Przed Ant Colony przeczytałem tylko jeden komiks, którego autorem jest Michael DeForge. Tylko jeden, ale za to jaki – przypuszczam, że gdybym robił ranking opowieści obrazkowych, które najbardziej rozsadziły mi głowę, album Big Kids znalazłby się bardzo blisko szczytu, zaś poznane niedawno nazwisko DeForge z miejsca stało się dla mnie mnie jednym z najdziwniejszych i najciekawszych w tym medium, a trochę już scenarzystów i rysowników poznałem. Teraz, kilka komiksów tego samego twórcy później (A Body Beneath, Very Casual), nie tylko podtrzymuję swoje zdanie – jestem go jeszcze pewniejszy. Ale w międzyczasie przeczytałem jeszcze Ant Colony i…
...mózg na ścianie. Znowu.
Wiem, że nie zabrzmi to zbyt profesjonalnie, ale nie jestem w stanie do końca ubrać w słowa, dlaczego to, co robi DeForge zazwyczaj tak mnie zachwyca. Po pierwsze: to jest magia. Po prostu. Magia bardzo często dziwna i chora, jednak właśnie dzięki temu piękna i jedyna w swoim rodzaju. Po drugie, autor Big Kids rozbraja swoją wyobraźnią, przy czym z reguły są to pomysły na historie, które (przynajmniej takie mam wrażenie) większość „normalnych” ludzi odrzuciłaby ze wstydem czy obrzydzeniem zaraz po tym, jak pojawiły się w ich głowach. Pomijając oczywiście to, że raczej nigdy by się tam nie pojawiły. No i DeForge potrafi przekuć te pomysły w świetne historie, potrafi wciągnąć czytelnika do swoich światów, choć pozornie posługuje się dość prostą kreską i sposobem opowiadania. Ant Colony nie jest wyjątkiem.
Tak, jest to komiks o kolonii mrówek. Mrówki mają swoje problemy, czy to z rodziną, przyjaciółmi, królową czy z atakami pająków. I, rzecz jasna, od początku jest to podlane srogim kwasem, zaś odbiorca pewnie będzie zadawał sobie pytania takie jak: „Co tu się dzieje?” i „Ej, co ja właściwie czytam?”. Bo to naprawdę wygląda jak radośnie rysowane nie wiadomo co bez jakiegokolwiek planu, takie „A, pierdolnę sobie teraz komiks o mrowisku”. Trochę jak z Lapinotem (swoją drogą, muszę sobie powtórzyć ten tytuł, bo zapamiętałem go jako coś rewelacyjnego), gdzie też mamy improwizację i pierdoły, ale… no właśnie. Potem wszystko zaczyna się pięknie zazębiać i z opowieści Trondheima wychodzi coś niezwykle złożonego. Czytając Ant Colony można być zdezorientowanym (nie dlatego, że komiks jest niezrozumiały, ale ze względu na jego niekonwencjonalność), jednak tylko do czasu. Później nie przestaje być dziwnie, ale historia bardzo ciekawie się rozwija i na późniejszych stronach widać, że została napisana i narysowana po coś i ma sens. Z kolei czytelnik dostaje prosto w głowę kilkoma raczej niespodziewanymi wątkami, choćby sporą dawką mrówczej religii, a nawet swoistym postapo.
W odróżnieniu od Big Kids, gdzie mieliśmy nagły i zaskakujący zwrot akcji, tutaj wchodzi się w „fazę drugą” o wiele bardziej gładko, co nie znaczy, że nie będzie niespodzianek. No i te odjechane grafiki – królowa, pająki – coś pięknego. Jakkolwiek to brzmi, Ant Colony zostało zrealizowane z niezwykłym minimalistycznym rozmachem. Proste składniki (kreska, scenariusz), dużo bardziej zawiła i niekoniecznie łatwa w odbiorze całość. Ale zdecydowanie warto.
Przygoda z nazwiskiem DeForge trwa, choć muszę przyznać, że przed sięgnięciem po każdą kolejną pozycję tego autora czuję spory niepokój. I bardzo dobrze! Bierzcie Ant Colony, moim zdaniem to jego drugi najlepszy komiks, zaraz po Big Kids. Niesamowite przeżycia gwarantowane, o ile tylko nie odbijecie się od kwasowej ściany – ale wtedy naprawdę stracicie kawał dobrej historii.
tekst: Michał Misztal
PSSST! Pisałem też o kilku innych komiksach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz