Metody Marnowania Czasu: mark buckingham
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mark buckingham. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mark buckingham. Pokaż wszystkie posty

sobota, 14 listopada 2015

Co tam czytam? [7] (Tomie, tom 2; Fables #150; Locke & Key; The Names; Profanum #4)

Brak komentarzy:
Wracamy do jednego z moich starszych pomysłów. Co tam czytam? to efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych, napisanych na szybko zdań, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii, albumie lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.


Tomie, tom 2

Kontynuacja Tomie to nadal wysoki poziom, ale poza tym trzeba też przyznać, że nie za bardzo jest się nad czym rozwodzić, bo to po prostu więcej tego samego. I dobrze. Różnica jest taka, że tym razem nie dostajemy początków autora jako ilustratora, za to Junji Ito już od pierwszych stron rysuje tak, jak należy. Jest jak zwykle strasznie, makabrycznie i groteskowo, do czego czytelnicy horrorów dentysty-komiksiarza powinni być przyzwyczajeni. W głównej bohaterce tego albumu interesujące jest to, że choć historie o niej są w dużym stopniu powtarzalne i przewidywalne, scenariusze ani trochę nie nudzą. Mniej więcej wiadomo, co będzie się działo, ale mimo to mangową cegiełkę czyta się z nieustającym zaciekawieniem. Odnosi się też wrażenie, że ze swoją pomysłowością twórca mógłby tak bez końca. Teraz czekam na obdarzony intrygującą okładką album Souichi i jego głupie klątwy. Jak na razie rozczarowałem się tylko Reminą, więc zakładam, że Junji Ito po raz kolejny mnie nie zawiedzie.


Fables #150

O serii Fables pisałem na blogu Komiksofilia kilkukrotnie i z biegiem lat przechodziłem od niepohamowanego entuzjazmu przez spory sceptycyzm, aż do umiarkowanego zadowolenia. Niedawno przeczytałem 150, ostatni zeszyt Baśni. Cholera. Nie wiem, co napisać. Z jednej strony już od dawna nie darzyłem tego cyklu taką sympatią, jak na początku, i czytałem go właściwie tylko z przyzwyczajenia i z ciekawości, jak to wszystko się skończy. Z drugiej, tyle odcinków to również masa wspomnień, od wątków zawartych w kadrach do takich sytuacji, jak poznanie tej serii, kiedy byłem w Stanach, czy spacery po pracy w celu kupienia kolejnego tomu w nieistniejącym już sklepie komiksowym u mnie w mieście. I dziesiątki bohaterów, do których niejeden czytelnik, czy chciał, czy nie chciał, zdążył się przez te wszystkie lata przyzwyczaić. I choć finał to właściwie żadna rewelacja (może poza okładką), tak jak sporo wcześniejszych epizodów, całość będzie przeze mnie bardzo dobrze wspominana. W marcu 2009 napisałem: "Jeśli chodzi o mnie, serial Fables mógłby trwać wiecznie, o ile tylko Willinghamowi nie skończą się dobre pomysły". Teraz napiszę, że Baśnie to idealny przykład na to, że trzeba wiedzieć, kiedy skończyć. Ten komiks mógł być WIELKI, niestety moim zdaniem do autorów nie dotarło, że co za dużo, to niezdrowo. Co nie zmienia faktu, że do pewnego momentu to lektura obowiązkowa i jedna z lepszych pozycji "nowego", już-nie-tak-bardzo-kwasowego Vertigo.


Locke & Key

Z początku narzekałem, że co to za horror z tak cukierkowymi rysunkami, ale historia o kluczach, zamkach i demonach wydawała się ciekawa, zaś kreska Rodrigueza powoli przestawała przeszkadzać. Potem seria rozkręciła się na całego i pomniejsze wady zeszły na dalszy plan. Tym, dla których (tak jak dla mnie, a to z powodu braku znajomości czegokolwiek, co napisał Joe Hill) scenarzysta Locke & Key był tylko synem Stephena Kinga, cykl otwiera oczy i każe wypatrywać kolejnych komiksów i być może również książek tego autora. Świetnie skonstruowana opowieść, wiarygodni bohaterowie z umiejętnie rozbudowanymi charakterami, kilka zwrotów akcji, które naprawdę coś znaczą i nie polegają jedynie na tym, że ktoś miał być dobry, a tak naprawdę okazał się zły i jeszcze wiele innych fantastycznych rzeczy. Po czasie ilustracje już wcale nie drażniły - owszem, do samego końca miałem niewielkie obiekcje, ale generalnie trzeba Rodriguezowi przyznać, że mimo wszystko pasuje do horroru, który jest horrorem pełną gębą i trzyma w napięciu niemal do finalnego zeszytu. Teraz do przeczytania pozostały mi jedynie Guide to the Known Keys i Grindhouse. Jest mi naprawdę przykro, że lektura serii już właściwie za mną. Oby więcej takich komiksów!


Inne rzeczy, o jakich miałem napisać, tyle że odkładałem pisanie zbyt długo, by teraz chciało mi się wystukiwać na klawiaturze dłuższe teksty, ale o których z drugiej strony warto choćby wspomnieć, to The Names Petera Milligana, który chyba (obym się nie mylił) wraca do formy i Profanum (kilka miesięcy temu pojawił się czwarty tom). Obie rzeczy zdecydowanie warte uwagi. Milligan to może kwestia dyskusyjna, jednak uwielbiam tego scenarzystę i nie potrafię być obiektywny. Jak zwykle są tu problemy z tożsamością, wykręcone postacie i wiele typowych dla tego autora, jednocześnie wciąż oryginalnych pomysłów. Czytać The Names. Z kolei Profanum to magazyn, w którym nie ma tego, na co zawsze narzekam w magazynach, czyli krótkich opowieści, które chwilę po lekturze wylatują na zawsze z głowy. Każdy numer to kilka historii mogących równie dobrze być odrębnymi, pełnoprawnymi zeszytami lub nawet albumami, a to wszystko za śmieszne pieniądze. Czytać Profanum.

piątek, 27 września 2013

Co tam czytam? [4]

Brak komentarzy:
Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji (aczkolwiek etykieta recenzje znajdzie się w każdym z takich wpisów, żebym sztucznie zwiększył sobie statystyki, a jakże). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.

Co tam w serii Fables?

Przed chwilą sprawdziłem, kiedy ostatnio wspominałem o Baśniach, i okazało się, że dokładnie cztery lata i dwanaście dni temu. Trochę minęło. W tym czasie zmienił się świat, zmieniłem się również ja i moje życie, ale nikogo to nie obchodzi, a poza tym to nie blog o tym. O serii Willinghama i Buckinghama wspominam po raz kolejny, ponieważ mozolnie nadrabiam zaległości, dzięki czemu w tej chwili jestem tuż po setnym zeszycie. Jeszcze do niedawna sporo narzekałem na Fables, nawet w sierpniowym tekście o Invincible i w rozmowach ze znajomymi. Dlaczego? W komiksie Kirkmana niemal od początku bohaterowie mieli przed sobą główny cel, ważne zadanie do wykonania. Kiedy problem został już rozwiązany, scenarzysta nie zastosował prostego wyjścia w postaci pojawienia się nowego, jeszcze silniejszego przeciwnika i tym samym sprawił, że jego historia utrzymała wysoki poziom. W Baśniach, kiedy pokonano Adwersarza, zastosowano właśnie to najprostsze wyjście: nowy, jeszcze silniejszy przeciwnik. Nuda. Tak w każdym razie wspominałem Fables po dłuższej przerwie, tymczasem kiedy wróciłem do czytania, okazało się bardzo szybko, że autorzy nadal dają radę. Owszem, to nie Invincible, gdzie pomysły Kirkmana zachwycają właściwie co chwilę, są słabsze momenty, ale to ciągle dobra seria i przyjemna lektura. Nudy właściwie nie ma, Willingham zawsze może odejść od głównego wątku i wykorzystać postacie z drugiego albo trzeciego planu, których ma w zanadrzu całe mnóstwo. Podsumowując, nadal zostaję przy tym komiksie, chciałbym już być na bieżąco. Mam też nadzieję, że kiedy najnowszy wróg Baśniowców także zostanie pokonany, kolejne wyzwanie będzie bardziej interesujące od nowego, jeszcze silniejszego nieprzyjaciela.

środa, 23 maja 2012

Hellblazer: Rare Cuts [Jamie Delano, Grant Morrison, Garth Ennis, David Lloyd, Sean Phillips, Richard Piers Rayner & Mark Buckingham] [recenzja]

Brak komentarzy:
Zgodnie z informacją zamieszczoną na okładce, Rare Cuts to sześć niepublikowanych wcześniej w zbiorczych wydaniach epizodów z przygodami Johna Constantine'a, do scenariuszy Delano, Morrisona i Ennisa. Jeśli tak, to zakładam, że tom drugi, The Devil You Know, został złożony później, bo historia Newcastle: A Taste of Things to Come znajduje się zarówno tam, jak i w Rare Cuts. W każdym razie dla kogoś takiego jak ja, w ślimaczym tempie zapoznającego się z serią Hellblazer zgodnie z chronologią (nie licząc Dangerous Habits Ennisa, zbioru przeczytanego lata temu), ten tom to możliwość zobaczenia trochę innej wersji tego komiksu niż ta, do jakiej zdążył przyzwyczaić mnie Jamie Delano. Co nie zmienia faktu, że jego scenariusze i tak są tu najlepsze, zwłaszcza Dead-Boy's Heart. W In Another Part of Hell trochę przeszkadzał mi momentami głupkowaty i groteskowy humor. Morrison się nie popisał, jego dwa zeszyty o szale ogarniającym niewielkie miasto są średniakami. Jeśli chodzi o Ennisa, w This is Diary of Danny Drake pokazał dobrą historię, nie odbiegając od poziomu Delano. Teraz kolej na niego, już od następnego tomu autor Kaznodziei przejmie w Hellblazerze rolę stałego scenarzysty. Jeśli chodzi o ilustracje, wszyscy rysownicy pojawiali się w serii już wcześniej, więc dotychczasowi czytelnicy powinni wiedzieć, czego się spodziewać.

Rare Cuts to krótkie wydanie zbiorcze, do szybkiego przeczytania, zawierające historie przejściowe, co niekoniecznie oznacza, że słabe. Stały poziom i atmosfera serii zostały zachowane. Żegnamy Delano, przechodzimy przez średnią opowieść Morrisona, witamy Ennisa i przygotowujemy się na jego dłuższy pobyt na stronach tego komiksu. Jedno z pierwszych zdań na tylnej okładce Dangerous Habits, kolejnej części, brzmi: John Constantine is dying.

piątek, 8 października 2010

Hellblazer: The Family Man [Jamie Delano i inni] [recenzja]

5 komentarzy:
Co tym razem, w czwartym TPB jednej z ciekawszych serii ze stajni Vertigo, prezentującej przygody cynicznego maga Johna Constantine'a? Naprawdę sporo dobrego. Delano wciąż przykuwa uwagę dobrymi pomysłami oraz nastrojową narracją, co nie powinno dziwić żadnego czytelnika poprzednich tomów. W The Family Man główny bohater stara się ująć tytułowego seryjnego mordercę, który morduje całe rodziny (czasem zostawia przy życiu któregoś z rodziców, ale nigdy dzieci), a lista ofiar jest coraz dłuższa i nikt nie potrafi temu zaradzić. John ściga go wyłącznie z osobistych pobudek, ponieważ przypadkowo wskazał mu kolejną szczęśliwą rodzinę, co dla zabójcy oznacza tylko jedno: idealnych kandydatów do pójścia pod nóż. A potem sprawa robi się jeszcze bardziej osobista i skomplikowana - morderca postanawia dopaść kogoś z rodziny Constantine'a...

Historia Family Mana jest najlepszą rzeczą, jaka znalazła się w tym tomie, ale nie zajmuje całości, a jedynie pięć z ośmiu zeszytów. Szkoda, że kończy się tak szybko. Reszta to pojedyncze opowieści - szósta wynikająca bezpośrednio z głównego wątku, siódma, nieco słabsza, z gościnnym udziałem innego scenarzysty (Dick Foreman) i moim zdaniem przekombinowana, oraz finałowa, czyli powrót Delano i znakomitej narracji, choć tym razem bez horroru, a "tylko" z ciekawymi przemyśleniami Constantine'a na temat otaczającego go świata.

Najgorzej ma się warstwa graficzna komiksu - czasem jest całkiem niezła, jednak momentami (na przykład w Sundays Are Different, ostatnim zeszycie, rysowanym przez Deana Mottera i Marka Penningtona) woła o pomstę do nieba. Jeszcze innym razem (Mourning of the Magician, ilustracje Seana Phillipsa) obrazki są dziwne, mogą się podobać, ale zdecydowanie nie pasują do reszty, co z kolei może być niemałą wadą dla czytelników lubiących spójność. Nie da się ukryć, że biorąc pod uwagę jedynie doznania wizualne, Hellblazer przegrywa. Na szczęście mimo tego jest wart przeczytania i sięgnięcia po kolejne Trade'y, co, mam nadzieję, zrobię jak najszybciej.

sobota, 3 lipca 2010

Hellblazer: The Fear Machine [Jamie Delano i inni] [recenzja]

Brak komentarzy:
Trzeci TPB serii Hellblazer zawiera zeszyty od #14 do #22 i dostarcza kolejnej dawki emocji podobnych do tych, które towarzyszyły mi podczas lektury poprzednich części. Tym razem John Constantine (wciąż bezczelny i wciąż pakujący się w najgorsze możliwe kłopoty) ucieka przed organami ścigania, a na swej drodze spotyka grupę ludzi, którzy są bardzo związani z naturą (tak jest, jak zwykle w grę wchodzi magia) oraz prowadzą koczowniczy tryb życia. Główny bohater postanawia zamelinować się wśród nowych przyjaciół. Na początku wszystko przebiega zgodnie z jego planem, wkrótce jednak (jakżeby inaczej) sytuacja wymyka się spod kontroli. Jedna z dziewczynek z otoczenia Johna zostaje porwana, okazuje się bowiem, że posiada pewne specjalne zdolności, które będą bardzo przydatne ludziom związanym z tytułową The Fear Machine; pewnie domyślacie się, kto wyrusza w drogę, by jej pomóc?

Zarówno scenariuszowo jak i graficznie ciężko napisać o tym komiksie coś, o czym nie wspomniałem w tekście o TPB The Devil You Know. Rysunkowo jest znośnie - znany z Fables Buckingham to jeszcze nie ten Buckingham, który ilustruje przygody mieszkańców Baśniogrodu, reszta też nie powala, jednak i tak jest o niebo lepiej, niż w Original Sins. Jeśli chodzi o działkę Delano, nadal mamy do czynienia z nastrojowym horrorem, w którym akcja jest raczej na drugim miejscu, ustępując narracji. Oczywiście nie znaczy to, że w Hellblazerze niewiele się dzieje, wręcz przeciwnie - dzieje się dużo i momentami bardzo krwawo. Jeśli ktoś lubi klimat serii, nie powinien być zawiedziony.

The Fear Machine
nie jest żadnym mistrzostwem świata, zresztą tak samo jak dwa poprzednie Trade'y, ale zdecydowanie daje radę. Opowieść ma w sobie coś takiego, że choć nie można nazwać jej arcydziełem, nie jest też zwykłym czytadłem. Jedyna rzecz, która nie pasuje mi w tym tomie, to zbyt dużo zbiegów okoliczności - kilkukrotnie ktoś "przypadkiem" trafia na osobę, której akurat szukał lub bardzo potrzebował, nawet jeśli szansa na takie spotkanie była naprawdę znikoma. Mało prawdopodobna opcja, nieco drażniąca, ale w sumie niezbyt istotna; trochę mnie zirytowała, jednak nie zepsuła dobrego wrażenia.

środa, 23 września 2009

Hellblazer: The Devil You Know [Jamie Delano i inni] [recenzja]

Brak komentarzy:

Mojej przygody z Hellblazerem ciąg dalszy. Wygląda na to, że zostanę z tą serią na dłużej - drugi TPB podoba mi się bardziej niż Original Sins, głównie za sprawą pewnej historii, która nie znalazła się w regularnych zeszytach.

The Devil You Know został prawie w całości napisany przez Jamiego Delano, za to rysowników występuje dużo więcej niż ostatnio. Nie wymieniałem twórców w tytule, wszyscy znajdują się w etykietach. Do najciekawszych ilustratorów należą Mark Buckingham, obecnie rządzący w Fables, Bryan Talbot oraz znany chociażby z V for Vendetta David Lloyd. W stosunku do poprzedniego wydania zbiorczego nastąpiła znacząca poprawa warstwy wizualnej komiksu - wreszcie jest nie tylko co czytać, ale i co oglądać.


Oprócz historii z comiesięcznych wydań Hellblazera (w The Devil You Know są to numery #10-#13) znalazły się tutaj Hellblazer Annual #1 oraz The Horrorist #1 i #2. Zeszyty zamykają kilka wątków zaczętych w poprzednich dziewięciu odcinkach i są dobre, chociaż drażni mnie pojawiający się w numerze #13, z dzisiejszej perspektywy całkowicie wyświechtany patent "Niech bohaterowi przytrafi się wszystko, co najgorsze, a na ostatniej stronie okaże się, że to tylko zły sen". Mimo tego drobnego zgrzytu całość odbieram bardzo pozytywnie.

Narysowana przez Talbota historia The Bloody Saints również trzyma poziom, ale głównym punktem programu jest jednak Antarctica z The Horrorist. Lloyd świetnie zilustrował klimatyczny horror, straszący atmosferą ciągłego niepokoju bardziej niż przemocą, której wcale nie zabrakło. Rysunki są tu o wiele mniej ponure i według mnie lepsze niż w V for Vendetta, idealnie zgrywają się ze scenariuszem Jamiego Delano, co sprawia, że ostatnie 100 stron tego TPB (mniej więcej tyle zajmuje Antarctica) stanowi najlepszy kąsek. Podsumowując, The Devil You Know to godne polecenia wydanie zbiorcze, stanowiące kilka bardzo dobrych historii spuentowanych czymś jeszcze lepszym. To i tak o wiele więcej, niż zakładałem przed lekturą. Gdyby nie zabrzmiało to śmiesznie (biorąc pod uwagę datę powstania komiksów wchodzących w skład tego tomu oraz ilość jeszcze nieprzeczytanych przeze mnie Trade'ów), napisałbym, że Hellblazer cały czas się rozwija. Chciałbym już być na bieżąco...

wtorek, 15 września 2009

Fables #82-#87 [Bill Willingham & Mark Buckingham] [recenzja]

Brak komentarzy:

O Fables nie wspominałem od ponad pół roku, ale twórcy tej serii chyba nie pozwolą mi się rozpisać - cały czas utrzymują wysoki poziom, musiałbym więc powtarzać wcześniejsze pochwały. Zamiast tego wymienię kilka faktów, starając się nie zdradzać czekających na czytelnika największych niespodzianek: podczas gdy Baśniowcy próbują pozbierać się po zakończonej wojnie oraz ucieczce, ich nowy przeciwnik bez przerwy rośnie w siłę. Dowiadujemy się między innymi skąd pochodzi i jakie są jego motywy. W międzyczasie dzieje się sporo, w omawianych numerach ma miejsce The Great Fables Crossover, a wszystko rozgrywa się zarówno w macierzystej serii, jak i w Jack of Fables, której jeszcze nie miałem okazji sprawdzić. Na szczęście wszystko rozegrane jest tak, że i bez tego można ogarnąć całość, chociaż jest się oczywiście pozbawionym istotnych szczegółów. W czasie crossoveru i zaraz po nim (Fables #86) w komiksie udziela się gościnnie kilku rysowników, jednak dla mnie szefem pozostaje Mark Buckingham, stały ilustrator. #87 zeszyt jak zwykle każe niecierpliwie czekać na ciąg dalszy.

sobota, 7 marca 2009

Fables

Brak komentarzy:

Jeszcze kilka zdań o komiksie "Fables" (lojalnie uprzedzam, że będą spoilery). Doczytałem resztę i wreszcie jestem na bieżąco z jedną z moich ulubionych serii. Ma to swoje wady, od teraz nie mogę czytać większych ilości i muszę być cierpliwy. A jest na co czekać. Na początku myślałem, że (uwaga, zaczynają się spoilery) Adwersarz będzie niepokonany aż do końca, a kiedy już Baśniowcy się z nim uporają, wrócą do swoich krain by żyć długo i szczęśliwie. Nic podobnego. Po wygranej wojnie problemów jest jeszcze więcej niż zwykle, niektórzy zginą, inni zostaną uśpieni, ktoś bardzo silny obudzi się z długiego snu, a Gepetto... hehe. Sami zobaczycie. Jeśli kupujecie polskie wydania to naprawdę warto czekać. Ja nie wytrzymałem, musiałem być na czasie. I teraz też czekam. Jeśli chodzi o mnie, serial "Fables" mógłby trwać wiecznie, o ile tylko Willinghamowi nie skończą się dobre pomysły. Póki co nic na to nie wskazuje.

poniedziałek, 23 lutego 2009

Fables [Bill Willingham & Mark Buckingham] [recenzja]

Brak komentarzy:

Śnieżka, Wilk, Śpiąca Królewna, Sinobrody, Baba Yaga, Czerwony Kapturek, Mowgli, Shere-Khan, Królowa Śniegu, Gepetto i Pinokio... o czym mówię? Jeśli czytałeś "Fables" nie muszę wyjaśniać, jeśli nie znasz tego komiksu prawdopodobnie zastanawiasz się czy przypadkiem nie pomyliłeś blogów. Sam nie wiem jak podszedłbym do tematu, gdyby ktoś mi powiedział, że "Baśnie" opowiadają o losach wyżej wymienionych postaci (i wielu innych, równie ciekawych). Przypuszczam, że olałbym dzieło Billa Willinghama, co byłoby niewybaczalnym błędem. Na szczęście komiks ten dopadł mnie bez żadnych zapowiedzi, nie miałem też czasu na uprzedzenia - po prostu wziąłem #41 i #42 zeszyt z półki podczas wizyty w Stanach w 2006 roku. Może i straciłem przez to kilka niespodzianek (na przykład od samego początku wiedziałem kim jest Adwersarz), ale kiedy jakiś czas później zobaczyłem tę serię w Polsce, wiedziałem, że nie mogę odpuścić. Losy Baśniowców wciągają niemiłosiernie, więc nie poprzestałem na polskich trade'ach - nie dało się. Aktualnie czytam TPB "Sons of Empire" (spokojnie, nie będzie spoilerów) i już chcę kolejnych części.


O co chodzi? Mogę porównać "Fables" na przykład do "Ligi Niezwykłych Dżentelenów" Moore'a, lub do "Amerykańskich Bogów" Gaimana - tam też czytaliśmy o przygodach postaci, które nie zostały wykreowane przez autorów. Tyle że tutaj jest jeszcze dziwniej, bo jak traktować poważnie komiks (a przynajmniej jak nie traktować go jako czegoś, co nie może się udać), w którym występują takie postacie jak Muchołap, Trzy Świńki, Piękna i Bestia lub wspomniany wyżej Czerwony Kapturek? A jednak da się, mimo że mieszanka sprawia wrażenie niedorzecznej. Bohaterowie są ciekawi, nawiązania do ich ogólnie znanych losów (w końcu kto nie słyszał o Calineczce lub Śpiącej Królewnie?) potrafią zainteresować, a całość jest po prostu tak miodna (fabuła "płynie" i nie daje czytelnikowi odpocząć), że może stawać w szranki praktycznie z każdym komiksem typu ongoing ukazującym się na naszym rynku (przykro mi to mówić, ale "Żywe Trupy" się chowają, mimo że nadal uwielbiam przygody Ricka).


I jeszcze coś, co jest wielkim plusem - ciągłe zmiany. Nie ma tak, że przegapisz 30 zeszytów, wracasz po przerwie i wszyscy dalej robią to samo. Cechą "Fables" są ciągłe zmiany, przetasowania, a także zgony. Willingham co chwilę wprowadza nowych, interesujących bohaterów i właściwie nigdy nie ma pewności, czy przeżyją do końca epizodu. Postacie giną bardzo często i bardzo często pojawia się ktoś nowy. Są kłótnie, związki, ale w żadnym wypadku nie przypomina to telenoweli.

Zauważyłem, że niewiele piszę o rysunkach. Te w "Fables" są zwykle bardzo dobre, może nie rewelacyjne, ale z drugiej strony cała seria nie jest przecież żadnym arcydziełem. To rewelacyjny serial (tylko i aż), przy którym można się odprężyć, nic szczególnie ambitnego i ciężkiego w odbiorze lub skłaniającego do przemyśleń. I bardzo dobrze, bo chyba nikt nie czyta wyłącznie komiksów typu "Maus" lub "Prosto z Piekła". Potrzebna jest czysta rozrywka i na tym polu komiks Willinghama pewnie stoi na nogach.
stat4u