Do Detective Comics pisanego przez Jamesa Tyniona IV wróciłem z przyjemnością, bo po lekturze jego Rise of the Batmen byłem… „zachwycony” to może trochę zbyt mocne słowo, ale naprawdę mi się podobało. Czysta, co prawda nie jakoś przesadnie ambitna, jednak przyjemna i bezpretensjonalna rozrywka, kolorowe trykoty i niebo zasłonięte strzelającymi dronami – czego chcieć więcej od komiksu do poczytania na kibelku?
Czyli jedziemy z drugim tomem, zatytułowanym The Victim Syndicate.
Tym razem Batman oraz grupa jego (niby nie jego, tylko Batwoman, ale wiadomo, jaka jest prawda i kto to wszystko kontroluje) dzielnych podopiecznych zostaje zaatakowana przez grupę obdarzonych nadprzyrodzonymi mocami przestępców, którzy we własnym mniemaniu są ofiarami szeroko rozumianych działań trykociarzy – na przykład Scarecrow porwał któregoś z członków The Victim Syndicate, by wielokrotnie testować na nim nową odmianę swojego wywołującego przerażenie gazu, by następnie użyć go na Batmanie, więc oczywiście wszystko to jest winą Batmana. I Syndykat niby chce pokazać, że mściciele w maskach i pelerynach są źli, ale jednocześnie tutaj kogoś napadną, a tam zabiją, przez co naturalnie pomiędzy dwoma ugrupowaniami wywiązuje się walka. Kto by się spodziewał?
Kontynuacja Detective Comics z Rebirth to nadal dobre czytadło i niezły sensacyjniak, ale muszę przyznać, że napięcie trochę spada. Owszem, dalej mamy efektowne bicie się po mordach (a zamiast Red Robina pokazującego na każdym kroku swój geniusz jest popisujący się syn Luciusa Foxa) i jest to niezwykle sprawnie napisane, ale… Rise of the Batmen był generalnie czystą rozrywką, natomiast The Victim Syndicate gdzieś tam pomiędzy wierszami stara się przemycić WAŻNY TEMAT.
Czy trykociarze nie przynoszą Gotham więcej złego niż dobrego? Czy Nietoperz nie przyciąga do miasta, które chce bronić, chorych psychicznie dziwaków i potworów, którzy bez niego prawdopodobnie nigdy by się tam nie pojawili? Czy ofiary działań superbohaterów nie są ignorowane i pozostawiane samym sobie? Czy to, że dręczony wyrzutami sumienia Wayne od czasu do czasu rzuci w którąś z ofiar workiem swoich pieniędzy, wystarczy?
Sprawa ważna i poważna, jednak po pierwsze, mam wrażenie, że to już było, a The Victim Syndicate nie wnosi niczego nowego. Po drugie, choć Tynion tak jakby chce dać nam temat do przemyślenia, zamiast się w nim zanurzyć, zaledwie prześlizguje się po powierzchni. Krótko mówiąc, można było wyciągnąć z tego więcej, chyba, że wątek będzie kontynuowany – tego jeszcze nie wiem. Jest niedosyt i lekkie rozczarowanie wątkiem Spoiler, która (uwaga dla tych, którzy jeszcze nie czytali) została przekabacona przez Syndykat jednak trochę za łatwo… z drugiej strony nie zaserwowano nam najprostszego i najoczywistszego rozwiązania z cyklu „dobra postać od teraz będzie zła”, więc trochę krytykuję, ale nie do końca.
Jeśli mowa o końcu, ostatnie dwa zeszyty to historia zatytułowana Batwoman Begins (pisana przez Tyniona IV razem z Marguerite Bennet, którą znam jedynie z czytanego dość dawno pierwszego zeszytu Animosity) i muszę przyznać, że nastawiłem się na wyciszenie i jakieś retrospekcje, tymczasem trochę wspominamy, ale fabuła idzie do przodu i może nie jest to tak dobre jak pierwszy tom, ale na chwilę znowu wracamy do bezpretensjonalności oraz radochy i zabawy.
Wciąż jest dobrze, nie aż tak dobrze jak na początku, jednak nie będę narzekał – zamiast tego wstrzymuję oddech przed zajrzeniem do League of Shadows, kolejnego wydania zbiorczego. Co prawda już czytałem pojedyncze opinie, że rebirthtowy Decective Comics dość szybko traci swój impet, ale cóż, mam nadzieję, że może tego nie zauważę.
tekst: Michał Misztal
PSSST! Pisałem też o kilku innych komiksach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz