Jadę dalej z Batmanem pisanym przez Toma Kinga, bo czemu nie? Tekst raczej dla tych, którzy już czytali I Am Suicide, bo zdradzam całkiem sporo z tego, co dzieje się w tym wydaniu zbiorczym.
Po tym, co wydarzyło się w I Am Gotham, Batman ma sprawę do Bane’a – i fantastycznie, bo uzależniony od venomu, ponadprzeciętnie inteligentny mięśniak to jeden z moich ulubionych przeciwników Mrocznego Rycerza od czasów, kiedy zaczął rozrabiać w historii Knightfall. Czyli od kiedy byłem dzieciakiem, a takich fascynacji się nie zapomina. Problem polega na tym, że łamacz kręgosłupów siedzi sobie razem ze swoją armią na wyspie Santa Prisca, zaś wybranie się tam zostaje uznane za samobójczą misję nawet przez Amandę Waller. Co w takim razie robi Batman? Idzie do Arkham, by zebrać swój własny Legion samobójców, złożony między innymi z pozbawionego Scareface’a, niemal wyleczonego Arnolda Weskera, czyli Brzuchomówcy (tak!), jakichś przydupasów (przepraszam, naprawdę nie ogarniam tych wszystkich postaci, pisałem o tym nie raz) oraz… Catwoman, która w Rebirth jest oskarżona o zamordowanie ponad 200 osób. Złych osób, ale jednak. Dla mnie to zupełna nowość, nie wiem, czy wątek ten pojawił się dopiero u Kinga, czy wcześniej, nie jestem nie potrafię być z tym wszystkim na bieżąco i po prostu przyjmuję takie rzeczy do wiadomości.
Na tym etapie byłem podekscytowany – i to bardziej niż tylko trochę. Po pierwsze, jak już wiecie, uwielbiam Bane’a. Po drugie, gdybym robił listę swoich ulubionych przeciwników Batmana, w pierwszej trójce na pewno znalazłby się jeszcze Ventriloquist – spokojny, wręcz nieporadny pan w średnim wieku, który z powodu rozdwojenia jaźni jest jednocześnie psychopatycznym mordercą, robiącym wszystkie złe rzeczy za pośrednictwem bezlitosnej drewnianej kukiełki. Zawsze płaczę, że tak bardzo męczy się ludzi Jokerem, a mało kto (przynajmniej takie mam wrażenie) tęskni za Brzuchomówcą w komiksach i nie chciałby zobaczyć go w którymś z filmów. Krótko mówiąc, na pierwszy rzut oka fabuła I Am Suicide wygląda bardzo ciekawie: Batman udający się do siedziby Bane’a w towarzystwie zbirów z Arkham, by wydrzeć Psycho-Pirate’a z rąk jednego ze swoich największych wrogów i dający wszystkim do zrozumienia, że owszem, część z nich może zginąć, ale jeśli cokolwiek stanie się Weskerowi, z Santa Prisca z pewnością nie wróci nikt.
Później, niestety, jest o wiele gorzej.
Po pierwsze, cała ta intryga bardzo szybko robi się stanowczo zbyt naciągana. Wayne dokładnie wie, co się stanie: wie, że mająca ogromną przewagę liczebną, chroniąca wyspę armia pokona go, jednak nie pozbawi Batmana życia i po prostu przyprowadzi go przed oblicze swojego szefa (niech będzie, to akurat nie dziwi). Wie, że Bane również go nie zabije, a zaledwie uwięzi tam, gdzie sam spędził wiele lat swojej młodości (co zresztą jest całkiem nieźle pokazane na początku I Am Suicide). Ogólnie: prawie przez cały czas wszyscy robią wszystko dokładnie tak, jak przewidział to Człowiek-Nietoperz i nikt nie odstaje od jego założeń nawet na milimetr. Ja wiem, że It’s not impossible. It’s Batman, ale to naprawdę wygląda zbyt pięknie i nie za bardzo chce się wierzyć w rzeczy mające miejsce na stronach tego komiksu.
Po drugie, narracja i dialogi. Czytanie I Am Suicide niestety męczy. Jakieś listy Catwoman do Batmana, Batmana do Catwoman, postacie w kółko powtarzające swoje wypowiedzi, przedostatni odcinek bardziej kojarzący mi się z tanim i mdłym romansem niż z tym, co potrafi w swoich scenariuszach wyczyniać Tom King. Podobny sposób pisania był już widoczny gdzieś w tle I Am Gotham, ale jeszcze nie drażnił, tutaj nie sposób go ignorować. Dobrze jest widzieć, że Batman ma kontakty z płcią przeciwną inne niż Bruce Wayne udający playboya na potrzeby odwracania uwagi od swojego podwójnego życia, jednak nie jest to dobrze przedstawiona relacja. Tym bardziej, że King najpierw pokazuje nam Nietoperza jako ninję, komandosa i w zasadzie zimną, ludzką maszynę zaprogramowaną na osiągnięcie danego celu, a potem wciska czytelnikowi sceny jak z telenoweli. Ja wiem, że Batman się zakochał, ale to jego zachowywanie się jak naiwny nastolatek (a nawet gorzej, bo daje się podpuszczać jak małe dziecko) też nie wypada zbyt wiarygodnie.
Komiks dalej wygląda tak, jak wyglądać powinien. Już nie ma Fincha (dopiero teraz dotarło do mnie, że wcześniej widziałem jego ilustracje w Forever Evil i chwaliłem je dużo bardziej niż te w I Am Gotham), jest za to robiący dobrą robotę Mikael Janin i znany z Mister Miracle Mitch Gerads. Cóż, jego kadry (niewielkie, szczegółowe) podobały mi się bardziej właśnie w tamtej miniserii, ale warstwa graficzna w I Am Suicide naprawdę nie daje powodów do narzekania. Głównie dzięki temu, co robi tu Janin, bo momentami naprawdę jest na co popatrzeć. I właśnie takie jest to wydanie zbiorcze: lepiej się na nie patrzy niż czyta. Niestety.
Co dalej? Cóż, będę czytał dalej. Wiadomo, że Bane będzie chciał odwdzięczyć się Batmanowi za jego wizytę, a więcej Bane'a to dla mnie bardzo dobra wiadomość. Tutaj Kingowi wyszło to wszystko średnio, ale wierzę w tego autora i bardzo chciałbym, by I Am Suicide było jego jednorazowym spadkiem formy.
tekst: Michał Misztal
PSSST! Pisałem też o kilku innych komiksach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz