Sięgnąłem po ten komiks zupełnie naturalnie: raz, że przecież niedawno przeczytałem (i zrecenzowałem) Punishera w wersji MAX, którego pisał Ennis, a dwa… Jason Aaron. Jeden z moich ulubionych scenarzystów, przede wszystkim dzięki Scalped (serii, którą chwaliłem od pierwszego aż do finalnego tomu), ale również za Bękarty z Południa czy Goddamned. Niekoniecznie chce mi się obserwować jego superbohaterskie fikołki (chociaż Thanos w sumie nie ssał), niewątpliwie jednak jest to autor niezwykle utalentowany, a Frank Castle wydaje się być postacią wprost stworzoną dla mocnego stylu Aarona. Co prawda tę odsłonę Punishera znowu rysuje Dillon…
...a, dobra, miejmy to już za sobą. Nie lubię kadrów Dillona. Mogłem go znieść, kiedy czytałem Kaznodzieję, bo była to moja pierwsza styczność z tym nazwiskiem. Przyznaję, czasem podoba mi się, jak ten ilustrator przedstawia przemoc (nigdy nie zapomnę Tulip odstrzelającej typowi pół twarzy w Zdarzyło się w Teksasie), ale jednocześnie uważam, że kilka przyjemnych dla oka przebłysków nie jest wartych głębszej znajomości z tym nazwiskiem. Jego rysunki są dla mnie zwyczajnie nudne oraz nieciekawe. I problem, który mam z nim od zawsze: dlaczego ten gość wszędzie rysował Jessiego Custera/Johna Constantine’a (w wersji z czarnymi włosami)? Jego Castle też czasem wygląda jak Custer, z kolei bywało, że inne pojawiające się w tym komiksie postacie niepokojąco przypominały głównego bohatera. Zresztą, zobaczcie sami:
No wiem, że się nie znam, ale dla mnie to trochę młodszy i mniej pomarszczony Castle |
Frank (i jego klon) atakują tajemniczą kobietę, która za chwilę zaprezentuje coś więcej niż tylko tyłek |
W komiksie nieraz będziemy świadkami przeszłości Punishera. Powyżej widzicie jeden z rysunków młodego Castle'a... tylko że nie |
Kolejny właściwie-nie-wiadomo-kto przypominający Castle'a. Żartuję, tym razem to naprawdę on. A może crossover z Kaznodzieją? |
Nie twierdzę, że Dillon ani trochę nie umie w obrazki. Wiem, że jest wiele osób, które bardzo lubią jego kreskę i w porządku. Mimo to nie potrafię wybaczyć mu tych kilku rzeczy, szczególnie rysowania w kółko tej samej osoby, czego zazwyczaj nie dostrzegam nawet oglądając komiksy narysowane przez o wiele gorszych ilustratorów. Poza tym: sięgasz po historię zilustrowaną przez tego autora i od razu doskonale wiesz, czego się spodziewać. Za każdym razem tej samej, dość prostej i zachowawczej kreski. Nic ciekawego. Wybaczcie, musiałem trochę sobie ulżyć, bo dla mnie to chyba o jedną historię narysowaną przez Dillona za wiele.
Za to okładki Dave'a Johnsona robią robotę, niekoniecznie nie wiadomo jak niesamowitym wykonaniem, jednak bez wątpienia pomysłowością. Może Punisher twórcy Kaznodziei miał lepsze, ale na pewno nie tak ciekawe.
A jak tam scenariusz? O ile uważam Aarona za scenarzystę lepszego niż Ennis, w tym wypadku to autor Scalped musiał próbować dorównać swojemu poprzednikowi, który komiksy robił różne, ale akurat w wypadku Punishera trafił idealnie (oczywiście nie wspominając o jego głupiutkich wybrykach sprzed MAX-a). Jak wyszło? Całkiem nieźle, ale po kolei.
Wcześniej właściwie nie zwróciłem na to uwagi (zresztą nie wydaje mi się, by było to jakoś sygnalizowane), ale Punisher MAX to seria, w której nie ma Kingpina. Dopiero Aaron wprowadził go na plan, jednak nie jako szefa wszystkich szefów, a dopiero kogoś mającego ambitne plany zawładnięcia całym nowojorskim światem przestępczym. Seria idzie w dość ciekawym kierunku, zaś w jej trakcie poznajemy kilka postaci na nowo (oprócz Fiska pojawia się choćby Bullseye, ale nie chcę wymieniać każdego). Po drodze trafia się też parę zbędnych groteskowych żarcików (jak włożenie jednemu z przestępców gałek ocznych z powrotem w oczodoły, w taki sposób, że ma zeza, który jest przezabawny… tylko że nie) niebezpiecznie przypominających Ennisa z Punishera Volume 4, ale na szczęście Aaron dosyć szybko daje sobie z nimi spokój. Przez chwilę odnosiłem też wrażenie, że autor Goddamned bardzo stara się przebić swojego poprzednika, który jaki jest, każdy widzi: dużo przemocy, odcięte kończyny, kalectwo, tortury i szokowanie na każdym kroku. Tutaj nie mogło być inaczej, mamy więc Wilsona Fiska, który od dziecka jest największym skurwielem, jakiego widzieliście (uwaga, zdradzam trochę fabuły): nie bez powodu i w pomysłowy sposób morduje własnego ojca, za zgwałcenie go w więzieniu funduje zbiorowy gwałt żonie swojego gwałciciela, potem pojawia się Bullseye, którego nie da się nazwać inaczej niż popierdolonym do reszty… na początku mnie to drażniło, jednak po kilku zeszytach przestał. Może zrozumiałem, że tak po prostu musi być; Punisher MAX po scenariuszach Ennisa nie mógł nagle zmienić się w dobranockę, więc Aaron z jednej strony miał związane ręce, a z drugiej udało mu się z tego wybrnąć. Jest mocno, jest brutalnie, jest też kilka pomysłów, dzięki którym nasz bezlitosny mściciel już nigdy nie będzie tą samą osobą, co przedtem.
Rzeczą, dzięki której zapamiętam tę serię, jest odpowiedź Aarona na pytanie, dlaczego Castle został Punisherem. „Ale jak to?”, powiecie, „Przecież każdy wie, dlaczego”. Niby tak, ale wiadomo, że tego rodzaju historię zawsze da się podkręcić czy zinterpretować po swojemu – jak Miller z rozsypującymi się perłami matki Bruce’a Wayne'a lub Straczyński z kwestią tego, jak to naprawdę było z tym pająkiem, który ugryzł Petera Parkera. Tutaj mamy jednego z przeciwników Punishera, który postanawia rozpracować swój cel i dokładnie zrozumieć, dlaczego Castle stał się tym, kim jest teraz. Czy na pewno spowodowała to tragiczna śmierć żony i dzieci? Odpowiedź może nie zwala z nóg, ale to chyba najciekawszy wątek całej serii, sprawiający, że scenariusze Aarona w pięknym stylu odbiegają od wspomnianego przy okazji ennisowskiego MAX-a schematu „Ktoś chce dopaść Castle’a, po czym, zazwyczaj tuż przed swoją śmiercią, dochodzi do wniosku, że nie był to najlepszy plan”. Owszem, siłą rzeczy to wszystko nadal tu jest, jednak Aaron zrobił z tego komiksu coś więcej.
Czy wyszło mu lepiej niż Ennisowi? Trudno powiedzieć, ale jeśli ktoś przystawiłby mi do skroni pistolet i kazał się określić, stwierdziłbym, że jednak nie. Mimo to seria zdecydowanie trafiła w dobre ręce, zaś Aaron doprowadził ją do (swoją drogą dość smutnego) finału w bardzo dobrym stylu. Może nie było idealnie i nie zabrakło paru niepotrzebnych pomysłów, może scenarzysta kontynuacji jest trochę wtórny względem swojego poprzednika (chociaż nie wiem, jak niby miałby nie być), niemniej jednak czytało mi się to bez poczucia, że tracę swój cenny czas.
Jeśli znacie cykl Punisher MAX Gartha Ennisa i byliście zadowoleni z lektury, wydaje mi się, że nie wypada nie poznać dalszego ciągu. Może nie będziecie nosić tego komiksu na rękach, ale powinniście być zadowoleni. W końcu Aaron to Aaron, a poza tym widać, że twórca Scalped nie potraktował roboty nad tą historią jako kolejnego zlecenia, które należy odwalić, a potem o nim zapomnieć. Bierzcie i czytajcie, raczej nie poczujecie się oszukani.
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz