Metody Marnowania Czasu: The Walking Dead [podsumowanie serii]

niedziela, 27 października 2019

The Walking Dead [podsumowanie serii]


No i po Żywych Trupach, o czym wie już pewnie każda osoba zainteresowana komiksami. Piszę o tym ze sporym opóźnieniem, jednak zaraz po fakcie było to sporą niespodzianką: Image opublikowało nawet zapowiedzi kilku fikcyjnych numerów razem z ich okładkami. Co ja na to?

Z jednej strony myślę, że bardzo dobrze, bo ta seria po prostu nie mogła ciągnąć się w nieskończoność. The Walking Dead zdecydowanie działało, przynajmniej do pewnego momentu, bo im dalej, tym zgony poszczególnych postaci mniej zaskakiwały, a co gorsza, mniej obchodziły czytelnika, bo co takiego mogło nas jeszcze ruszyć po tomie ósmym? Wielokrotnie miałem tego komiksu szczerze dość i czytałem go niemal wyłącznie z przyzwyczajenia. Umówmy się, świat, jaki pokazał tu Kirkman, był dość ograniczony, w tym sensie, że w przeciwieństwie do choćby takiego Invincible, nie mogło zdarzyć się tu wszystko. Z powodu przyjętej konwencji scenarzysta miał w jakimś stopniu związane ręce, toteż przez jakiś czas krążyliśmy w kółko, a Rick i jego ekipa trafiali od jednego zbiorowiska ocalałych do kolejnego, gdzie zazwyczaj albo natychmiast było źle, albo nieszczęście spotykało ich dopiero później. Oczywiście pisząc o związanych rękach trochę przejaskrawiam, ale nie za bardzo chce mi się wierzyć, że nikt na żadnym etapie nie pomyślał przynajmniej raz, że Żywe Trupy zjadają swój własny ogon (tak jak robiły to na przykład Baśnie). Ja myślałem tak wiele, bardzo wiele razy, ale jednak brnąłem w to dalej…


…i nie żałuję. Uważam, że mimo wszystko było warto. Bo masa wspomnień. Jasne, robi to każda długa seria, nieraz przypominając nam, że na początku przygody z nią byliśmy zupełnie innymi ludźmi, ale to, że działa to nie tylko w przypadku The Walking Dead, nie odbiera niczego telenoweli Kirkmana. Bo człowiek jednak przywiązał się do niektórych postaci. Bo wśród wielu złych rzeczy, do komiksu trafiło też wiele bardzo dobrych i wciągających pomysłów. Bo wyświechtane „to nie jest komiks o zombiakach, a o ludziach radzących sobie w ekstremalnych sytuacjach” jak najbardziej tu działało. Bo prosty zabieg z przeniesieniem fabuły o kilka lat do przodu sprawił, że zdecydowałem się zostać akurat w chwili, kiedy naprawdę miałem już krzyknąć: „Dosyć!” (co, nawiasem mówiąc, prawie na pewno zrobię po #250 zeszycie Savage Dragona). I dobrze, bo to, co było potem, okazało się zupełnie nowym życiem tego, zdawałoby się, zużytego już pomysłu. 

Tyle lat, wiele twarzy, zwłok, zapamiętanych wątków (pierwszy z brzegu: poznanie Negana i jego makabryczna wyliczanka), na dzień dobry świetny Tony Moore, potem Charlie Adlard, do którego trzeba było się przyzwyczaić, ale w końcu dałem radę. Długa, bardzo długa historia robiona od początku do końca przez tego samego scenarzystę, więc pomimo krótszej znajomości z Żywymi Trupami, to jednak nie to samo, co „czytam Batmana od 25 lat”, w tym sensie, że może to coś więcej, choć sam cykl nie jest dla mnie jakąś czołówką tego, co widziałem w opowieściach obrazkowych. Nie wspominając o tym, że wolałbym, żeby to Invincible ciągnął się tak długo… 


Teraz uwaga dla tych, którzy jeszcze nie czytali zakończenia: najlepiej zignorujcie ten akapit. O ile dobrze pamiętam, w wydanym przez Taurus Media pierwszym tomie znajdował się wstęp, w którym Kirkman obiecał, że to nie jest historia Ricka Grimesa, zaś sam komiks The Walking Dead będzie istniał jeszcze długo po jego śmierci. W rzeczywistości „długo” to 1,5 zeszytu. Trochę szkoda. Szkoda, że Rick zginął tak, jak zginął, ale jednocześnie doceniam ironię losu: przeżył tyle, by odejść przez jakiegoś sfrustrowanego dzieciaka, w zasadzie przez nikogo. I nawet biorąc pod uwagę moje liczne obiekcje, szkoda, że to już koniec. 

Choć nie chciałem, żeby Żywe Trupy istniały nie wiadomo jak długo, nie mogę zaprzeczyć, że po ich zniknięciu jest w komiksowym sercu jakaś pustka, choćby niewielka. W porównaniu ze zniknięciem Invincible wręcz pozbawiona znaczenia, jednak powtórzę: nie żałuję. 


Nie wiem, czy polecam ten komiks tym, którzy nie mieli go jeszcze w rękach i nie wiedzą, czy spróbować… tak. Nie. Chyba tak. Zacznijcie, zobaczcie, czy was to grzeje, czy umiecie związać się z poszczególnymi postaciami. A potem patrzcie, jak umierają i każda taka śmierć potrafi zrobić wrażenie. Później patrzcie, jak umierają kolejni – jeśli na tym etapie dojdziecie do wniosku, że jeszcze was to rusza, świetnie, czytajcie dalej. W innym wypadku może skończcie. Albo czytajcie dalej z przyzwyczajenia i być może po jakimś czasie dojdźcie do wniosku, że warto było zostać. Patrzcie, jak umierają kolejni bohaterowie i tak aż do finalnego zeszytu. Lepszej rady dać nie umiem. 


Dzięki, Robercie Kirkmanie. Żywe Trupy nie były twoim najlepszym komiksem, ale ostatecznie dały mi wiele dobrego i widzę w nich więcej zalet niż wad. Pewnie powinieneś skończyć o wiele wcześniej, ale co tam, finał i tak się udał. Cieszę się, że zostałem do końca.

tekst: Michał Misztal 

PSSST! Pisałem też o kilku innych komiksach

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u