Metody Marnowania Czasu: netrunner
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą netrunner. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą netrunner. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 13 maja 2021

Metody Marnowania Czasu #1, czyli: Android: Netrunner to nadal najlepsza dwuosobowa karcianka (jaką znam)

Brak komentarzy:

O moim powrocie do Netrunnera pisałem trochę tutaj i tutaj, a teraz wygląda na to, że, wraz z nadejściem wydrukowanych kart od Nisei, wracam na dobre.

niedziela, 18 kwietnia 2021

Planszówkowe Podsumowanie Miesiąca: Marzec 2021

Brak komentarzy:

22 partie w 9 tytułów (ostatnio: 16 partii w 11 tytułów)

Udział wzięli: Aeon's End (4), Android: Netrunner (3), Deep Sea Adventure (2)Gemblo Q (6), Obcy: Gra fabularna (1), Thousand Year Old Vampire (1), Vampire: The Eternal Struggle (1), Wampir: Maskarada (3), Warhammer Underworlds (1)

wtorek, 9 lutego 2021

Moje ulubione gry bez prądu (2021)

Brak komentarzy:

Tym razem będzie dość krótko (a przynajmniej taki jest plan) i za jednym zamachem. Raz, że od zeszłorocznego wydania tej listy niewiele się zmieniło (najbardziej chyba meble w naszym pokoju), a dwa, żeby nie przynudzać... bo i tak od zeszłorocznego wydania tej listy niewiele się zmieniło. W nawiasie przy każdym tytule gry podaję też liczbę partii, którą mam za sobą. 

Poprzednie listy:
2020, miejsca #20-11 i #10-1
2019, miejsca #20-11 i #10-1
2018, miejsca #20-11 i #10-1
2017, miejsca #20-11 i #10-1
2016

środa, 14 października 2020

Gry, w które grałem najczęściej (2020)

Brak komentarzy:

Kolejny rok, kolejne wydanie listy gier, w które grałem najczęściej (tutaj lista z 2016, tutaj z 2017, tutaj z 2018, a tutaj z 2019 roku). Chyba wszystko jasne, więc nie będę niepotrzebnie przedłużał.

sobota, 18 stycznia 2020

Moje ulubione gry bez prądu (2020): miejsca #10-1

Brak komentarzy:

Jest i pierwsza dziesiątka. Tak jak ostatnio, bardzo mało zmian, jedna nowa rzecz na liście, a poza tym zero przetasowań. Chyba jestem dość wierny swoim ulubionym grom bez prądu (nawet jeśli od dłuższego czasu nie widziałem ich rozłożonych na stole), być może przede wszystkim dlatego, że i tak grałem głównie w tytuł z pierwszego miejsca, który cały czas podtrzymuje moje zainteresowanie i sprawia, że nie potrzebuję wiele więcej. Tak czy inaczej, zaczynamy: 10 moich ulubionych gier bez prądu.

Poprzednie listy:
2020, miejsca #20-11
2019, miejsca #20-11 i #10-1
2018, miejsca #20-11 i #10-1
2017, miejsca #20-11 i #10-1
2016

środa, 11 września 2019

Gry, w które grałem najczęściej (2019)

Brak komentarzy:

Kolejny rok, kolejne wydanie listy gier, w które grałem najczęściej (tutaj lista z 2016, tutaj z 2017, a tutaj z 2018 roku). Od razu napiszę, że jeśli chodzi o tytuły na poszczególnych miejscach, zmieniło się bardzo, ale to bardzo niewiele. Trudno mi stwierdzić, czy to źle, czy dobrze, tak po prostu wyszło i w ciągu minionych 12 miesięcy bardzo mało gier wskoczyło do niniejszej pierwszej dziesiątki, tu i tam skończyło się jedynie na innej liczbie rozgrywek. Zdarza się.

wtorek, 15 stycznia 2019

Moje ulubione gry bez prądu (2019): miejsca #10-1

Brak komentarzy:

No i jest: pierwsza dziesiątka. Najlepsze (rzecz jasna moim skromnym zdaniem) gry bez prądu, w jakie grałem. Dwa nowe tytuły, kilka może i zaskakujących, ale niezbędnych przetasowań. Są też miejsca bez jakichkolwiek zmian, bo wydaje mi się, że mam tutaj rzeczy nie do ruszenia, choć oczywiście nie obrażę się, jeśli w całej tej zabawie i przygodzie znajdę gry jeszcze lepsze.

Poprzednie listy:
2019, miejsca #20-11
2018, miejsca #20-11 i #10-1
2017, miejsca #20-11 i #10-1
2016

sobota, 21 lipca 2018

Gry, w które grałem najczęściej (2018)

Brak komentarzy:

tekst i "zdjęcie": Michał Misztal

Kolejny rok, kolejne wydanie listy gier, w które grałem najczęściej (tutaj lista z 2016, a tutaj z 2017 roku). Kolejne filozoficzne pytania, na przykład: jakim jestem graczem (trzymającym się wiernie konkretnych gier, a może bardziej takim skaczącym z planszy na planszę)? Czy 20 rozgrywek w jeden tytuł to sporo, czy wręcz przeciwnie? Czy Magiczny Miecz będzie na pierwszym miejscu?

wtorek, 9 stycznia 2018

Moje ulubione gry planszowe (2018): miejsca #10-1

Brak komentarzy:

Trochę ponad tydzień po miejscach #20-11 zapraszam do zapoznania się z resztą kolejnego wydania mojej listy ulubionych gier bez prądu. Jeśli porównacie ją z zeszłorocznym spisem, zobaczycie, że jestem raczej stały w uczuciach – większość tytułów jest na bardzo podobnej pozycji, co ostatnio. Nie znaczy to, że w 2017 nie poznałem wielu nowych planszówek. Wręcz przeciwnie, ale tak jakoś wyszło, że do pierwszej dziesiątki trafił tylko jeden z nich.

piątek, 4 sierpnia 2017

Planszówkowe Podsumowanie Miesiąca: Lipiec 2017

Brak komentarzy:
Vampire: the Eternal Struggle
33 partie w 10 tytułów (ostatnio 26 partii w 12 tytułów)

Najwięcej partii: Superhot (10)

Gra niepozbawiona grzechów (mam na myśli przede wszystkim chaotyczną polską instrukcję, w której nie ma części zasad), być może bez wielkich fajerwerków, ale co poradzę - podoba mi się. Pewnie wkrótce spróbuję napisać o niej coś więcej, na razie z przyjemnością rozegrałem 10 partii, podczas których nie brakowało powodów do frustracji, ale ogólnie było warto. Główna obawa? O ile na samym początku Superhot wydawał się czymś bardzo skomplikowanym, im więcej podejść, tym łatwiej się wygrywa. Na szczęście jest możliwość podniesienia poziomu trudności, ale niektórzy narzekają, że i to nie pomaga. Zobaczymy. Na razie jako gra solo sprawdza się u mnie bardzo dobrze.

niedziela, 9 lipca 2017

Gry, w które grałem najczęściej (2017)

Brak komentarzy:


Bez przydługich wstępów (bo graliśmy do rana w Twilight Imperium i nadal czuję w sobie piwo i brak snu), dokładnie rok po tekście 10 gier, w które grałem najczęściej, obecna lista:



10: Schotten-Totten (21 rozgrywek, ostatnio: 21)

Bardzo lubię tę karciankę, ale jak widać w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy za bardzo sobie w nią nie pograłem. To pierwszy, ale nie ostatni taki przypadek na tej liście. Tak jak pisałem ostatnio, nie da się grać we wszystko, trudno regularnie rozkładać na stole każdy tytuł, który chciałoby się na nim widzieć. Wierzę, że na powrót Schotten-Totten jeszcze przyjdzie czas.


9: Dixit (21 rozgrywek, ostatnio: 21)

Drugi raz to samo. To akurat mnie dziwi, bo Dixit bardzo lubię, a przez cały miniony rok wielokrotnie próbowałem zagrać. Woziliśmy pudło z tą grą w samochodzie, proponowaliśmy tu i tam, ale zawsze coś sprawiało, że w końcu nawet go nie otwieraliśmy: a to nie było czasu na planszówki, a to ktoś wolał inny tytuł. Jednocześnie mam wrażenie, że grałem w to całkiem niedawno i aż nie chce mi się wierzyć, że to już więcej niż dwanaście miesięcy bez Dixita.


8: Martwa Zima (22 rozgrywki, ostatnio: 17)

Nadal jedna z moich ulubionych gier. 5 rozgrywek w ciągu roku to niewiele, zwłaszcza, że myślałem: kiedy tylko wyjdzie Długa Noc, będziemy grali w Martwą Zimę jeszcze częściej. Tymczasem po zmieszaniu ze sobą zawartości dwóch pudeł owszem, kilka razy zagraliśmy, ale ostatnio jakoś nie chce mi się tego wszystkiego rozkładać. Wcale nie uważam Długiej Nocy za zły dodatek (wręcz przeciwnie), rozgrywki w tę planszówkę to zazwyczaj świetna sprawa, tyle że zrobiło się tego wszystkiego za dużo. Nie potrafię tego wyjaśnić, po prostu czuję lekką niechęć do kolejnych partii (oraz późniejszego sprzątania kupy kart i figurek), a poza tym ostatnio zazwyczaj mam ochotę na coś innego. Mimo wszystko to na pewno nie koniec.


7: Guild Ball (23 rozgrywki)

Pierwsza nowość na liście i ostatnio jedna z moich ulubionych gier (podium). Najprawdopodobniej wkrótce zbiorę się do napisania recenzji (na razie są tylko niezbyt aktualne pierwsze wrażenia), więc na razie bez dłuższych wywodów. Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, za rok Guild Ball będzie na tej liście jeszcze wyżej.


6: Ultimate Werewolf (32 rozgrywki, ostatnio: 32)

Znowu gra, której nie ruszyłem od roku. To, co napisałem o niej w tym tekście jest nadal aktualne, a poza tym nie za bardzo miałem okazję zagrać w nią w gronie na tyle dużym, by miało to sens. 


5: Neuroshima Hex! (35 rozgrywek, ostatnio: 32)

Tylko trzy partie? Chciałbym grać w Neuroshimę częściej (właściwie tak jak we wszystkie gry z tej listy), ale jakoś nie mam z kim. Pewnie mógłbym ciąć w aplikację, ale pod tym względem jestem trochę zboczony i uznaję to za oszukiwanie (to znaczy uznawałbym, że to ja oszukuję, bo jeśli ktoś dolicza sobie w ten sposób kolejne rozgrywki, nie mam nic przeciwko). Muszę jednak mieć przed sobą stół, planszę, tekturę, piwo i żywego przeciwnika zamiast ekranu. Neuroshima to tytuł, w który mógłbym grać i grać, ale niestety nie można mieć wszystkiego.


4: Robinson Crusoe: Adventure on the Cursed Island (36 rozgrywek, ostatnio: 25)

No i prawidłowo. Choć nadal nie ukończyłem kampanii (jakoś nie mogę się do tego zebrać, jest to tak nieprzystępnie opisane... już dwa razy przegrywałem w drugim scenariuszu i nie chciało mi się cofać w czasie i zaczynać od nowa, potem za każdym razem kilku miesiącach próbowałem wrócić i znowu odbijałem się od ściany tekstu w dwóch różnych miejscach, instrukcji oraz przewodniku po kampanii), trochę w Robisnona pograłem, bo to nadal dobra i emocjonująca gra. Zostało mi jeszcze kilka dodatkowych, oficjalnych scenariuszy i kampania (ta, jasne), po czym będę mógł zabrać się za drukowanie fanowskich przygód. Na spokojnie i powoli, ale myślę, że za rok będzie tu więcej niż te 36 partii.


3: Legendary: A Marvel Deck Building Game (44 rozgrywki, ostatnio: 39)

W porządku, 5 rozgrywek to niezbyt wiele, ale 4 z nich miały miejsce niedawno. Przypomniały mi, jak dobrą i epicką grą jest Legendary i skłoniły do zastanowienia się, czy to przypadkiem nie czas na kolejny dodatek. Odpowiedź brzmi: tak, to czas na kolejny dodatek. Żona lubi, ja lubię, mamy przed sobą jeszcze kilka nieukończonych scenariuszy, a niepokonany Zombie Green Goblin wciąż śmieje się z nas z wnętrza mojej szuflady, więc będzie grane.


2: Android: Netrunner (47 rozgrywek)

Drugie miejsce, druga gra na liście moich ulubionych tytułów. Te ponad 40 partii nabiłem bardzo szybko (jeszcze przed napisaniem recenzji), ale ostatnio sytuacja przypomina tę z Neuroshimą: nie mam z kim grać. Nie oszukujmy się, Netrunner nie jest karcianką dla kogoś, kto chce kupić sobie podstawkę i najwyżej kilka dodatkowych paczek z kartami, a potem grać rekreacyjnie. To gra, której należy się poświęcić. Dla mnie jest to rzecz fenomenalna i byłem na to poświęcenie gotowy, ale bez przeciwników z podobnym podejściem nie ma to sensu. Szkoda, wielka szkoda. Może kiedyś.


1: Vampire: the Eternal Struggle (113 rozgrywek, ostatnio: 104)

Dwanaście miesięcy temu przewidywałem, że raczej nie poprawię wyniku z 2016 roku, a na pewno nie będzie to znacząca poprawa. Mimo wszystko biorąc pod uwagę to, jak trudno jest zebrać cztery czy pięć osób, każda ze swoją talią, i zagrać w Vampire'a, i tak cieszę się, było tych partii aż 9 (w tym 3 na turnieju). Kolejny turniej w przyszłą sobotę, może uda mi się dotrzeć do Wrocławia i znowu zagrać. Pobawię się też w jasnowidza: za rok The Eternal Struggle znowu będzie na pierwszym miejscu, chociaż w międzyczasie prawie nie będę wyciągał tej karcianki z szafy.

Jeśli chcecie skomentować powyższy tekst, w miarę możliwości zróbcie to tutaj, nie na forach czy Facebooku. Dzięki temu to, co napiszecie (i być może wynikająca z tego ciekawa dyskusja), pozostanie u źródła zamiast przepadać gdzieś w odmętach Internetu. Z góry dziękuję.

tekst i "zdjęcie": Michał Misztal

poniedziałek, 1 maja 2017

Planszówkowe Podsumowanie Miesiąca: Kwiecień 2017

Brak komentarzy:
27 partii w 11 tytułów (ostatnio 32 partie w 15 tytułów)

Najwięcej partii: Zombie in my Pocket (6)

Recenzja kieszonkowych zombiaków tutaj. Dociągnąłem do tych dziesięciu partii jedynie z poczucia obowiązku. Nie sądzę, żebym jeszcze kiedykolwiek chciał w to zagrać.

Nowości: Burning Rome (2), Ninja Koty (3), 

Udało mi się dorwać prototyp Burning Rome i muszę powiedzieć, że karcianka od SunTzuGames wygląda niezwykle obiecująco. Za sobą mam tylko dwie partie (obie przegrane) polegające raczej na rzucaniu kartoników po omacku niż na podejmowaniu świadomych decyzji, ale to dlatego, że Płonący Rzym jest pozycją dość złożoną w swojej prostocie. Sam wybór miejsca, gdzie położymy kartę, przynajmniej na początku nie jest łatwą sprawą. Czekam na kolejne partie i na moment, w którym załapię, co i jak i będę umiał dobrze grać oraz budować swoją talię. Bardzo ciekawa rzecz, polecam wrzucić na radar.

Z kolei Ninja Koty to kolejna z moich małych gier, które zdobyłem dzięki stronie wspieram.to. Paczka dotarła do graczy z kilkumiesięcznym opóźnieniem, niemniej w końcu jest. Po trzech podejściach nie napiszę za wiele, może tylko tyle, że tytuł Kudu Games ma interesującą mechanikę, ale jak na razie brakuje mi tu mocniejszego uderzenia. Gramy, jest dość ciekawie, i nagle koniec, po którym przegrany mówi: "Aha", z kolei wygrany też nie czuje wielkiej satysfakcji. Może to kwestia niewielkiej znajomości kart i ogólnie gry, a po większym opanowaniu kocich technik walki będzie lepiej - na razie jest po prostu w porządku.

Nowość miesiąca: Burning Rome

Powroty: Android: Netrunner (1), Onirim (4)

Po wielu miesiącach powróciliśmy na chwilę do Netrunnera, czyli mojej drugiej ulubionej gry. Pomimo dość długiej przerwy i tego, że ostatnio nie kupuję regularnie nowych paczek z kartami (bo częściej lądowałyby w szafie niż na stole), nadal twierdzę, że to rzecz wybitna. Nie jestem graczem turniejowym, nie ogarniam obecnego meta, nie wiem, czy gra  żyje i ma się dobrze, czy coś się psuje (albo czy przejedzie ją walcem nadchodząca Legenda Pięciu Kręgów), ale nadal jestem pełen podziwu dla tego tytułu i siedzi mi się przy nim świetnie. Chciałbym częściej.

Z kolei Onirim to ciąg dalszy moich prób przekonania się do karcianek dla jednego gracza. Pamiętałem, że lubię tę grę, ale cztery kwietniowe partie dość mocno mnie wynudziły. Może pora na uzupełnienie talii o choć jeden z dostępnych w pudełku małych dodatków.

Powrót miesiąca: Android: Netrunner

Stale na stole: Alien Frontiers (1), Guild Ball (5), Mare Nostrum: Imperia (2), Pandemia (1), Robinson Crusoe: Adventure on the Cursed Island (1), Szachy (1)

Lubię właściwie wszystko z powyższej listy, ale oczywiście na prowadzenie wysuwają się Guild Ball i Mare Nostrum. Rozgrywkę w ten drugi tytuł zaczęliśmy kilka dni temu koło godziny 20:00 i skończyliśmy po północy, a wódka i piwo sprawiły, że nie za bardzo wiedziałem, kto, z kim i właściwie o co negocjuje. Partia pożarła nam stanowczo zbyt wiele czasu, ale trzeba przyznać, że było epicko. I właśnie za to kocham tę grę: pomimo kilku drażniących wad KAŻDY wieczór nad planszą do Mare Nostrum (nie licząc konfrontacji na dwóch graczy) to coś, co można długo wspominać. Jeśli zaś chodzi o Guild Ball, wszystko jest jasne - ostatnio to moje oczko w głowie. Nie ma chętnych na moje ulubione karcianki, to trudno, pogram w piłkę. Z drugiej strony, nie jest to smutna i trafiająca na stół z przymusu nagroda pocieszenia, tylko świetny, pełnokrwisty tytuł, do którego właściwie nie mam się o co przyczepić. Na pewno będę grał jeszcze długo.

Rozczarowanie miesiąca: Onirim - bo myślałem, że powrót będzie wyglądał lepiej

Gra miesiąca: Guild Ball i Mare Nostrum: Imperia

Nie potrafię zdecydować się na jedną.

Krótkie podsumowanie: Tak sobie z liczbą rozgrywek, ale już dużo lepiej z jakością. Burning Rome, Netrunner, Guild Ball, Mare Nostrum, Alien Frontiers, Robinson - dla tych rzeczy warto nie zrobić prania i przełożyć na kolejny dzień mycie naczyć.

Do ewentualnych komentujących: jeśli chcecie skomentować powyższy tekst, w miarę możliwości zróbcie to tutaj, nie na forach czy Facebooku. Dzięki temu to, co napiszecie (i być może wynikająca z tego ciekawa dyskusja), pozostanie u źródła zamiast przepadać gdzieś w odmętach Internetu. Z góry dziękuję. 

tekst i "zdjęcie": Michał Misztal

czwartek, 5 stycznia 2017

Moje ulubione gry planszowe (2017): miejsca #10-1

Brak komentarzy:

Przechodzimy do pierwszej dziesiątki moich ulubionych gier (o tytułach z miejsc #20-11 możecie przeczytać tutaj):


10: Alien Frontiers

Na samą myśl o tej grze zaczynam się uśmiechać. Wspominałem trochę o tym, jak bardzo ją lubię, tutaj i tutaj – od tej pory nic się nie zmieniło. Chcę więcej, muszę zdobyć dodatki (szczególnie Factions), kocham Alien Frontiers i jest to dla mnie idealny przykład tego, że gra polegająca na rzucaniu kostkami niekoniecznie musi mi się nie podobać. Zasłużone miejsce w pierwszej dziesiątce.


9: Legendary: A Marvel Deck Building Game [poprzednie miejsce: 5]

Recenzowałem już podstawkę i dodatek, dalej lubię (jak widać po miejscu na liście), ostatnio jakoś mniej grałem w Legendary, ale cóż, nie można grać we wszystko. Świetna, epicka przygoda z komiksowymi bohaterami, mająca o wiele więcej sensu niż Dice Masters (o DC Comics Deck-Building Game wolałbym nie pamiętać). Za dużo nowych tytułów, żeby regularnie zdejmować z półek wszystkie stare, ale na pewno będę wracał. 


8: Martwa Zima: Gra Rozdroży [poprzednie miejsce: 7]

Myślę, że moja recenzja zawiera wszystko, co mam do powiedzenia na temat Martwej Zimy. Teraz pytanie, jak sytuacja będzie wyglądała za rok – niedawno ukazało się rozszerzenie (i jednocześnie nowa podstawka) zatytułowane Długa Noc i wszystko wskazuje na to, że mogę spodziewać się jeszcze lepszych rozgrywek. Niestety, na razie pudło leży na półce, miałem okazję zagrać tylko raz, w dodatku w szkoleniowy scenariusz łagodnie zapoznający graczy z nowymi rzeczami. Pewnie wkrótce opiszę swoje pierwsze wrażenia. 


7: Cyklady

Cyklady bardzo polubiłem już na samym początku – fantastyczny tytuł, boję się tylko, że po wielu partiach może zacząć trochę się nudzić (swoją drogą, piszę te słowa 23 grudnia – ciekawe, czy pod choinką czeka na mnie jakiś dodatek?). Wygląda na to, że tak samo, jak potrzebuję rozrywkowej, pozwalającej mi wrócić do dzieciństwa gry ze statkami kosmicznymi (Alien Frontiers), niezbędna jest mi również planszówka z elementami mitologii oraz walk starożytnych armii na lądzie i morzu. Cyklady mają to wszystko, a do tego bardzo ciekawą mechanikę licytacji, całkowicie zmieniającą standardowe podejście do tego rodzaju gier, gdzie w swojej turze za każdym razem możemy wykonać kilka standardowych, zawsze tych samych rodzajów działań. Tutaj nie, najpierw trzeba złożyć ofiarę odpowiedniemu bogu. Nie wszystko w Cykladach mi odpowiada (to właściwie zbędna wypowiedź, nie ma gry, w której odpowiada mi wszystko), nie mam też za sobą niesamowitej ilości partii, ale jak na razie siadam do tej planszówki z prawdziwą przyjemnością. 


6: Robinson Crusoe: Adventure on the Cursed Island [poprzednie miejsce: 4]

Ostatnio nie grałem w Robinsona za często (czuję, że pisałem to już o wielu innych grach na tej liście i trochę się powtarzam, prawda?). Nadal nie ukończyłem kampanii ani kilku dodatkowych scenariuszy, mam więc w co grać... tyle że wspominałem o tym już rok temu. Trochę wstyd. Nie zmienia to jednak faktu, że Adventure on the Cursed Island planszówką świetną jest, a jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego, zapraszam do przeczytania mojej recenzji.


5: Mare Nostrum: Imperia

Może to tylko złudne pierwsze wrażenie, może grałem za mało i po kilku kolejnych partiach zmienię zdanie o Mare Nostrum, na razie jestem jednak tą planszówką zachwycony i zafascynowany. Gdybym zrobił podsumowanie tytułów, które poznałem w 2016 roku i w które chce mi się jak najczęściej grać, Imperia z pewnością byłyby w pierwszej trójce, razem z Cykladami (które mają z Mare Nostrum dosyć dużo wspólnego) i... grą, która dopiero pojawi się na liście. Dla uważnych czytelników (mam w ogóle takich?) nie będzie to niespodzianką, ale przeczytacie o niej dopiero za chwilę.


4: Cosmic Encounter [poprzednie miejsce: 3]

Dalej chciałbym grać w Cosmic Encounter częściej. Może będzie okazja, bo gra w końcu ma ukazać się po polsku, co, poza rewelacyjną wiadomością związaną z moją ulubioną grą, jest chyba najciekawszą planszówkową zapowiedzią na przyszły rok. Już nie mogę się doczekać, bo głównym problemem był brak tłumaczenia kart obcych ze wszystkich dodatków, co wybitnie przeszkadzało w graniu z osobami, które angielski znają tak sobie albo wcale. Na początek polska podstawka, potem zobaczymy. Trzymam kciuki, bo Cosmic jest wielki.


3: Neuroshima Hex! [poprzednie miejsce: 2]

Znowu będę się powtarzał... tak, Neuroshima (recenzja o tu) to kolejny tytuł, który uwielbiam, ale ostatnio nie robię z nim nic poza patrzeniem, jak ładnie wygląda pudełko z grą na półce. Tak, wiem, że wypadałoby to zmienić, bo to pozycja, która zdecydowanie zasługuje na więcej partii na moim koncie. Za rok zobaczymy, co z tego wyszło, póki co wysokie miejsce na liście raczej pewne.


2: Android: Netrunner

To najwyższy debiut w tym wydaniu listy moich ulubionych gier. Dlaczego tak wysoko? Moja recenzja jest jeszcze dość świeża i od czasu jej napisania nie pojawiły się żadne nowe wnioski, odsyłam więc tutaj. To najlepsza karciana jeden na jeden w jaką grałem i wygrywa z nią tylko...


1: Vampire: the Eternal Struggle [poprzednie miejsce: 1]

Tak jest! Król może być tylko jeden. Pierwsze dwa miejsca mojej listy mówią też wiele o tym, jakim jestem graczem – najwyraźniej lubię dostosowywanie tego, czym gram, do własnych potrzeb i różnorodność, której raczej nie zapewnią zwykłe planszówki, gdzie wszystko mamy w pudle z grą (ewentualnie w dodatkach). W recenzji jęczałem, że nie mam okazji grać, na szczęście ostatnio znowu się to zmieniło i ponownie staramy się spotykać ze dwa razy w miesiącu i pić krew swoich wrogów, redukować poola oraz diabolizować. VTES to najlepsza karcianka, w jaką grałem, niezrównana jeśli chodzi o system grania z wieloma innymi oponentami (zapomnijcie o bezsensownym naparzaniu się każdy z każdym, od którego chce mi się wymiotować, kiedy widzę go w grach tego typu). Że niektóre karty są brzydkie? Że rozgrywka może trwać dwie godziny? Że konfliktogenna? Że przeszkadza eliminacja graczy? Że od czasu do czasu każdemu graczowi zdarzą się partie, w czasie których niemal od początku do końca jest „warzywem” i nie może prawie nic zrobić? Wszystko to jest brutalnie stratowane przez satysfakcję, jaką daje mi granie w Vampire'a. Od 2014 roku 113 rozgrywek na koncie i już nie mogę doczekać się kolejnych. 

Piszę to wszystko z jeszcze szerszym uśmiechem, niż powinienem, bo tym razem prezenty zaczęły pojawiać się dzień przed Wigilią: co prawda wiedziałem o tym już trochę wcześniej, ale wreszcie oficjalnie potwierdzono, że The Eternal Struggle po latach wraca do druku. Na razie nie wiadomo, czy będzie to jednorazowy strzał, czy początek kontynuacji, a może gra powróci po całkowitym resecie... nie wiem, ale moje martwe serce wampira ostatnio bije znacznie szybciej. Wygląda na to, że VTES zaliczy kolejny w swojej historii powrót, choć wydawało się, że to już niemożliwe. Ha! 

tekst: Michał Misztal

poniedziałek, 7 listopada 2016

Android: Netrunner [recenzja]

Brak komentarzy:

NA POCZĄTEK OPOWIEŚĆ 

Gdyby ktoś powiedział mi jeszcze kilka miesięcy temu, że w niedalekiej przyszłości będę na poważnie grał w karciankę LCG, prawdopodobnie parsknąłbym śmiechem. Grałem w dwie karcianki tego rodzaju: w Warhammera: Inwazję oraz Warhammera 40000: Podbój. Obie polubiłem (tę drugą nawet bardzo) ale nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, żeby kupować do nich rozszerzenia, budować talię, myśleć o strategii, starać się być coraz lepszym graczem. Gdzie tam. Wyglądało to tak, że składałem startowe talie z zestawu podstawowego i jazda. Było miło i sympatycznie, co mi wystarczało, bo też nie oczekiwałem od wyżej wymienionych tytułów niczego więcej. Przecież miałem swojego ukochanego V:TESa

Raczej trudno ciągnąć jednocześnie dwie karcianki, w których można budować własne talie, głównie z powodu sporej ceny takiego hobby. Ale nagle doszedłem do etapu, na którym posiadałem kilkanaście co najmniej niezłych talii do Vampire'a i z nie do końca zależnych ode mnie przyczyn odłożyłem tę grę na półkę (wygląda na to, że na dłuższy czas). Nie musiałem już kupować kart, zresztą nie było nawet sensu tego robić. I nagle pojawił się Netrunner, tytuł, a właściwie wznowienie tytułu tego samego autora (który jest również ojcem słynnego Magic: The Gathering), tyle że dla dwóch osób. A ja trochę gardzę karciankami dla dwóch osób. Po części przez to, że po styczności z The Eternal Struggle pół żartem, pół serio uważam się za elitarnego gracza, z którym nie takie numery jak zabawy w to, kto szybciej wystawi więcej stworków i odbierze punkty życia przeciwnikowi w Magicu lub czymś, co zapewne tylko przypadkiem bardzo Magica przypomina. Wiem, generalizuję. Zwracam uwagę, że nie piszę tego do końca na poważnie, ale trochę jednak tak. Najlepszym przykładem przedstawionej wyżej sytuacji była moja pierwsza rozgrywka w Ashes: owszem, niby są kostki, kilka niby pomysłowych rozwiązań, ale wiele rzeczy wygląda dziwnie znajomo. Zbyt znajomo, żebym się tym zainteresował. 

Dobrze, załóżmy, że karcianki dla dwóch osób nie polegają przede wszystkim na wystawieniu tego, co mamy w talii, szybciej od przeciwnika. Załóżmy, że większość karcianek nie odrzuca mnie tym, że podczas partii mam wrażenie, że mniej gram ja sam, a bardziej moje karty. Mierzi mnie w tego rodzaju tytułach jeszcze jedna rzecz: brak wątpliwości. Kiedy jestem gotowy zadać oponentowi ostateczny cios, robię to. Niby dlaczego nie? W końcu o to chodzi, dzięki temu wygram. Tak, wiem, że moje pewne zwycięstwo może być tylko pozorne, bo gracz siedzący naprzeciwko może mieć asa w rękawie, jednak generalnie takie karcianki pozbawiają mnie wątpliwości, czy jeśli mam możliwość pokonania przeciwnika, warto go pokonać – bo zawsze warto. Problem ten pięknie rozwiązywał Vampire i jego relacja predator-prey: co z tego, że bardzo szybko się rozbuduję i wyeliminuję osobę siedzącą po lewej ode mnie? Jeśli za wcześnie pokażę, że jestem zagrożeniem dla całego stołu, stół natychmiast się mnie pozbędzie. Ze wszystkich znanych mi karcianek ta jako jedyna każe mi bardzo mocno i często zastanawiać się, czy na pewno warto zagrywać potężne karty, które trzymam w ręce. Ale jak wprowadzić to do gry na dwie osoby? 

Na szczęście Android: Netrunner pokazuje, że można. 

PIERWSZE LODY 

Nie jest to milion pierwsza karcianka, w której przeciwnicy będą wystawiać kolejne istoty o pewnych wartościach ataku i obrony, po czym na zmianę atakować i blokować ataki, aż któryś z oponentów padnie. W Netrunnerze jeden z graczy wciela się w korporację mającą za zadanie realizowanie projektów, a drugi w runnera, który z kolei ma te projekty wykradać, włamując się na korporacyjne serwery. Mamy tu więc zupełnie różne warunki zwycięstwa, co łączy się też z odmiennymi stylami gry: korporacja instaluje (czyli wykłada na stół) wszystkie karty rewersami do góry, w taki sposób, że runner nie wie, co jest na poszczególnych kartach, przynajmniej dopóki nie uzyska do nich dostępu. Runnerowi przeszkadzają w tym lody (LOD – Logiczne Oprogramowanie Defensywne, z angielskiego ICE, – Intrusion Countermeasures Electronics), czyli – początkowo również zakryte – karty mające za zadanie udaremnić jego skok na serwer lub skrzywdzić go na wiele wymyślnych sposobów (na przykład kasując jego programy, zadając mu obrażenia lub sukcesywnie czyszcząc jego konto z kredytów niezbędnych do instalacji kolejnych kart oraz w czasie skoków). Z lodami runner może radzić sobie między innymi za pomocą programów nazywanych lodołamaczami, tyle że korporacja rezuje (odkrywa) lód zazwyczaj tylko jeden raz, a runner musi płacić za każdym razem, kiedy chce obejść krzywdzące go podprogramy danego lodu. 

W przeciwieństwie do korporacji, runner gra w „otwarte karty” – wszystko, co zainstalował na stole, jest dla jego przeciwnika widoczne. Kiedy runner dostaje się na serwer, uzyskuje dostęp do znajdującej się tam karty (lub kart, w zależności, na który serwer skakał). Jeśli trafił na projekt, kradnie go i dostaje tyle punktów, ile warta była karta projektu. Jeśli były to aktywa lub upgrade, za odpowiednią cenę najczęściej ma możliwość skasowania takiej karty, czyli przeniesienia jej do archiwów (stosu zużytych kart) korporacji. Może też trafić na pułapkę i ponieść konsekwencje włamania się na niebezpieczny serwer. 

Jeśli korporacja zrealizuje projekty za co najmniej 7 puntów, odnosi zwycięstwo. Wygrywa także w sytuacji, gdy zada runnerowi więcej obrażeń od jego „punktów życia”, którymi są karty na ręce runnera. Runner jest zwycięzcą, gdy wykradnie projekty za co najmniej 7 punktów lub gdy korporacja musi pociągnąć kartę z R&D (Research & Development, czyli ze swojej talii), co robi obowiązkowo zawsze na początku swojej tury, ale nie może, bo w jej talii skończyły się karty. 

Nie mam zamiaru streszczać tu instrukcji, przedstawiłem więc jedynie ogólny obraz tego, na czym polega Netrunner. Mam nadzieję, że po tych kilku krótkich akapitach osoby niezaznajomione z tym tytułem zdołają dostrzec, że nie jest to kolejna typowa karcianka, o jakich wspominałem wcześniej. Daleko jej do infantylności czy wmawiania graczowi, że ma do czynienia z czymś nowym i niespotykanym (tym razem naprawdę tak jest), nie ma nic wspólnego z bezczelnym doczepianiem nośnego tematu do mechaniki (jak choćby w Dice Masters) i skłania do zupełnie innego rodzaju kombinowania niż patrzenie, ile jednostek wystawił przeciwnik i liczenia, ile punktów ataku zablokuje, a ile poleci we wrogiego maga/Odrodzonego/dzielnicę/coś tam. 

ŁAMANIE PODPROGRAMÓW 

Wiem, że w tym tekście już kilkukrotnie narzekałem na „inne karcianki”. Może trochę przesadzam, ale wydaje mi się, że nawet przy całej mojej planszówkowej niewiedzy i tak zbyt wiele razy grałem w to samo, tyle że pod innymi nazwami, z dodatkiem kilku bajerów mających odwrócić moją uwagę od tego, że tak naprawdę cały czas gram w Magica. Dobrze, już przestaję. Przepraszam. 

Zamiast narzekania, czepiania się i porównywania cyberpunkowej gry Richarda Garfielda do moim zdaniem gorszych tytułów, spróbuję napisać, dlaczego według mnie mechanika Netrunnera jest tak ciekawa i unikalna. O kilku rzeczach właściwie już wspomniałem: odmienne warunki zwycięstwa dla każdej ze stron, zupełnie inny sposób grania korporacją i runnerem. Dla korpa priorytetem jest znalezienie okienek na bezpieczne punktowanie projektów, rozstawienie lodów tak, by runner albo nie mógł włamać się na serwer albo było to dla niego trudne/nieopłacalne/na jakiś czas pozbawiające go możliwości wykonywania kolejnych skoków/zabójcze. Bardzo ważne jest też blefowanie, bo niewiele rzeczy cieszy korporację tak, jak mozolne i kosztowne przedzieranie się runnera przez lody, za którymi tak naprawdę nie ma istotnej dla niej karty. Z kolei dla runnera gra jest swoistym rozwiązywaniem łamigłówki, którą ułożył przed nim korp. Oba płynące z karcianki doświadczenia są czymś, czego nie spotkałem w żadnym innym tytule, oba w ciągu kilku ostatnich miesięcy dały mi niesamowicie dużo zabawy i satysfakcji. 

Dawałem już do zrozumienia, że niezwykle szanuję karcianki, w których gram ja, nie zaś moje karty. Netrunner to właśnie taki tytuł: nawet, jeśli nie mamy mocarnej talii, zawsze możemy nadrobić to swoją grą, blefem, sprytem. Ten efekt wydaje mi się dużo trudniejszy do osiągnięcia niż na przykład w The Eternal Struggle, gdzie siedzimy przy stole w większym gronie i dodatkowo możemy manipulować pozostałymi graczami, zawierać tymczasowe sojusze, namawiać innych do podzielenia się punktami. Tutaj nie ma z kim negocjować, bo przeciwnik jest tylko jeden, a i tak rozwiązano tę kwestię znakomicie. 

Ciekawą cechą Netrunnera jest brak kart zagrywanych z ręki w turze oponenta. Nie ma takich. Wcale. Nie będę teraz analizował każdej karcianki, w którą grałem, ale wydaje mi się, że to jednak rzadkość. Kiedy ruch ma nasz przeciwnik, możemy „odpalić” jedynie zdolności z naszych kart, które leżą na stole. W swojej turze korzystamy z tak zwanych klików (korporacja z trzech, runner z czterech), za które możemy robić takie rzeczy jak zagranie lub pobranie karty, zarobienie kredytu, zbliżenie się przez korporację do zapunktowania projektu, wykonanie skoku... i jeszcze parę innych, ale jak wspomniałem, nie chodzi tu o przepisywanie instrukcji. 

Jest takie, jak mi się wydaje, oklepane stwierdzenie, że gra „ocieka klimatem”. Teraz się skupcie: Netrunner ocieka klimatem. Bardzo, bardziej niż większość gier, jakie znam. W wielu z nich bez problemu dałoby się zastąpić armie magów oraz rycerzy flotami statków kosmicznych i na odwrót, nie byłoby właściwie żadnej róznicy. Tutaj naprawdę nie miałoby to najmniejszego sensu. Od razu czułoby się, że coś jest nie tak. Poza tym jako gracze na dzień dobry dostajemy sporo slangu, który musimy opanować (R&D, stos, garść, HQ, kliki, rezowanie), co z początku trochę przytłacza i drażni, ale po czasie zdecydowanie „robi robotę”. Do tego to interesujący, ciekawie skonstruowany świat (z nie do końca jednoznacznym obrazem tego, kto jest tym dobrym, a kto tym złym) i piękne, wzajemne przenikanie się kart: runnerzy czy nawet budynki, które widzimy na jednych kartonikach, pojawiają się później na innych, czasem w dość zaskakujących sytuacjach, tworząc przy tym ciekawe historie. Na przykład w 23 seconds, jednym z najnowszych dodatków (tak zwanych data packów) dostajemy kartę z Georgią Emelyov – w kolejnym, zatytułowanym Blood Money, na karcie Special Report widzimy zamordowaną Georgię, a we wkładce do dodatku czytamy krótki tekst związany z jej śmiercią. Poza samą mechaniką gry, tego typu smaczki to coś, co uwielbiam i uważam za wartość samą w sobie. 

Pudełko z zestawem podstawowym gry to cztery korporacje i trzy frakcje runnerów, które są rozbudowywane w kolejnych dużych dodatkach i data packach. W talii można mieć maksymalnie trzy sztuki tej samej karty, a cwaniaki z Fantasy Flight Games jak zwykle stwierdzili, że będzie zabawniej, kiedy gracz dostanie tylko po dwie sztuki albo nawet po sztuce części z nich – może jakiś frajer kupi więcej pudeł, żeby mieć komplet (pisząc to, uśmiecham się sam do siebie; zgadnijcie, dlaczego)? Dla kogoś, kto zetknął się wcześniej z karcianką, którą można rozbudowywać we własnym zakresie, nie będzie zaskoczeniem, że każda korporacja i frakcja runnerów umożliwia tworzenie najróżniejszych archetypów talii. W skrócie: jest w czym wybierać, natomiast bardzo interesujące są zasady związane z jej budowaniem. Nie jest żadnym odkryciem, że każda karcianka rządzi się swoimi, na przykład w Magicu można wkładać do talii karty różnych kolorów, ale do ich zagrywania potrzebujemy... zresztą nieważne, nuda. W Netrunnerze każda karta tożsamości korporacji albo runnera (dająca nam jakąś specjalną zdolność) ma również punkty wpływu, które możemy wykorzystać na karty z innych korporacji/frakcji runnerów. Karty mają wpływ od 1 do 5 (neutralne mogą też czasami mieć wpływ 0) i z reguły mamy do wykorzystania 12 lub 15 punktów wpływu. I jest to rzecz, która z początku trochę mnie niepokoiła. Dlaczego? 

Wróćmy po raz kolejny do mojej ulubionej gry: w Vampire każdy krwiopijca należy do jakiegoś klanu i posiada pewne dyscypliny, czyli zdolności. Część kart nie wymaga przynależności do danego klanu lub posiadania danej dyscypliny, część owszem. I dzięki temu wiem, że mój przeciwnik nie zagra „z dupy” pewnej karty, bo po prostu nie może jej zagrać. Klan, który nie specjalizuje się w walce raczej nie zacznie mnie nagle i niespodziewanie wykańczać w bezpośrednim starciu, bo niby jak? Za to w Netrunnerze na stole może pojawić się dosłownie wszystko. Ma się rozumieć, że w ograniczonych ilościach (bo te 15 punktów wpływu to tak naprawdę bardzo niewiele), ale jednak. Niepokoiło mnie to, tyle że już przestało, bo granie dało mi do zrozumienia, że nie jest to wadą, a jedynie czymś, z czym należy się liczyć. W najmniejszym stopniu nie psuje to zabawy, a nawet ją urozmaica. 

Jeszcze jedna rzecz, która bardzo mi się podoba: lody, lodołamacze i część innych kart to po prostu programy komputerowe, które mogą przyjmować najróżniejszy kształt. Będziemy więc kłaść na stole wirtualne smoki, rycerzy, demony, figury szachowe czy karty obdarzone nazwiskami znanych postaci. Jest tego znacznie więcej i jest to bardzo ciekawe – mała rzecz, która cieszy. 

WŁAMYWAĆ SIĘ NA TEN SERWER, CZY NIE?

Na chwilę obecną mam za sobą ponad 40 rozgrywek w Netrunnera. Czy to dużo? W moim przypadku tak, zwłaszcza, że zacząłem swoją przygodę w świecie Androida jakoś pod koniec czerwca tego roku. Gdybym nie miał niewytłumaczalnej awersji do grania w karcianki na komputerze, pewnie byłoby tych partii dużo więcej. I dalej czuję się trochę tak, jakbym nic o Netrunnerze nie wiedział. To jednak miłe uczucie. Kupuję karty, składam talie, chcę próbować wszystkiego jednocześnie – jak za najlepszych czasów regularnego grania w Vampire'a. W tej chwili w rankingu moich ulubionych gier Netrunner jest drugi, dosłownie kilka milimetrów za The Eternal Struggle. Właściwie lubię te karcianki niemal tak samo, trudno mi więc ocenić, którą wolę – to zupełnie różne gry zapewniające całkowicie odmienne doświadczenia. Pokuszę się o stwierdzenie, że V:TES jest najlepszą znaną mi karcianką dla wielu graczy, zaś Netrunner – dla dwóch. Stoją sobie razem na podium i wątpię, żeby w najbliższym czasie cokolwiek je ruszyło. Trzecia gra na mojej liście, Neuroshima Hex!, pomimo tego, że ją uwielbiam, jest kilka metrów dalej, tak właśnie odstają od reszty dwa tytuły Richarda Garfielda. 

Ważna sprawa: żeby w pełni docenić zalety i urok Netrunnera, wypadałoby się w niego zaangażować. To nie jest gra dla niedzielnych graczy, którzy nie lubią regularnie poznawać nowych kart i możliwości, za to chcą kupić samą podstawkę i grać wymyślonymi przez autorów taliami wyjętymi prosto z pudełka. Jasne, można tak robić (i da się dzięki temu rozegrać całkiem sporo interesujących partii), ale frajda będzie nieporównywalna z pełnym zanurzeniem się w ten piękny, zły, futurystyczny świat. 

OBRAŻENIA MÓZGU

Zamiast recenzji napisałem laurkę, może więc jakieś wady? 

Moment, niech pomyślę. 

Może obrazki na niektórych kartach są za małe? Z reguły świetne lub co najmniej bardzo dobre, ale jednak za małe, zwłaszcza na kartach zasobów. Albo to, że polska wersja wychodziła tylko przez jakiś czas, a kolejne dodatki są już po angielsku? Dla kogoś faktycznie może to być problemem. Losowość? Dajcie spokój, przecież to karcianka. Na te czterdzieści kilka rozgrywek i tak zdarzyła nam się dosłownie jedna gra, którą całkowicie zepsuł pechowy dociąg (od początku na ręce prawie same projekty i żadnych lodów, którymi mógłbym chronić serwery; wszystko skończyło się w mniej niż dziesięć minut). Brak równowagi pomiędzy korporacjami/frakcjami runnnerów? Nie brałem udziału w żadnym turnieju i grałem za mało, żeby potwierdzić lub zdecydowanie zaprzeczyć. Poza tym to przecież Living Card Game, więc jeśli któraś ze stron jest za silna, prawdopodobnie i tak szybko ulegnie to zmianie. Wydaje mi się, że jak na razie wszystko wygląda dość dobrze; od 2012 roku żadna z kart nie została wycofana z gry, jedynie od czasu do czasu niektóre kartoniki zaczynają podlegać pewnym ograniczeniom – znowu, w tego rodzaju tytułach zło konieczne i w pewnym stopniu normalna praktyka. Bardziej doświadczeni gracze zapewne mogliby wypunktować wiele rzeczy, do których da się przyczepić, jednak chyba nie ma powodów do paniki. 

Gram od kilku miesięcy, regularnie kupuję nowe dodatki (data packi z 20 nowymi kartami po trzy sztuki każda ukazują się mniej więcej co miesiąc) oraz uzupełniam stare. Pewnie mógłbym za te pieniądze mieć wiele innych planszówek... w które i tak bym nie grał, bo gram w Netrunnera. Trzeba się jednak liczyć z tym, że zabawa w LCG, choć taki format okazał się czymś o wiele bardziej przyjaznym i przystępnym od kolekcjonerskich karcianek (gdzie ceny kart niekiedy są naprawdę chore), może się wiązać ze sporymi wydatkami. Przyjmuję to na klatę, ale nie każdemu spodoba się taki stan rzeczy. No i jeszcze jedna, raczej nie wada, za to niewiadoma: gram za krótko, żeby móc określić, czy cała ta zabawa zmierza w dobrym kierunku. Nowe karty są pomysłowe, ale wydają się bardzo mocne. Widać jednak (przynajmniej tak to odbieram), że projektantom Netrunnera zależy, uczą się na błędach i myślą przy tym, co robią, a przynajmniej częściej myślą niż nie myślą. 

Mam wielką nadzieję, że przede mną jeszcze lata świetnej zabawy we włamywanie się na serwery i... stawianie lodów (tak, ten jakże dojrzały „żart” musiał się tu pojawić). Netrunner jest według mnie grą niemalże doskonałą – tak jak w przypadku The Eternal Struggle, nie dlatego, że tytuły te są pozbawione wad, ale przez to, że ich zalety przyćmiewają prawie wszystkie niedociągnięcia. 

Jestem więźniem tych gier. 

I jest mi z tym bardzo dobrze. 

tekst: Michał Misztal

niedziela, 24 lipca 2016

Android: Netrunner [pierwsze wrażenia]

Brak komentarzy:
To miał być tekst o czymś zupełnie innym. Wcale nie miałem w planach pisania o Netrunnerze, ale w minionym tygodniu przeszedłem od sporej ciekawości związanej z tą karcianką do czegoś, co pewnie już za chwilę będzie dało się nazwać fascynacją. Dawno nie czułem takich emocji w czasie rywalizacji na pozornie głupie kolorowe kartoniki, w ostatnich latach podchodziłem podobnie tylko do Vampire: the Eternal Struggle, czyli mojej ulubionej gry (nawiasem mówiąc, obie karcianki stworzył Richard Garfield, znany chyba przede wszystkim z Magic: The Gathering). Tymczasem okazuje się, że da się to... może nie powtórzyć, bo to jeszcze nie ten etap, ale na pewno bardzo zbliżyć do mojego ideału. Nigdy wcześniej nie kupowałem dodatków do karcianki LCG, nie myślałem na poważnie o składaniu talii oraz nauce i poznawaniu nowych możliwości związanych z grą. Tym razem jest inaczej. 

Z reguły opisuję swoje pierwsze wrażenia po dosłownie kilku rozgrywkach. W Netrunnera grałem kilkanaście razy, a wciąż czuję, że to za mało, żeby wypowiadać się choćby o tych początkach. Na razie wygląda to dla mnie rewelacyjnie. W skrócie: gra polega na zmaganiach tak zwanych runnerów z korporacjami, a wszystko to w cyberpunkowych realiach. Wielkie korporacje usiłują realizować swoje projekty, z kolei hakerzy starają się je wykradać. Obie strony grają według zupełnie różnych zasad, ich sposoby na osiągnięcie wygranej też są zupełnie inne. Nie przypomina to żadnej innej karcianki, jaką znam: w tego typu grach dla dwóch graczy rozbudowanie się szybciej od przeciwnika bardzo często nie pozostawiało żadnych wątpliwości, że nadszedł odpowiedni moment, by zadać ostateczny cios. W Android: Netrunner jest inaczej, właśnie dzięki wspomnianej asymetryczności. Na razie cały czas jestem na etapie poznawania tego tytułu (ogrywamy podstawkę, jeszcze nie używam kart z dodatków), ale już teraz wszedł szturmem do pierwszej dziesiątki moich ulubionych gier, a konkretniej do pierwszej czwórki(!). Strach pomyśleć, co będzie dalej.

tekst: Michał Misztal
stat4u