby w filmie jednego bohatera grało kilku aktorów.

niedziela, 8 lipca 2012

Ostatni wynalazek [Dominik Szcześniak i Rafał Trejnis] [recenzja]

Brak komentarzy:
Ostatni wynalazek Dominika Szcześniaka (scenariusz) i Rafała Trejnisa (rysunki), autorów komiksu Fotostory, to przeznaczona dla młodszego czytelnika historia trójki piętnastolatków, Kazika, Wacka i Pietruchy. Chłopcy, mieszkający w Lęborku (komiks wydano pod szyldem Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Jarosława Iwaszkiewicza właśnie w tym mieście), po przeżyciu niezliczonych przygód swoich ulubionych kinowych i literackich bohaterów, nareszcie trafiają na własną. W czasie spotkania z profesorem Procesorem, lęborską legendą, dowiadują się, że jedynie oni mogą udaremnić plan jego największego wroga, docenta Procenta, pragnącego zapanować nad umysłami ludzi za pomocą telewizji interaktywnej, ostatniego wynalazku Paula Nipkowa. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

wtorek, 3 lipca 2012

Epileptic [David B.] [recenzja]

Brak komentarzy:
Przymiotnikiem najbardziej pasującym do "Epileptic" Davida B, autora między innymi wydanego w 2009 przez Kulturę Gniewu komiksu "Uzbrojony ogród i inne historie", jest moim zdaniem słowo "gęsty". Opisuje ono zarówno scenariusz, jak i przepełnioną czernią warstwę graficzną. Na stronach tej autobiograficznej opowieści jest wręcz duszno, co dla niektórych czytelników może okazać się wyjątkowo ciężkostrawne. W zbiorczym wydaniu "Epileptic", historii pierwotnie wydanej w sześciu tomach, David B. podjął się opisania wieloletnich zmagań całej swojej rodziny z chorobą Jeana-Christophe'a, jego starszego brata. Trochę przypomina to wydaną kilka miesięcy temu w Polsce "Parentezę", jednak jest o wiele trudniejsze w odbiorze i zdecydowanie bardziej przytłaczające. [więcej na Kolorowych Zeszytach]

piątek, 22 czerwca 2012

Kamień przeznaczenia, tom 3 [Tomasz Kleszcz] [recenzja]

1 komentarz:
Wszystkim czytelnikom lubiącym obserwować rozwój twórców, Tomasz Kleszcz, autor serii Kamień przeznaczenia, od pewnego czasu dostarcza sporej ilości ciekawego materiału. Ostateczną opinię dotyczącą przygód jego bohaterów będzie można wydać dopiero po lekturze ostatniego tomu cyklu, ale póki co praktycznie od samego początku trzymam kciuki za ten komiks, nawet pomimo kilku moich wcześniejszych słów krytyki. Kamień przeznaczenia zasługuje na krytykę, ale i na pochwały. Autor nie odpuszcza, ciągle pracuje nad swoimi umiejętnościami, systematycznie stara się pozbywać tego, co mu nie wychodzi. Wystarczy wziąć do ręki pierwszą i trzecią część, a na pierwszy rzut oka widać spory przeskok, jeśli chodzi o poziom ilustracji. Trudno, żeby po takim czasie Kleszcz przeszedł do ekstraklasy polskich rysowników, ale świadomość, że idzie mu coraz lepiej i obserwowanie jego postępów to duża przyjemność. Mam nadzieję, że kiedyś rozłożę sobie większą ilość jego komiksów i będę oglądał je chronologicznie, patrząc, od czego zaczynał i do czego doszedł, oraz że w tych późniejszych już nie będzie się do czego przyczepić. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

środa, 20 czerwca 2012

Ulisses 31 [recenzja]

Brak komentarzy:

Kolejną, po Tajemniczych Złotych Miastach, kreskówką, którą uwielbiałem w dzieciństwie, jest japońsko-francuski Ulisses 31, emitowany w polskiej telewizji w 1991 albo 1992 roku. Byłem pięciolatkiem. Tajemnicze Złote Miasta pamiętam o wiele lepiej, zresztą w przeciwieństwie do Ulissesa obejrzałem je w całości, wszystkie odcinki miałem nagrane na kasetach VHS, natomiast animowaną Odyseję oglądałem przypadkowo, kiedy akurat leciała. W tamtych czasach kilka epizodów zrobiło na mnie ogromne wrażenie. W ciągu paru ostatnich tygodni obejrzałem wszystko i siłą rzeczy poddałem dobre wspomnienia z dzieciństwa weryfikacji osoby, powiedzmy, że dorosłej. Ulisses 31 dziewiętnaście lat później.


Liczba 31 w tytule kreskówki wzięła się stąd, że główni bohaterowie przeżywają swoje przygody w XXXI wieku. Czyli Odyseja w wersji science fiction, w dodatku takiej, która nie bawi się w przenoszenie czasu akcji w przyszłość odległą zaledwie o jedno czy dwa stulecia. Główne założenia pozostają mniej więcej takie same, jak w znanej wszystkim, przynajmniej ogólnie, opowieści: Ulisses wraca z wojny, po drodze trafia na planetę zamieszkałą przez cyklopy i, ratując swojego syna, Telemacha (w tej wersji Odysei nie został przy matce) zabija Polifema, sprowadzając na siebie gniew bogów. Reszta w polskiej czołówce:


Fabuła wszystkich 26 odcinków z oczywistych powodów bardzo często nawiązuje do greckiej mitologii. Odyseja to nazwa statku kosmicznego Ulissesa, Scylla i Charybda to dwie sąsiadujące ze sobą planety, jest zagadka Sfinksa, Syzyf, Minotaur, Orfeusz, syreny i mnóstwo innych ogólnie znanych postaci, a wszystko to w otoczeniu robotów, cyborgów oraz nowoczesnej broni. Mieszanka ciekawa nawet dzisiaj, w kreskówce wykorzystana bardzo dobrze, choć nie pozbawiona wad, zwłaszcza jeśli już nie ogląda się jej oczami dziecka.


Co jest nie tak? Wcale nie pojawiający się trochę za często i nie zawsze w odpowiednich momentach głupkowaty humor (głównym jego źródłem jest w Ulissesie należący do Telemacha robot Nono). Mogę to strawić, rozumiem, że oglądam serial dla najmłodszych. Główny problem to brak rozwoju fabuły. Jedyne odcinki, jakie należy obejrzeć w odpowiedniej kolejności, to pierwszy i ostatni, na końcu każdego z pozostałych bohaterowie wracają do punktu wyjścia. To, co robią, nie ma najmniejszego znaczenia. Brakuje zmian charakteru postaci, choćby niewielkich, brakuje poczucia, że działania Ulissesa i reszty niosą ze sobą jakieś konsekwencje. Na początku odcinka nikt nie przypomina, co działo się w poprzednim epizodzie, bo i tak żaden z poprzednich epizodów nie ma wpływu na ten, który właśnie oglądamy. A szkoda.


Druga denerwująca wada to naiwna szlachetność bohaterów. Jak ja nie lubię takich rzeczy. W tym przypadku nie przyjmuję do wiadomości tłumaczenia, że to kreskówka dla dzieci. Narzekałem na to już wcześniej, pisząc o Tajemniczych Złotych Miastach. Tutaj charakter Ulissesa jest jeszcze śmieszniejszy od jego dziwnej fryzury. Zawsze dobry, zawsze wyrozumiały, sprawiedliwy, honorowy i pozbawiony dylematów moralnych, a przez to będący postacią z papieru. Przy nim nawet szlachetny w każdej sytuacji Thorgal jest niezwykle rozbudowanym wewnętrznie bohaterem. Dobrze, że przynajmniej w odcinku z Kalipso Ulisses pokazuje trochę więcej ludzkich emocji, co widać przy niedwuznacznym napięciu, jakie w pewnej chwili zaczyna być obecne pomiędzy tą dwójką. Jest jakaś próba, zresztą udana, pokazania nie tylko jednej twarzy głównego bohatera, momentami przypominającego robota zaprogramowanego wyłącznie w celu czynienia dobra, jednak to i tak trochę za mało.


Czyli co, jest kiepsko? Nie oglądać? Właśnie, że oglądać. Po to, żeby zobaczyć, co autorzy zrobili z Odyseją po dodaniu do niej elementów science fiction i bardzo ciekawym przetworzeniu wielu znanych wcześniej widzowi wątków, na pewno warto dla kilku bardzo dobrych motywów muzycznych. Przede wszystkim warto jednak, nawet mając więcej niż dwadzieścia lat, obejrzeć całość dla w ogóle nie pasującej do kreskówki dla dzieci, przygnębiającej, wręcz dołującej atmosfery kilku epizodów. Momentami jest strasznie, co robi wrażenie, ale moim zdaniem wygrywa właśnie wszechobecna beznadzieja. Bogowie uwzięli się na Ulissesa. Bohaterowie nie mają szans na pokonanie ich; za każdym razem, kiedy już prawie im się udaje, Zeus i cała reszta wbijają mu kolejny nóż w plecy. Widz oczywiście wie, że kilkunasty odcinek z rzędu znowu skończy się w podobny sposób, ale twórcy zrobili to tak, że chce się oglądać, na jaki okrutny pomysł wpadli bogowie tym razem.


Jako dziecko trochę bałem się odcinka Kwiaty strachu, ale dużo gorsze były Sekret Sfinksa i (zwłaszcza) Wieczna kara, w której poznajemy żyjącego samotnie na pustynnej planecie Syzyfa, dzień w dzień wtaczającego pojawiające się nowe głazy na szczyt stromej góry. Bogowie proponują Syzyfowi wolność w zamian za uwięzienie na pustyni Ulissesa, który właśnie wylądował w okolicy. Widz może mieć pewność, że będzie źle. Są w tej kreskówce rzeczy naprawdę okrutne i przygnębiające, nie tylko dla dziecka. I przede wszystkim dlatego warto ją zobaczyć, nawet będąc dużo starszym.


Na koniec anegdota. Kiedyś, chyba na początku liceum, jeszcze zanim wiedziałem, czym jest Internet i wszechpotężna wyszukiwarka Google, szukałem tej kreskówki, pytając o nią znajomych. "Odyseja, przygody Ulissesa, tylko w przyszłości", mówiłem. Ktoś stwierdził: "Nie znam takiej kreskówki, ale pewnie zrobiono ją na podstawie książki. Była książka o przygodach Ulissesa w czasach późniejszych niż mitologiczne". "Kto ją napisał?", spytałem. Odpowiedziano mi, że James Joyce.

wtorek, 19 czerwca 2012

Profesor Bell tom 2 [Joann Sfar & Tanquerelle] [recenzja]

2 komentarze:

Drugi tom Profesora Bella to komiks, na który czekałem więcej niż dwa lata i nie było to czekanie na zasadzie "jeśli się pojawi, to dobrze, jeśli nie, trudno". Opowieści Dwugłowy Meksykanin i Lalki Jerozolimy zapamiętałem jako jedne z najlepszych komiksów przeczytanych przeze mnie w 2010 roku i naprawdę tęskniłem za powrotem Sfara i jego bohatera. Wreszcie Mroja wydała ciąg dalszy, zawierający dwa kolejne albumy, Frachtowiec Króla Małp i Promenada Angielek.

Pierwsza myśl: szkoda, że tym razem Joann Sfar zajął się wyłącznie pisaniem scenariusza. Cały drugi tom narysował Tanquerelle, ilustrator gorszy od Sfara, co wcale nie znaczy, że zły. Jego kreska w połączeniu z kolorami znanej z poprzedniej części Brigette Findakly (Frachtowiec Króla Małp) tworzy tajemniczy nastrój znany z poprzedniej części, a zmiana kolorysty z Findakly na Waltera w Promenadzie Angielek pokazuje, że to nie tylko zasługa barw. Ostatecznie Tanquerelle przekonuje, tworząc nastrój podobny do tego, jaki stworzyły kadry jego poprzednika, jednocześnie bezmyślnie go nie kopiując, chociaż z odbiorem jego rysunków i cieszeniem się warstwą graficzną komiksu jest niestety pewien spory problem, o którym wspomnę później.

Jeśli chodzi o scenariusz, na szczęście wszystko gra i myślę, że w podsumowaniu tego roku Profesor Bell znowu znajdzie się w mojej osobistej czołówce, tak samo jak w 2010. Tym razem niektóre przygody Profesora są bardziej wulgarne i, powiedzmy, niegrzeczne niż ostatnio, przy zachowaniu całej charakterystycznej niezwykłości cyklu, ale niezależnie od pomysłów Sfara, z każdej strony wylewa się niesamowity klimat i magia. Scenarzysta po raz kolejny zbudował nastrój, z jakim nie spotkałem się w żadnym innym komiksie, a finał Promenady Angielek sprawił, że znowu nie mogę doczekać się dalszego ciągu. Będzie to już piąty, ostatni album serii. Mam nadzieję, że Mroja wyda go jak najszybciej.

Mam też nadzieję, że wyda go lepiej, bo drugi tom Profesora Bella ma jedną, ogromną wadę. Wcześniej były to mikroskopijne litery, problem być może nie do uniknięcia, jednak tym razem wydawnictwo podarowało czytelnikom piksele. Piksele w takim komiksie? Niestety tak. Przez dużą część albumu aż przykro na to patrzeć i wygląda na to, że nie posiadam jedynego wadliwego egzemplarza; inni narzekali na to samo. Nie znam się na druku ani wydawaniu opowieści obrazkowych, ale czy naprawdę nie dało się tego sprawdzić i jakoś temu zapobiec? Powtórzę jeszcze raz: piksele w takim komiksie?

niedziela, 17 czerwca 2012

Kajtek i Koko: Kajtek i Koko w Londynie [Janusz Christa] [recenzja]

Brak komentarzy:
Album Kajtek i Koko w Londynie, czwarty tom Klasyki Polskiego Komiksu z historiami obrazkowymi Janusza Christy, składa się z trzech części: zbioru osiemdziesięciu humorystycznych pasków zatytułowanego Dni Gdańska oraz dwóch dłuższych opowieści: fantastycznej Zwariowanej wyspy i detektywistycznego Londyńskiego kryminału. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

czwartek, 7 czerwca 2012

Battle Royale tom 2 [Koushun Takami & Masayuki Taguchi] [recenzja]

Brak komentarzy:

W Battle Royale nie istnieje coś takiego jak zwykła śmierć albo walka ze zwykłym zakończeniem. Jeśli ktoś umiera, żegna się ze światem w zalewających wszystko strugach krwi oraz łez, czasem pozbawiony jakiejś kończyny, jeśli ktoś walczy, czytelnik na pewno będzie mógł liczyć na widoki takie jak połamane i powyginane pod nieprawdopodobnymi kątami ręce. Dzieje się, jest grubo, jest pierdolnięcie. Bohaterowie są uzbrojeni we wcześniej wylosowany oręż, brak skrupułów, masę wulgaryzmów i umieszczone w dymkach z tekstami serca, zaś tłumacze w interesujące nawiązania do naszego kraju ("Jeśli się tam znajdziesz, to wiedz, że coś się dzieje!", poza tym w poprzednim tomie jedna z bardziej przypakowanych postaci została określona mianem "Pudziana"). Znowu trochę się nabijam, ale tak naprawdę zmierzam do tego, że choć jest lepiej, seria Battle Royale to za wysoki jak dla mnie poziom groteski. Ten komiks jest zbyt niedorzeczny, żeby mógł przypaść mi do gustu. Może będę pożyczał kolejne tomy, ale na pewno nie mam zamiaru ich kupować, recenzowanie dalszego ciągu raczej też nie ma sensu. Wiem, że to, co stworzyli Koushun Takami oraz Masayuki Taguchi może się podobać i na pewno spodoba się wielu osobom, jednak ja odpadam. Podtrzymuję to, co napisałem w recenzji pierwszej części, a szkoda. O Battle Royale napiszę coś więcej tylko w sytuacji, gdy czytając resztę, nagle i niespodziewanie zmienię swoją opinię.
stat4u