Metody Marnowania Czasu: dixit
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dixit. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dixit. Pokaż wszystkie posty

środa, 11 września 2019

Gry, w które grałem najczęściej (2019)

Brak komentarzy:

Kolejny rok, kolejne wydanie listy gier, w które grałem najczęściej (tutaj lista z 2016, tutaj z 2017, a tutaj z 2018 roku). Od razu napiszę, że jeśli chodzi o tytuły na poszczególnych miejscach, zmieniło się bardzo, ale to bardzo niewiele. Trudno mi stwierdzić, czy to źle, czy dobrze, tak po prostu wyszło i w ciągu minionych 12 miesięcy bardzo mało gier wskoczyło do niniejszej pierwszej dziesiątki, tu i tam skończyło się jedynie na innej liczbie rozgrywek. Zdarza się.

sobota, 21 lipca 2018

Gry, w które grałem najczęściej (2018)

Brak komentarzy:

tekst i "zdjęcie": Michał Misztal

Kolejny rok, kolejne wydanie listy gier, w które grałem najczęściej (tutaj lista z 2016, a tutaj z 2017 roku). Kolejne filozoficzne pytania, na przykład: jakim jestem graczem (trzymającym się wiernie konkretnych gier, a może bardziej takim skaczącym z planszy na planszę)? Czy 20 rozgrywek w jeden tytuł to sporo, czy wręcz przeciwnie? Czy Magiczny Miecz będzie na pierwszym miejscu?

środa, 2 maja 2018

Planszówkowe Podsumowanie Miesiąca: Kwiecień 2018

Brak komentarzy:
Krótka historia cywilizacji
12 partii w 5 tytułów (ostatnio 11 partii w 3 tytuły)

Najwięcej partii: Guild Ball (6)

Niestety, kwiecień to kolejny miesiąc, po którym nie mam po co pisać swojego standardowego podsumowania (standardowego, czyli takiego jak choćby to). Znowu nie pykło i właściwie nie za bardzo wiem, dlaczego. Jak zwykle cieszę się, że zaliczyłem całkiem niezłą dawkę Guild Balla, jednak nie mogę pochwalić się niczym więcej. Chcę się poprawić, choć z drugiej strony nie uważam, żeby skupianie się głównie na jednym bitewniaku i jednocześnie swoim niemal ulubionym tytule było czymś złym.

piątek, 2 marca 2018

Planszówkowe Podsumowanie Miesiąca: Luty 2018

Brak komentarzy:
AvP: The Hunt Begins
22 partie w 10 tytułów (ostatnio: 19 partii w 9 tytułów)

Najwięcej partii: Guild Ball (9)

Guild Ball zazwyczaj znajduje się u mnie na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o liczbę rozgrywek. Tym razem stało się tak częściowo dzięki bielskiemu turniejowi (tym razem dwie wygrane na cztery gry, czyli lepiej niż ostatnio), ale i kilku towarzyskim meczom. W tej chwili w moim prywatnym rankingu jest to gra-potęga, dużo ciekawsza od przekombinowanego Malifaux i mniej skomplikowana od Infinity, czyli systemu, w który niestety chyba za szybko nie wejdę. Nic tylko bić i kopać piłkę!

poniedziałek, 1 stycznia 2018

Moje ulubione gry planszowe (2018): miejsca #20-11

Brak komentarzy:

Kolejny rok, następna edycja listy moich ulubionych gier (poprzednią znajdziecie tutaj). Znowu dwadzieścia tytułów, ale wydaje mi się, że za dwanaście miesięcy będę już gotowy na listę z trzydziestoma (nie żebym nie mógł już w tej chwili wystrzelić z pięćdziesiątką,tyle że na razie raczej nie ma to większego sensu). Bez zbędnego przedłużania, zaczynamy: miejsca #20-11, w tym trzy nowości.

niedziela, 9 lipca 2017

Gry, w które grałem najczęściej (2017)

Brak komentarzy:


Bez przydługich wstępów (bo graliśmy do rana w Twilight Imperium i nadal czuję w sobie piwo i brak snu), dokładnie rok po tekście 10 gier, w które grałem najczęściej, obecna lista:



10: Schotten-Totten (21 rozgrywek, ostatnio: 21)

Bardzo lubię tę karciankę, ale jak widać w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy za bardzo sobie w nią nie pograłem. To pierwszy, ale nie ostatni taki przypadek na tej liście. Tak jak pisałem ostatnio, nie da się grać we wszystko, trudno regularnie rozkładać na stole każdy tytuł, który chciałoby się na nim widzieć. Wierzę, że na powrót Schotten-Totten jeszcze przyjdzie czas.


9: Dixit (21 rozgrywek, ostatnio: 21)

Drugi raz to samo. To akurat mnie dziwi, bo Dixit bardzo lubię, a przez cały miniony rok wielokrotnie próbowałem zagrać. Woziliśmy pudło z tą grą w samochodzie, proponowaliśmy tu i tam, ale zawsze coś sprawiało, że w końcu nawet go nie otwieraliśmy: a to nie było czasu na planszówki, a to ktoś wolał inny tytuł. Jednocześnie mam wrażenie, że grałem w to całkiem niedawno i aż nie chce mi się wierzyć, że to już więcej niż dwanaście miesięcy bez Dixita.


8: Martwa Zima (22 rozgrywki, ostatnio: 17)

Nadal jedna z moich ulubionych gier. 5 rozgrywek w ciągu roku to niewiele, zwłaszcza, że myślałem: kiedy tylko wyjdzie Długa Noc, będziemy grali w Martwą Zimę jeszcze częściej. Tymczasem po zmieszaniu ze sobą zawartości dwóch pudeł owszem, kilka razy zagraliśmy, ale ostatnio jakoś nie chce mi się tego wszystkiego rozkładać. Wcale nie uważam Długiej Nocy za zły dodatek (wręcz przeciwnie), rozgrywki w tę planszówkę to zazwyczaj świetna sprawa, tyle że zrobiło się tego wszystkiego za dużo. Nie potrafię tego wyjaśnić, po prostu czuję lekką niechęć do kolejnych partii (oraz późniejszego sprzątania kupy kart i figurek), a poza tym ostatnio zazwyczaj mam ochotę na coś innego. Mimo wszystko to na pewno nie koniec.


7: Guild Ball (23 rozgrywki)

Pierwsza nowość na liście i ostatnio jedna z moich ulubionych gier (podium). Najprawdopodobniej wkrótce zbiorę się do napisania recenzji (na razie są tylko niezbyt aktualne pierwsze wrażenia), więc na razie bez dłuższych wywodów. Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, za rok Guild Ball będzie na tej liście jeszcze wyżej.


6: Ultimate Werewolf (32 rozgrywki, ostatnio: 32)

Znowu gra, której nie ruszyłem od roku. To, co napisałem o niej w tym tekście jest nadal aktualne, a poza tym nie za bardzo miałem okazję zagrać w nią w gronie na tyle dużym, by miało to sens. 


5: Neuroshima Hex! (35 rozgrywek, ostatnio: 32)

Tylko trzy partie? Chciałbym grać w Neuroshimę częściej (właściwie tak jak we wszystkie gry z tej listy), ale jakoś nie mam z kim. Pewnie mógłbym ciąć w aplikację, ale pod tym względem jestem trochę zboczony i uznaję to za oszukiwanie (to znaczy uznawałbym, że to ja oszukuję, bo jeśli ktoś dolicza sobie w ten sposób kolejne rozgrywki, nie mam nic przeciwko). Muszę jednak mieć przed sobą stół, planszę, tekturę, piwo i żywego przeciwnika zamiast ekranu. Neuroshima to tytuł, w który mógłbym grać i grać, ale niestety nie można mieć wszystkiego.


4: Robinson Crusoe: Adventure on the Cursed Island (36 rozgrywek, ostatnio: 25)

No i prawidłowo. Choć nadal nie ukończyłem kampanii (jakoś nie mogę się do tego zebrać, jest to tak nieprzystępnie opisane... już dwa razy przegrywałem w drugim scenariuszu i nie chciało mi się cofać w czasie i zaczynać od nowa, potem za każdym razem kilku miesiącach próbowałem wrócić i znowu odbijałem się od ściany tekstu w dwóch różnych miejscach, instrukcji oraz przewodniku po kampanii), trochę w Robisnona pograłem, bo to nadal dobra i emocjonująca gra. Zostało mi jeszcze kilka dodatkowych, oficjalnych scenariuszy i kampania (ta, jasne), po czym będę mógł zabrać się za drukowanie fanowskich przygód. Na spokojnie i powoli, ale myślę, że za rok będzie tu więcej niż te 36 partii.


3: Legendary: A Marvel Deck Building Game (44 rozgrywki, ostatnio: 39)

W porządku, 5 rozgrywek to niezbyt wiele, ale 4 z nich miały miejsce niedawno. Przypomniały mi, jak dobrą i epicką grą jest Legendary i skłoniły do zastanowienia się, czy to przypadkiem nie czas na kolejny dodatek. Odpowiedź brzmi: tak, to czas na kolejny dodatek. Żona lubi, ja lubię, mamy przed sobą jeszcze kilka nieukończonych scenariuszy, a niepokonany Zombie Green Goblin wciąż śmieje się z nas z wnętrza mojej szuflady, więc będzie grane.


2: Android: Netrunner (47 rozgrywek)

Drugie miejsce, druga gra na liście moich ulubionych tytułów. Te ponad 40 partii nabiłem bardzo szybko (jeszcze przed napisaniem recenzji), ale ostatnio sytuacja przypomina tę z Neuroshimą: nie mam z kim grać. Nie oszukujmy się, Netrunner nie jest karcianką dla kogoś, kto chce kupić sobie podstawkę i najwyżej kilka dodatkowych paczek z kartami, a potem grać rekreacyjnie. To gra, której należy się poświęcić. Dla mnie jest to rzecz fenomenalna i byłem na to poświęcenie gotowy, ale bez przeciwników z podobnym podejściem nie ma to sensu. Szkoda, wielka szkoda. Może kiedyś.


1: Vampire: the Eternal Struggle (113 rozgrywek, ostatnio: 104)

Dwanaście miesięcy temu przewidywałem, że raczej nie poprawię wyniku z 2016 roku, a na pewno nie będzie to znacząca poprawa. Mimo wszystko biorąc pod uwagę to, jak trudno jest zebrać cztery czy pięć osób, każda ze swoją talią, i zagrać w Vampire'a, i tak cieszę się, było tych partii aż 9 (w tym 3 na turnieju). Kolejny turniej w przyszłą sobotę, może uda mi się dotrzeć do Wrocławia i znowu zagrać. Pobawię się też w jasnowidza: za rok The Eternal Struggle znowu będzie na pierwszym miejscu, chociaż w międzyczasie prawie nie będę wyciągał tej karcianki z szafy.

Jeśli chcecie skomentować powyższy tekst, w miarę możliwości zróbcie to tutaj, nie na forach czy Facebooku. Dzięki temu to, co napiszecie (i być może wynikająca z tego ciekawa dyskusja), pozostanie u źródła zamiast przepadać gdzieś w odmętach Internetu. Z góry dziękuję.

tekst i "zdjęcie": Michał Misztal

niedziela, 1 stycznia 2017

Moje ulubione gry planszowe (2017): miejsca #20-11

Brak komentarzy:

Nowy rok, czas na nowe wydanie listy moich ulubionych gier bez prądu. Ostatnio pisałem, że umieszczanie na niej więcej niż dziesięciu tytułów nie ma sensu, ale od tego czasu sporo się zmieniło; tym razem zdecydowałem się napisać o dwudziestu grach i podzielić całość na dwie części. 


20: 7 Cudów Świata

Przyznaję się bez bicia: grałem w tę planszówkę tylko kilka razy i bardzo możliwe, że po większej liczbie partii znalazłaby się w tym rankingu niżej albo wyżej. Tak czy inaczej, polubiłem 7 Cudów Świata, choć na początku kręciłem nosem, pytając: „Tylko tyle?”. Bo przecież jest to rzecz powszechnie lubiana i chwalona, spodziewałem się więc czegoś bardziej niesamowitego. Po kolejnych rozgrywkach zmieniłem zdanie i doszedłem do wniosku, że jednak coś w tym jest. Chętnie zagram więcej razy, żeby przekonać się, czy nadal będę zadowolony.


19: Nightfall

O Nightfallu pisałem już tutaj i tutaj, w związku z czym do dodania mam raczej niewiele. Od czasu moich ostatnich tekstów o tej grze nadal w nią nie grałem i raczej nieprędko się to zmieni. Na razie stanęło na tym, że x poznanych tytułów temu bardzo lubiłem Nightfall – teraz pewnie lubiłbym już mniej, ale od dłuższego czasu nawet nie mam jak tego sprawdzić.


18: Small World

Jedna z gier obecnych na mojej półce od kilku lat, kupiona w ramach wypróbowywania tego, co jest uznawane za nową klasykę. I faktycznie, na początku zachwycałem się Małym Światem, ale potem trochę mi przeszło. To pewnie ten sam przypadek, co moje granie w Neuroshimę Hex! – znudziło mi się granie podstawką i najprawdopodobniej zmieniłyby to dodatki. O ile w przypadku gry Michała Oracza miałem jednak ochotę wydawać pieniądze na nowe armie, tak jeśli chodzi o Small World, nie uznaję tego za priorytet. Może kiedyś, na razie czasem zagram i, jak widać po miejscu na liście, ciągle lubię.


17: Race for the Galaxy

Czy Race nie ma przypadkiem jakichś swoich fanatycznych wyznawców, którzy za umieszczenie tej karcianki na 17 pozycji zrobią mi wjazd na chatę i obiją mordę? Spokojnie. Pewnie byłaby wyżej, ale po prostu za mało w nią grałem (aczkolwiek chciałbym częściej). Fascynuje mnie mechanika Race'a, to, jak niezbyt imponująca przecież talia (trochę ponad sto kart) jest różnorodna, dając możliwość stosowania kartoników na kilka różnych sposobów i jak wiele można z niej wycisnąć. Muszę, naprawdę muszę siąść do tego tytułu ponownie.


16: Warhammer 40000: Podbój [poprzednie miejsce: 8]

Chwaliłem, pisałem, że chcę więcej, tymczasem Podbój spadł na mojej liście aż o osiem miejsc. Dlaczego? Przez rozstanie Fantasy Flight Games z Games Workshop i zamknięcie tej karcianki? Nie – i tak grałem jedynie zestawem podstawowym. Powód jest bardziej prozaiczny: zacząłem grać w Netrunnera. Z mojej perspektywy nie da się ciągnąć dwóch karcianek LCG jednocześnie, oczywiście pomijając fakt, że w przeciwieństwie do Androida, przy Podboju nawet nie czułem potrzeby kupowania dodatkowych kart. Sprzedałem tę grę kilka miesięcy temu i, choć ją lubiłem, niespecjalnie żałuję. Lepsze jest wrogiem dobrego i w tym wypadku karciany Warhammer 40000 przegrał pojedynek. 


15: Ultimate Werewolf [poprzednie miejsce: 10]

Recenzję Ultimate Werewolf możecie przeczytać tutaj. Spadek na liście wynika z tego, że od dłuższego czasu nie grałem w Wilkołaka, nie wspominając o grze w gronie większym niż minimalna wymagana liczba graczy, bo dopiero wtedy rozgrywka nabiera rumieńców. Jeśli tylko będę miał okazję to zrobić, chętnie ją wykorzystam, ale nie czuję też specjalnej potrzeby szukania jej na siłę – trochę się tym tytułem przejadłem. Niech przez jakiś czas poleży w spokoju, na pewno będę do niego wracał.


14: Szogun

O Szogunie wspominałem tutaj i jak na razie wyczerpałem temat. To nadal planszówka, którą chcę bardziej ograć. Jeśli chodzi o wieżę, nadal mam mieszane uczucia. Nic się nie zmieniło, Szogun zostaje na półce i od czasu do czasu jest rozkładany na stole, dając mi sporo satysfakcji z rozgrywki.


13: Blood Rage

Potwierdzam to, co pisałem w swojej recenzji. Ciągle uważam, że to niesamowicie solidny tytuł, nadal zaskakujący mnie tym, jak dobrze wszystko się w nim zgrywa. Niedawno Portal wydał dodatki do Blood Rage w rodzimej wersji – pewnie prędzej czy później zechcę położyć na nich swoje łapy. Bardzo dobra gra, która jeszcze niedawno była tuż poza moją pierwszą dziesiątką.


12: Dixit [poprzednie miejsce: 9]

Kolejna gra, którą naprawdę lubię i mam powody chwalić za genialną w swojej prostocie mechanikę, ale jednocześnie trochę się już nią przejadłem. Dixit, żeby ciągle sprawiał mi taką samą przyjemność, chyba potrzebuje ciągłego napływu nowych kart. Z drugiej strony, tak jak w przypadku Small World, niekoniecznie czuję potrzebę wydawania na nie swoich pieniędzy. Nie zmienia to faktu, że Dixit wciąż jest w mojej czołówce ulubionych gier i nie powinno się to zmienić. Znowu, tak jak rok temu, mam wątpliwości, co powinno być wyżej: tym razem Dixit czy Blood Rage, bo jak porównać takie tytuły? Instynktownie umieszczam Dixit wyżej, ale to naprawdę niewielka różnica.


11: Descent: Wędrówki w mroku [poprzednie miejsce: 6]

Nie ma możliwości, żeby Descent nie spadał, dopóki nie uda mi się ukończyć choć jednej kampanii (o związanych z tym problemami pisałem tutaj). Z drugiej strony, byłoby zabawnie, gdybym po ukończeniu którejś poczuł się rozczarowany i Descent spadł jeszcze niżej w kolejnym wydaniu tej listy – nigdy nic nie wiadomo. Przekonamy się za rok.

test: Michał Misztal

sobota, 9 lipca 2016

10 gier, w które grałem najczęściej

Brak komentarzy:
Zapisuję prawie wszystko, na przykład przeczytane komiksy i książki, ale też ilości planszówkowych rozgrywek. Te ostatnie jakoś od 2013 roku, więc w poniższym spisie nie mogę uwzględnić tego, w co grałem wcześniej. Myślę, że gdybym był w stanie to zrobić, Magiczny Miecz znalazłby się na jednym z pierwszych miejsc tej listy, ale poza tym raczej nie byłoby większych zmian. Pozostaje tylko pytanie, ile rozgrywek w dany tytuł sprawia, że można uznać go za ograny? Trudno powiedzieć. Czasem jest tak, że grałem w jakąś złożoną planszówkę kilkanaście razy i czuję, że to naprawdę sporo, a potem widzę na jakimś forum, że ktoś grał w to samo nie kilkanaście, a jakieś 200 razy, albo wpis typu „Po ponad 100 partiach w Szoguna...” i robi mi się głupio, bo w porównaniu z taką ilością można powiedzieć, że w Szoguna właściwie nie grałem. Są gracze, którzy przez lata ogrywają jedną grę, jedynie okazyjnie próbując innych rzeczy oraz tacy, którzy stawiają na różnorodność, więc grali w całkiem sporo planszówek, ale w większość z nich tylko po kilka razy. Należę do tej drugiej grupy. A w co grałem najczęściej? Zobaczcie: 

10: Red7 (15 rozgrywek) 

Red7 wdarło się na tę listę właściwie chwilę przed jej napisaniem, ale z drugiej strony ani trochę mnie to nie dziwi – ta szybka, prosta i zarazem bardzo ciekawa karcianka wydaje się stworzona do rozgrywania wielu partii z rzędu. Bardzo możliwe, że w przyszłości, przy okazji kolejnych edycji tej listy, Red7 znajdzie się jeszcze wyżej. Na razie nie wygląda na to, że szybko się znudzi. 

9: Martwa Zima (17 rozgrywek) 

Nie ma co się rozpisywać, o Martwej Zimie pisałem już tutaj. To ulubiona gra mojej żony i jedna z moich ulubionych, więc to normalne, że graliśmy w nią wiele razy. Tylko, no właśnie – czy 17 to naprawdę tak wiele? 







8: Descent: Wędrówki w mroku (19 rozgrywek) 

Jak już wspominałem, nie udało nam się ukończyć żadnej kampanii. Nie potrafimy. Ale nikt nie powstrzymywał nas przed wielokrotnym próbowaniem i kolejnymi podejściami od nowa – stąd 19 rozgrywek. Łudzę się, że nie jest to jeszcze nasze ostatnie słowo. 

7: Schotten-Totten (21 rozgrywek) 

Schotten-Totten to dość złożona w swojej prostocie karcianka, gra pozwalająca na podejmowanie interesujących decyzji, łatwa do nauczenia się oraz do wytłumaczenia innym, szybka... wszystko to sprawia, że grałem w nią 21 razy i gdyby nie chęć wypróbowywania nowych, równie szybkich tytułów, rozgrywek byłoby pewnie dużo więcej. 




6: Dixit (21 rozgrywek) 

Do niedawna jedna z dziesięciu moich ulubionych gier, zresztą teraz wcale nie jest o wiele niżej. Głównym powodem 21 rozgrywek może być kilkukrotnie wymieniana wcześniej prostota oraz to, że w Dixita można grać dosłownie z każdym – eksperymentowaliśmy na planszówkowych i nieplanszówkowych znajomych, rodzicach, teściach, dziadkach i gra sprawdza się świetnie w każdym towarzystwie. Robi to chyba najlepiej ze wszystkich tytułów na tej liście. 

5: Robinson Crusoe: Adventure on the Cursed Island (25 rozgrywek) 

Na chwilę obecną moja ulubiona gra kooperacyjna. Recenzję znajdziecie tutaj, więc nie będę się rozpisywał o tym, jak dobrą planszówka jest Robinson Crusoe. Na 25 rozgrywkach na pewno się nie skończy, nadal mam do przejścia kampanię, kanibali oraz kilka dodatkowych scenariuszy. 







4: Ultimate Werewolf (32 rozgrywki) 

To aż nieuczciwe w stosunku do dłuższych, bardziej złożonych gier – w minimalnym dopuszczanym składzie (6 osób) w Ultimate Werewolf można zagrać nawet kilkukrotnie w ciągu dziesięciu minut, chociaż gra i tak zyskuje dopiero przy większej ilości graczy. A że ostatnio jakoś trudno zebrać liczniejszą ekipę, Wilkołak leży sobie w szufladzie i czeka na lepsze czasy. Oby się doczekał. 



3: Neuroshima Hex! (32 rozgrywki) 

Wiem, że maniacy tej gry grali w nią pewnie setki razy. Wiem, że 32 to być może niewielka liczba rozgrywek jak na moją drugą ulubioną planszówkę. Dla mnie to całkiem sporo, ale nie będę się kłócił, jeśli ktoś twierdzi, że jest inaczej. U nas Neuroshima nadal w odstawce, ale po dłuższej przerwie zatęskniłem i znowu chce mi się w nią grać. Nic dziwnego, bo to świetna rzecz, tyle że w pewnej chwili trochę mi się przejadła. Spokojnie, to uczucie przechodzi. 


2: Legendary: A Marvel Deck Building Game (39 rozgrywek) 

Nadal nie mogę się nadziwić, jaką drogę przeszła Legendary – od mocno średniego moim zdaniem tytułu, którego na pewnym etapie chciałem się pozbyć, do mojej piątej ulubionej gry, nad którą siedziałem niemal 40 razy, a i tak jeszcze nie ograłem jej do końca (nie wspominając o tym, że nadal nie mamy całkiem sporej ilości dostępnych dodatków, które mogą jeszcze bardziej wydłużyć życie tej karcianki). Dodatkowo biorąc pod uwagę to, że Legendary trzeba dość długo rozkładać i sprzątać, co jest dodatkowym utrudnieniem, pozostaje tylko napisać: całkiem nieźle! 

1: Vampire: The Eternal Struggle (104 rozgrywki) 

Moja ulubiona gra. Karcianka, w którą mógłbym grać nawet kilka razy w tygodniu, która chyba nigdy mi się nie znudzi oraz która mogłaby zastąpić mi prawie wszystkie inne tytuły. Jeśli ktoś oczekiwał, że na pierwszym miejscu znajdzie się coś szybkiego, spieszę z wyjaśnieniem, że w Vampire można grać nawet 2 godziny (a to i tak z turniejowym limitem czasowym – z początku graliśmy bez niego i nieraz rozgrywki trwały jeszcze dłużej). I co, da się? Da się. 104 partie, niemal 3 razy więcej, niż kolejna gra na tej liście. Dla mnie to i tak za mało. Szkoda w takim razie, że posypała się nam ekipa do grania i nie oczekiwałbym znacznej poprawy tego wyniku w następnej edycji tej listy. Pewnie karcianka Richarda Garfielda nadal będzie na pierwszym miejscu (zdziwiłbym się, gdyby było inaczej), ale z bardzo niewielkim przyrostem liczby rozgrywek.

tekst i "zdjęcie": Michał Misztal

sobota, 14 maja 2016

Moje ulubione gry planszowe (2016)

Brak komentarzy:
To powtórka tekstu, który opublikowałem wcześniej na swoim blogu. Dla porządku zamieszczam go tutaj, z dosłownie jedną drobną zmianą w akapicie o grze znajdującej się na siódmym miejscu. Do dzieła!


Postanowiłem przedstawić dziesięć swoich ulubionych gier bez prądu, dla wygody nazwanych planszówkami, choć w zestawieniu znalazły się także karcianki. Jest oczywiście więcej niż dziesięć planszówek, w które lubię grać, ale z drugiej strony nie aż tak wiele, żeby robienie dłuższej listy miało sens. W opisach poszczególnych pozycji nie wyjaśniam zasad, niekoniecznie informuję, o co dokładnie chodzi, bo nie miałem zamiaru kopiować tu instrukcji, a jedynie zasygnalizować kilkoma krótkimi zdaniami, dlaczego siedzenie przy danej grze sprawia mi przyjemność. Plan jest taki, żeby za rok to powtórzyć i zobaczyć, czy cokolwiek się zmieniło. Zaczynamy:

10: Ultimate Werewolf

Więcej o Ultimate Werewolf tutaj.

9: Dixit

Z jednej strony mam wątpliwości, czy gry takie jak Ultimate Werewolf czy właśnie Dixit powinny znaleźć się na takich pozycjach (Dixit jeszcze kilka dni temu był dziesiąty, ale, wiecie, dostaliśmy dodatek, napiliśmy się, pograliśmy w większym gronie, tak jakoś wyszło, że jest wyżej), zwłaszcza, że jedenasta planszówka na mojej liście to Szogun, o wiele bardziej skomplikowany, oferujący złożoną rozgrywkę... nieważne. Są różne gry i siła niektórych polega właśnie na prostocie. Dixit sprawdza się idealnie jako gra imprezowa lub coś dla tych, którzy raczej nie bawią się w takie rzeczy, być może właśnie z powodu strachu przed skomplikowanymi zasadami. Zresztą, chyba większość kojarzy, o co chodzi, a jeśli nie, należy nadrobić zaległości, bo to pozycja obowiązkowa - kto wie, czy nie najbardziej obowiązkowa ze wszystkich na tej liście.

8: Warhammer 40000: Podbój

Przyznaję, że znam tę karciankę raczej średnio, a to dlatego, że nie mam z kim w nią grać. Niestety, nie przypadła do gustu Magdzie, a kiedy wpadają do nas pograć inni ludzie, raczej nie wyciągamy gier na dwie osoby. Posiadam jedynie podstawkę, nie kupuję rozszerzeń (bo i po co?), nie bawię się w rozbudowywanie talii, korzystałem tylko z tego, co znalazło się w głównym pudełku. Podbój to (dla mnie) Warhammer: Inwazja, tyle że ulepszona. Co ciekawe, akurat Inwazję Magda bardzo lubi (może dlatego, że prawie zawsze ze mną wygrywa, chociaż w Podbój też). Główną zaletą Warhammera 40000 w formacie LCG jest to, że w trakcie rozgrywki trzeba sporo kombinować i, co jest rzadkie w karciankach, gra przede wszystkim gracz, a nie jego karty. Pomijam to, że moje umiejętności radzenia sobie z oponentem w Podboju to jakiś smutny żart i nie wiem, czy kiedykolwiek pokonałem swojego przeciwnika - i tak mi się podoba. Żałuję, że nie mogę przegrywać częściej.

7: Martwa Zima

Prawdopodobnie szykuje się dłuższy tekst o Martwej Zimie (no i rzeczywiście, już jest). W skrócie: udekorowana zombiakami gra kooperacyjna, jednak nie do końca, bo wśród tych "dobrych" może pojawić się też zdrajca, zaś poza celem ogólnym, który zrealizować muszą wszyscy "dobrzy", każdy gracz ma swój ukryty cel. Jeśli go nie zrealizuje - przegra, jeśli próbuje go realizować, jego zachowanie może wydać się innym podejrzane i może zostać uznany przez resztę za zdrajcę. Taka gra psychologiczna, sprawdzająca się już od trzech, ale najlepiej w cztery albo pięć osób. Na dwie tak sobie, choć daje radę. Ulubiona planszówka mojej żony, która jest naprawdę świetnym zdrajcą. Nie wiem, czy powinienem się z tego cieszyć.

6: Descent: Wędrówki w mroku

Mroczny władca, czyli ten zły, kierujący potworami, kontra dobrzy herosi. Sporo figurek, przedmiotów, misji, kart, właściwie wszystkiego. Taki sklep z zabawkami w niewielkim (zwłaszcza w porównaniu z pierwszą edycją) pudełku. Naparzanka fantasy z elementami RPG w postaci rozwijania swoich bohaterów oraz talii. Całość najlepiej sprawdza się w formie kampanii, gdzie gramy cały czas tymi samymi bohaterami, którzy, tak samo jak ich przeciwnicy, z upływem czasu stają się coraz silniejsi. Magda ma radochę z malowania figurek, a potem walczymy - oczywiście Magda zwykle jest mrocznym władcą. Generalnie gra dla każdego dużego chłopca, chociaż, jak wynika z poprzedniego zdania, nie tylko.

5: Legendary: A Marvel Deck Building Game

Co ja się będę rozpisywał. Tutaj zrecenzowałem podstawkę, a tutaj rozszerzenie Dark City. Polecam czytać po kolei - zobaczycie, jak wraz z dostaniem w swoje łapy dodatku zwiększył się mój entuzjazm do tej gry. Przypuszczam, że w drodze kolejne teksty o Legendary, bo mamy jeszcze pudełka o nazwach Guardians of the Galaxy oraz Secret Wars Volume 1 (i pewnie na tym się nie skończy).

4: Robinson Crusoe: Adventure on the Cursed Island

Gra w stu procentach kooperacyjna, więc kiedy pokłócimy się z Magdą po mojej wygranej w coś innego (hmm, jakoś tak nigdy nie kłócimy się, kiedy przegram...), zawsze możemy siąść przy Robinsonie i... przegrać oboje. A tak poważnie, to bardzo trudna i wymagająca planszówka. Nie chodzi mi skomplikowane zasady, a o to, jak dużym wyzwaniem jest ukończenie kilku z umieszczonych w pudełku scenariuszy. W Robinsonie lądujemy na tytułowej wyspie, ale na szczęście nie każda rozgrywka wygląda tak samo - są wspomniane scenariusze, każdy polegający na czymś innym. A to musimy usypać i podpalić stos drewna, żeby zauważył nas przepływający w pobliżu statek, a to walczyć z kanibalami czy uciekać przed wybuchającym wulkanem, a w każdej z tych sytuacji jeszcze jeść, spać, mierzyć się z niesprzyjającą pogodą, dzikimi zwierzętami, brakiem surowców i dbać o morale naszych ocalałych. Nieraz o powodzeniu lub niepowodzeniu decyduje rzut kostką w ostatniej turze, ale jak bardzo trzeba się napracować, żeby w ogóle mieć szanse na wygraną dzięki temu rzutowi! Rewelacyjna gra dostarczająca sporych emocji. Można też grać samemu, ale to nie to samo. Poza wersją podstawową, Robinson doczekał się scenariuszy możliwych do ściągnięcia z Internetu oraz rozszerzenia zawierającego kampanię, które co prawda mamy na półce, jednak jakoś nie możemy się do niego zabrać. Wygląda świetnie, więc możliwe, że za rok Adventure on the Cursed Island znajdzie się jeszcze wyżej na mojej liście.

3: Cosmic Encounter

Ulubiona gra Toma Vasela, który grał w miliard planszówek, więc warto wiedzieć, co poleca. Cosmic Encounter ma w sobie wszystko to, czego raczej nie lubię w grach - sporo chaosu, ogromną losowość, częsty brak możliwości zaplanowania czegokolwiek, bo i tak zburzą nam to właśnie chaos i losowość. Czemu w takim razie znalazł się aż na trzeciej pozycji? Bo w całym tym szaleństwie jest metoda i wszystkie pozorne wady, które wymieniłem, są w tej grze usprawiedliwione, a wręcz potrzebne. Mało która planszówka dostarcza takiej ilości zabawy, jaką zapewnia między innymi nieprzewidywalność, potrzeba blefowania, ale czasem też dogadywania się z innymi, to, jak wzajemnie wpływają na siebie zdolności obcych, którymi kierujemy i kart, które akurat mamy na ręce... rozgrywki w Cosmic Encounter to coś, co pamięta się długo, bo w czasie prawie każdej trafia się jakaś akcja, która wykręca wszystkim suty (naprawdę nie wiem, jak opisać to inaczej) i wywołuje salwy śmiechu. Jedyna wada to niełatwe tłumaczenie zasad nowym graczom (w czym nie pomaga brak polskiej wersji), bo choć ogólne założenia są bardzo proste, po drodze pojawia się cała masa wyjątków, które, jeśli nie zostaną wyjaśnione od razu (co może zniechęcić zielonych uczestników rozgrywki), prędzej czy później prawdopodobnie i tak wyskoczą i zepsują części graczy zabawę. Poza tym jednym problemem, gra prawie idealna.

2: Neuroshima Hex!

Zee Garcia z The Dice Tower nazwał Neuroshimę Hex! "walką na noże w budce telefonicznej". Jeśli to nie zachęca do wypróbowania tej gry, nie wiem, co może zachęcić bardziej. Może takie hasła jak: postapokalipsa, wielcy i groźni mutanci, roboty, walka na noże w budce telefonicznej, zmutowane szczury, neodżungla, walka na noże w budce telefonicznej? U mnie wyglądało to tak, że pograłem w podstawkę, spodobało mi się, ale w końcu znudziło, więc odłożyłem na półkę. Potem kupiłem jeden dodatek, drugi dodatek, gra odżyła... teraz mamy już wszystkie armie. Rozgrywka jest z jednej strony bardzo spokojna, bo do pewnego momentu jedynie układamy żetony z jednostkami na planszy, z drugiej, prędzej czy później dochodzi do (często widowiskowego) konfliktu, który może zmienić całą sytuację na polu walki. Nie bez powodu graliśmy w Neuroshimę Hex! naprawdę wiele razy; obecnie znowu trwa przerwa, jednak na pewno jeszcze wrócimy do tej świetnej planszówki.

1: Vampire: the Eternal Struggle

Karcianka na podstawie gry fabularnej Wampir: Maskarada. Karcianka Richarda Garfielda, twórcy kojarzonej przez niemal wszystkich Magic: The Gathering. Jedna z pierwszych kolekcjonerskich karcianek. Moja ulubiona gra i nie sądzę, żeby w najbliższym czasie coś się pod tym względem zmieniło. Ma tylko dwie wady: nie jest już (oficjalnie) wydawana i nie lubi jej Magda. Cała reszta to dla mnie rzecz tak zbliżona do ideału, jak tylko jestem w stanie to sobie wyobrazić. To tak na szybko, bo kiedyś (kiedyś, kiedyś...) chcę napisać dłuższy tekst o Vampire i wtedy z pewnością go tu wrzucę. Zbieram się do tego już od dość dawna, jednak wierzę, że w końcu się uda. Skoro już to zadeklarowałem, trzymajcie mnie za słowo.

tekst: Michał Misztal
stat4u