Stworzona przez dwóch nieżyjących już klasyków europejskiego komiksu, jakimi niewątpliwie są Jean-Michel Charlier oraz Moebius, wielowątkowa seria Blueberry to pozycja, którą należy znać. Tak po prostu, nie tylko jeżeli jest się wielbicielem westernów. Tak się jednak składa, że wydawnictwo Egmont zdążyło już opublikować w Polsce wszystkie albumy wchodzące w skład głównego cyklu oraz album zerowy, po czym dała rodzimemu czytelnikowi serię poboczną, zatytułowaną Marshal Blueberry.
Jeśli poczyta się o perypetiach trzech epizodów umieszczonych w niniejszym wydaniu zbiorczym (a warto zaznaczyć, że jest to całość Marshala Blueberry’ego), będzie można odnieść wrażenie, że komiks ten miał więcej przygód niż jego protagonista – choćby tych związanych ze współpracą na linii Moebius-William Vance oraz odejściem tego drugiego po zilustrowaniu dwóch pierwszych odcinków serii. Kreska Vance’a nie została przyjęta przez francuskich odbiorów zbyt entuzjastycznie, głównie z powodu zbyt małego podobieństwa jego stylu do tego, co można było zobaczyć w oryginalnym Blueberry’m. Pomimo tego uważam, że rysujący Na rozkaz Waszyngtonu oraz Misję Sherman Vance wykonał dobrą, solidną robotę, dodatkowo bardzo przyjemnie kojarzącą mi się z czasami, kiedy jako dzieciak czytałem wydany przez Orbitę album Kurs na Gibraltar, czyli początek serii Bruce J. Hawker. W Krwawej granicy, finale serii, obowiązki rysownika przejął Michel Rouge, którego kadry, w przeciwieństwie do tych autorstwa Vance’a, mogą bardziej kojarzyć się z tym, co robił Moebius. Krwawa granica nie była zresztą pierwszą pracą Rouge’a związaną z Blueberry’m – dwie dekady wcześniej tuszował on część stron w albumie Długi marsz. Podsumowując, choć Marshal Blueberry wygląda inaczej niż pierwowzór, jestem usatysfakcjonowany jego warstwą graficzną.
A sama historia? Tym razem główny bohater obejmuje, jak nietrudno się domyślić po samym tytule komiksu, funkcję marshala w miasteczku Heaven, gdzie, jak podejrzewają władze Stanów Zjednoczonych, kwitnie przemyt broni. Jego zadaniem jest również rozwiązanie problemu nielegalnej sprzedaży karabinów Indianom. Blueberry jak zwykle zajmuje się wszystkim na swój sposób i czyta się to z dość dużą przyjemnością, bo ponownie mamy do czynienia z udanym westernem. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że czegoś tu zabrakło, być może dlatego, że rysownicy zajmowali się tu nie tylko ilustracjami, ale również adaptacją historii napisanej przez Moebiusa, który nie dostarczył jej w formie typowego scenariusza komiksowego. Wydaje mi się też, że mimo wszystko dość szybko zapomnę o tych trzech opowieściach, czego nie mogę napisać o poprzednich odsłonach oryginalnej serii.
WERDYKT
Polecam, choć radzę nie nastawiać się na nie wiadomo jak dobry komiks. Marshal Blueberry to album tyleż przyjemny w odbiorze, co niezbyt potrzebny. Nie wnosi zbyt wiele do historii Mike’a S. Blueberry’ego i stanowi raczej chwilową rozrywkę – rzecz chyba przede wszystkim dla czytelników uwielbiających tę serię i chcących posiadać wszystko, co jest z nią związane.
7/10
Teoretycznie im więcej Blueberry’ego, tym lepiej, ale, choć mogę pochwalić tu kilka rzeczy, nie mogę napisać, że trzeba ten album znać, albo że brak posiadania go na półce to wielka ujma dla fanów serii.
+ Całkiem udany western
+ Rozwinięcie znanego i lubianego cyklu
+ Dobre rysunku
– Szkoda, że album tak naprawdę niewiele wnosi
– Poprzednie odcinki Blueberry’ego bardziej zapadały w pamięć
tekst: Michał Misztal
PSSST! Pisałem też o kilku innych komiksach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz